poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Azja vol. 4



Nie wiem kiedy minęło 6 tygodni, kiedy wyleciałem z Krakowa po raz kolejny do Azji. Znów siedzę na lotnisku w drodze powrotnej i to moment, którego najbardziej nie cierpię. Z jednej strony blisko domu, a z drugiej strony drzwi znów się zamknęły za mną… ale po to są żeby je jeszcze otworzyć.
Tym razem do Azji wyjechałem z misją. Misja zakończyła się 24 lipca. Odwiedziłem miejsca, które widziałem dokładnie rok temu i z perspektywy pilota wycieczki, wiele z nich wyglądało zupełnie inaczej. Rok temu nie myślałem, że wrócę w dokładnie te same miejsca - nad jezioro Toba, do Bukit Lawang na trekking w dżungli i na ukochaną Weh – chociaż swój album z Sumatry na FB zatytułowałem „Sumatra –jeszcze kiedyś tutaj wrócę”.
Od 25 lipca znów byłem na swoim i udało mi się zwiedzić parę magicznych miejsc, poznać mnóstwo nowych ludzi, zawiązać kilka przyjaźni, które czas pokaże ile potrwają. Jedno jest pewne, w Azji czuję się jak ryba w wodzie i ciężko mi za każdym razem wyjeżdżać. Z jednej strony każdy dzień przynosi coś nowego, z drugiej czuję się w Azji na tyle w domu, że tracę motywację do pisania. A może ogarnia mnie po prostu lenistwo? Chyba niestety jednak to drugie.
Nie zrobiłem tym razem przerażającej liczby kilometrów jak to mam w zwyczaju i chyba powoli zaczynam odchodzić od tego modelu. Wolę zatrzymać się dłużej w jednym miejscu i lepiej je poznać. Zrezygnowałem z wyjazdu do Laosu i zostałem na 10 dni w Kambodży, a potem pojechałem bezpośrednio do Bangkoku, gdzie zostałem na tydzień.
Chyba najbardziej przypadł mi do gustu Bangkok, gdzie mógłbym zamieszkać od zaraz. Co prawda język stanowi sporą barierę i pierwsze dni czułem się, że jest tam trudniej o komunikację niż w Chinach, ale z czasem się przyzwyczaiłem.
Na teraz starczy, na tyle pozwala mi bateria i połączenie na lotnisku. Swoją drogą to dziwne, że internet na lotniskach w Azji jest czasami bardziej dostępny niż tutaj w Niemczech.

piątek, 18 maja 2012

Stuck in Bharat...

It's been a week since I've left Bombay... but my soul has not returned from India. It's been a strange week for me and I haven't felt that down ever after coming back from the road. It's a different feeling when you go back home from 2 weeks long holidays. Of course it sucks to go back to your old habits, work etc but you're somehow prepared. Coming back after 6 months feels different. I'm not going to hide it. I hate to be back here. I hate the greyness, the grumpiness (coming from me, who can be the grumpiest person there is!), the cold weather, "the unchanged sameness" of this place. As much as I love my Kraków it just feels distant. Or rather I'm distant to it. 
My feelings after coming back from Indonesia, where so much different. I would've liked to have stayed longer but on the other hand I was content to go back to Poland for a while. I was dragged back here forcefully because of visa regulations. Otherwise I don't think I would've come back home until I totally ran out of cash. The last 2 months were the time when I felt I got hold of things there and could face the everyday reality of life in India. 
I'm listening to hindi music all the time (thanks Nihal for your collection!), which I've never done while being in India. I'm watching pictures I've taken. They remind me of places I've been to and people I've met. I've watched Slumdog Millionaire not so long ago. I remember when I watched it for the first time in Paris right after the movie was released. I had no idea Bombay would become my town. During these couple of months I've spent there I think I have developed stronger attachment to this city than to Kraków or my beloved St. Petersburg.
Bombay is this city, you might feel intimidated in and disgusted with at first. It takes a couple of weeks to not feel lost. I remember my first steps there. Buses with even numbers written in hindi (had to learn Indian numbers fast!), crazy crowd of Bombay railways and maze of the streets. First time I stepped out of CST I felt this is it. I loved it straight away. 
I remember one day I walked out of Churchgate station and I noticed I was followed by someone. I turned back and the guy smiled at me and asked me for how long I've been living in India. I asked how did he know I lived in here? He said 'You don't walk like a tourist, you walk with confidence like a person who knows this place. This is your town, right? What are you doing here?' This was the moment when I felt I started belonging there. He was a florist and had a shop nearby. I went on to bump into him a couple of times more and he would always stop me for a quick chat about life.
When you start recognizing random people on the streets and they recognize you too, the city starts to feel as though it was yours. Some rickshaw drivers and street vendors started to recognize me recently. Everything was on the way up... I'm gutted it had to end so abruptly like a book being closed before it's fully read.
On the other hand Im thinking how damn lucky I am. I have been to places of which I read when I was 12 years old from the encyclopedias and other books. I would write down the names of the cities randomly and memorize them and I had no idea what for. I don't think I've dreamt then I would ever make it to China, Indonesia, India. It turned out I went on to visit some of these places. 
Maybe I'm greedy, maybe I'm ungrateful, but I still think I haven't seen enough, I haven't met enough people. I'm torn what to do next. I know I have to go. I cannot stay here. This place feels like a cage and I've learned how to fly. I'm not sure if I should try my luck in another country or I should go back to India. One might think - you've seen enough, settle down and stay in a place. I can't. I have to be on the move.  I definitely will go back to India. My soul is still there... I need to recapture it. And to meet the ones I've left.

czwartek, 10 maja 2012

Pudhil station... Chattrapathi Shivaji Airport.


I can’t quite express what I’m feeling sitting in the Bombay airport after all the security checks etc. I don’t think I can’t comprehend yet, what’s going on. I probably will once I enter my plane.
I never felt so bad about leaving a country and I refuse to accept that it’s really happening. I have no idea what to think. Never felt this kind of vain in my head.
India is not just a country that I’ve visited. India has become my country and Indians are my people. I’ve met people telling me I’m more Indian than they are. Maybe it’s true.
6 months here felt like a couple of weeks. During this time I’ve met thousands of people. People will be what I remember the most from this period of my life. India can be about its monuments, nature, heritage. It was about people. I’ve met some of the loveliest and some of the worst people I’ve ever come across in my life. Love and hate are the simultaneous feelings while staying in this country.
There are so many people that made impact during my stay here. First of all, Sudeep… he was my greatest support and without him I would’ve been back long time ago. My host family in Alibag became my parents. I have very fond memories of everyone I worked with and met there. Royston, Kamal, KC, Kishore, Sharad, Gauravs (there’s been a couple of Gauravs I became friends with!), Rovan, Rajath, Noel, Somesh, Upendra, Prasad, Hareesh, Phillip, Rohan, Raul, Karan and so many more… you’ve all been great.
I can’t say thank you… it doesn’t work this way. Saying thank you is formality and I don’t want to sound it this way. But I want to show my appreciation.
I love you all and I keep you all in my heart that has become brown. At least partially. I’ll be back… I have to…

wtorek, 8 maja 2012

Goa.


Do Goa właściwie nie planowałem przyjechać wcale. Plaże pełne turystów to nie brzmi zbyt zachęcająco dla mnie. Ale tak jakoś się ułożyło, że postanowiłem zatrzymać się tam w drodze powrotnej do Bombaju.
Głównym powodem odciągającym mnie od wyjazdu była konieczność podróży autobusem z Bangalore (pociągi w tym kierunku są o chorych godzinach w nocy). Royston, u którego się zatrzymałem doradził mi dobrego przewoźnika i zapewnił, że przeżyję nocną jazdę (ostatnią nocną podróż autobusem z Hampi do Pune nie wspominam najlepiej).
Dojechałem. Nawet udało się przespać większość część nocy. Kierowca też o dziwo był przy zmysłach i wydawał się mieć prawo jazdy. Z Margao – głównego ośrodka południowego Goa – odebrał mnie Noel, którego poznałem przez CS. Zabrał mnie domu swojej babci, który okazał się ponad 100-letnią portugalską rezydencją. Cała rodzina szczyci się ze swego pochodzenia. Co prawda wszyscy mają indyjskie paszporty, ale mają portugalskie nazwiska i imiona, porozumiewają się między sobą w tym języku i na pierwszy rzut oka naprawdę zachowaniem przypominają Europejczyków.
Rodzina Noela jest katolicka i mocno praktykująca, wszędzie święte obrazki (myślałem, że nie da się więcej niż u nas w Polsce). W Goa wyjątkowo popularny jest obraz „Jezu, ufam Tobie” i siostra Faustyna też ma tutaj swoich wyznawców. Naturalnie będąc z Krakowa byłem zasypany tysiącem pytań o nią samą i papieża.
Noel pokazał mi wiele zamożnych domów należących do rodziny i znajomych rodziny. Okazało się, że brat jego dziadka był jednym z głównych bohaterów walki w obronie niezależności Goa od reszty Indii. Jego pomniki ustawione w kilku miejscach w Goa, a o zamożności rodziny świadczą ich wszystkie rezydencje centralnie ulokowane. Domy Portugalczyków w Goa są jak gdyby żywcem przeniesione z południowej Europy. Przez te 2 dni właściwie czułem się jak w Portugalii a nie jak w Indiach.
Słynne plaże Goa na szczęście były opustoszałe. To nie sezon dla Europejczyków, a zwłaszcza dla Rosjan, którzy zalewają je w grudniu i styczniu. Sporo z nich osiadło się tutaj na stałe ku niezadowoleniu lokalnych ludzi. Wykupują coraz więcej ziemi i zwykle prowadzą szemrane interesy związane z przestępczością. Do tego nie zbyt dobrze asymilują się z Hindusami więc nie są tutaj ogólnie mile widziani.
Stare Goa dawno przestało być centrum regionu. Przyciąga obecnie jedynie swoimi kościołami z XVI i XVII wieku. Niektóre z nich to jedynie ruina, ale dwa główny – św. Franciszka Ksawerego i Bom Jesus do tej pory przypominają o latach świetności tej portugalskiej kolonii. Architekturą przypominały mi kościoły, który widziałem rok temu w Melace w Malezji, która też przez pewien okres była portugalską kolonią.
Oprócz tego Goa o tej porze roku wydaje się być w letargu. Turystów, z których głównie żyją mieszkańcy jak na lekarstwo. Ludzie siedzą w swoich domach, mało kto pokazuje się na ulicach. Najwięcej na nich psów, które starają się znaleźć cień, gdzie tylko się da.
Tak czy inaczej warto było przyjechać chociaż na chwilę i na pewno przyjeżdżając do Indii następny raz zagoszczę tutaj trochę dłużej.

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Thanjavur & Trichy.



Po Maduraju przyszedł czas na dwa ostatnie przystanki na mojej trzeciej południowoindyjskiej wyprawie. Z Maduraju wybrałem się autobusem do Thanjavur. To miejsce też było ważnym ośrodkiem kilkanaście wieków temu. Ostało się parę znamienitych przykładów zabytków z tego okresu, ale miałem czas (i ochotę) żeby zwiedzić jedynie główną atrakcję. Świątynia Brahadiswara… znów kosmiczna nazwa. Zauważyłem, że nawet na znakach drogowych nie jest napisana pełna nazwa, a jedynie ‘Big Temple’. Znów się usprawiedliwiam.
Świątynia inaczej niż ta w Maduraju, jest kamienna a rzeźby nie są pomalowane i polakierowane. Znów wywarła na mnie wielkie wrażenie. Mówiąc szczerze, nie doceniałem przed przyjazdem hinduskiej architektury i bardzo mało o niej wiem. Zasługuje ona na największe uznanie i moim zdaniem kunsztem przewyższa wiele z naszych średniowiecznych zabytków, a przy tym zwykle datowana jest  na wiele wcześniej.
Postój w Thanjavur był zaledwie parogodzinny i w całości spędzony w świątyni. Następnie pociągiem udałem się do Trichy, albo jak kto woli miasta o pełnej nazwie (ta jakoś weszła mi do głowy) Thiruchchirappalli. Na dworcu posilając się, spotkałem chłopaka, który przywitał mnie w swoim mieście i zapytał gdzie będę nocować i czy pomoże pomóc. Gdybym był w Radżastanie pewnie nie zaufałbym mu, ale zapytałem czy zna jakieś tanie spanie w pobliżu. Gdy poszliśmy do pierwszego hotelu okazało się, że jest pełny. Drugi był zdecydowanie za drogi. Hareesh zaproponował, że co prawda mieszka kawałek i w jego budynku nie ma generatora (rzecz nieoceniona przy przerwach w dostawie prądu) i może być gorąco w nocy, ale może mnie przenocować w swoim akademiku. Będąc pod wrażeniem dobroci ludzi i nie mając zbyt wielkiego wyboru postanowiłem zaryzykować.
Nocleg rzeczywiście okazał się bardzo prosty, ale Hareesh i reszta studentów okazali się bardzo dobrym towarzystwem. Nie wypuścili mnie bez jedzenia, a chłopak sam zdecydował się oddać mi swój pokój śpiąc u znajomych na podłodze. Dał mi też klucz, żebym się zamknął od środka, żebym nie miał wątpliwości czy mnie ktoś nie okradnie. Pewnie nie zrobiłbym tego w innym miejscu, ale okazało się znów, że Hindusi na południu są dla drugiego często gotowi oddać ostatnią koszulę.
Trichy, kolejne z centrów dawnego imperium słynie nie zgadniecie… ze świątyń. Odwiedziłem trzy główne z nich. Kolejny raz bez Wikipedii nie jestem w stanie zapamiętać nazwy. Największa z nich Sri Ranganathaswamy leży spory kawałek za miastem. Jest to ośrodek kultu boga Wisznu, który jest tutaj czczony w śpiącej formie. Podobnie jak w Maduraju do centralnego sanktuarium wstęp mają tylko wyznawcy hinduizmu. Dostałem jednak propozycje wejścia za 1000 rupii (cena później spadła do 100) od miejscowego brahmina. Muszę przyznać, że hinduscy kapłani wywierają wyjątkowo kiepskie wrażenie. Zwykle krzyczą na ludzi, są dość obskurni i zachowują się dość nieprzyjemnie.
Podobnie było w innych świątyniach, które odwiedziłem – Jambukeshwara i Rockfort. Pierwsza z nich była o tyle ciekawa, że nie spotkałem z nich żadnego zagranicznego turysty. Świątynia przypomina tę pierwszą, jest co prawda skromniejsza ale więcej w niej atmosfery. Dużo mniejsze tłumy.
Upał tego dnia dawał się we znaki, więc wizytę w świątyni Rockfort odłożyłem na później, spędzając popołudnie nad czajem. Podróżowanie w tym okresie po południowych Indiach nie jest najlepszym pomysłem, ale nie miałem większego wyboru. W Radżastanie jest i tak jeszcze goręcej.
Rockfort Temple to kompleks świątyń, które zbudowane zostały w obrębie masywu skalnego. Z światyni znajdującej się na jego szczycie roztacza się wspaniały widok na Trichy i okolice. Wyjątkowo prezentuje się koryto wyschniętej rzeki Kaveri.
Z Trichy udałem się na zasłużony odpoczynek w Bangalore. 2 tygodnie intensywnego zwiedzania podczas indyjskiego lata to zdecydowanie limit mojej wytrzymałości.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Maduraj.


Następnym przystankiem był Maduraj. Wejście w teren miałem dość emocjonujące. Przed wejściem do pociągu doładowałem konto telefonu, żeby móc skontaktować się z moim hostem kiedy dojadę. Niestety okazało się, że moje doładowanie nie zadziałało i zostałem z marnymi paroma rupiami na koncie. Tyle, żeby wysłać 3 smsy. Ajay, który zgodził się mnie przenocować, nie mógł po mnie wyjechać, ale dał mi czytelne wskazówki jak dotrzeć do jego domu. Autobus w kierunku uniwersytetu MK i nazwa konkretnego przystanku. Problem w tym, że ani śladu napisów w języku angielskim. Wszystko po tamilsku. Naturalnie wsiadłem do złego autobusu po tym jak konduktor pomachał głową, żebym wsiadał szybciej. Współpasażer poinformował mnie, że jestem w złym autobusie. Aby upewnić się, zadzwoniłem do Ajaya, który doradził mi, żebym szybko wysiadł i rikszą wrócił na dworzec i znalazł właściwy autobus, spiesząc się bo odjeżdża o 22.30. Była 22.15.
Na koncie zostało mniej niż jedna rupia. Zero możliwości użycia telefonu. Rikszarze naturalnie próbowali żądać nie wiadomo ile, zwłaszcza, że nie jestem miejscowy i nie mówię po tamilsku. Właśnie tu pojawia się problem, bo osobiście nie jestem w stanie zrozumieć 90% Tamilów mówiących po angielsku. Mają tak specyficzny akcent, że zwykle parskam śmiechem. I wiem, że nie jestem jedynym. Znajomość hindi, którego co prawda nie przyswoiłem, ale przynajmniej literki już jestem w stanie mniej więcej rozczytać jest tutaj psu na budę, bo wszystko jest po tamilsku.
Wróciłem na dworzec o 22.25 a tutaj prawie pusto. Konduktorzy rozkładają ręce, po większości ludzi na przystanku nie można było się spodziewać znajomości angielskiego. Podszedłem trochę dalej i zapytałem na oko 30-letniego wąsatego chłopaka (który okazał się potem być moim rówieśnikiem) i ten okazał się być żywym złotem. Nie miał pojęcia, który autobus jedzie, ale zgodził się zadzwonić ze swojego numeru do mojego hosta i w pośpiechu zaczął szukać właściwego autobusu. Okazało się, że ten przyjeżdża o 22.45. Po kilku minutach autobus przyjechał, a on upewnił się, że konduktor mnie wysadzi we właściwym miejscu. Potem dowiedziałem się od Ajaya, że zadzwonił po godzinie upewniając się, że dotarłem we właściwe miejsce. Dobrych ludzi naprawdę jest wszędzie pełno i głęboko w to wierzę.
Maduraj słynie jako dawna stolica hinduskiego imperium południa. Nie przytoczę, żadnych dat i nazwisk, bo przede wszystkim są przeze mnie nie do zapamiętania. Wystarczy, że nazwy miejscowości są trudne do zapamiętania. I tu znów się usprawiedliwię, nie jestem w Indiach osamotniony w tym przekonaniu. Główna atrakcją Maduraju jest świątynia Sri Meenakshi (udało mi się jakimś cudem zapamiętać). Będąc w Tamil Nadu wcześniej w marcu widziałem już świątynie w południowym stylu, ale ta zdecydowanie przebiła wszystkie jakie do tej pory widziałem. Nawet te w Hampi. Bogactwo architektury, rzeźb i kolorów przyprawia o zawrót głowy. Tak właściwie wszystko wygląda tak samo. Pełno rzeźb wszelakich bóstw, mitologicznych postaci i czczonych zwierząt.
Świątynia jest ulokowana na planie kwadratu z sanktuarium w samym jego centrum. Do tego miejsca wstęp mają jedynie wyznawcy hinduizmu. Turyście starcza jedynie wrażeń dookoła. Miłym zaskoczeniem jest brak zdzierskich cen za bilety dla obcokrajowców. Co prawda zapłaciłem troszkę więcej niż Hindus, ale nie było to przebicie 20-krotne jak w Agrze. I właściwie było to jedyne miejsce w południowych Indiach, które odwiedziłem, gdzie cena dla obcokrajowca była wyższa.
W świątyni jak to w większości miejsc kultu na całym świecie handel kwitnie w najlepsze. Hindusi masowo kupują kokosy, kwiatki i inne artefakty, które składają potem w ofierze konkretnym bóstwom. Hinduizm jest tak zagmatwanym systemem, że kompletnie się w nim nie odnajduję. Tak właściwie nie ma żadnych konkretnych zasad. Możesz wierzyć w dane bóstwo, a możesz nie. Możesz robić tak, ale możesz też siak. Najważniejsze są rytuały i uroczystości, w których Hindusi bardzo chętnie uczestniczą. Ba, bardzo chętnie uczestniczą też w świętach chrześcijańskich i muzułmańskich. A czemu nie?
W Maduraju zwiedziłem jeszcze muzeum Gandhiego, które znajduje się w dobrze zachowanym białym budynku „Gandhi Memorial”. Gandhi jest szczególnie poważany w tym rejonie, bo tutaj zaopatrzył się w swoją białą szatę, z którą nie rozstawał się do końca życia. Cały rejon słynie z tradycji produkcji tkanin, zwłaszcza jedwabnych. W muzeum znajduje się wiele eksponatów związanych z jego życiem, w tym pokrwawiona szata, w której go postrzelono.
Właściwie poza tymi dwiema atrakcjami Maduraj to typowy Bharat, czy jak to wcześniej pisałem meksyk. Syf, kiła i mogiła, przeplatająca się z bogactwem, którego w Tamil Nadu nie jest tak wiele. Muszę jednak powiedzieć, że ludzie są wyjątkowo uprzejmi w porównaniu do reszty kontynentu. Naturalnie Kerala dalej jest na pierwszym miejscu, ale to wynika z lepszego wykształcenia i ogólnej światowej ogłady w tej części kraju. W Tamil Nadu nawet prości ludzi zaczepiają, pytają po prostu co słychać w swoim komicznym akcencie. Pomimo to, że wszystko na ulicach napisane jest w języku tamilskim (broń Boże nie w hindi!), angielski wystarcza w komunikacji. Należy tylko przyzwyczaić ucho do charakterystycznego narzecza. Ludzie są też niesamowicie pomocni. Poproś o drogę, a zwykle Cię tam zaprowadzą, albo wsadzą do konkretnego autobusu, nawet jeśli przy tym przegapią swój. Jeśli ktoś się wybiera do Indii bez wątpienia polecam południe!

Na czubku Indii


Po Kerali przyszedł czas na Tamil Nadu. Rano wsiadłem do pociągu, z którego wysiadłem kilkanaście dni temu – ten sam Kanyakumari Express, nawet chłopcy pociągowi byli ci sami. Mimo to, że miałem bilet jedynie do przedziału pasażerskiego, to udało mi się jakimś cudem złapać miejsce i to nawet przy oknie. Pisałem, że bilety kolejowe w Indiach są tanie jak barszcz. To się tyczyło klasy sleeper, którą zwykle podróżuję na długich dystansach. Bilety typu ‘usiądziesz jak będziesz miał szczęście” najniższej kategorii są jeszcze tańsze. Za około 150km drogi zapłaciłem 22 rupie!
Kanyakumari to południowy cypel subkontynentu indyjskiego. Tutaj zbiegają się wody Morza Arabskiego, Oceanu Indyjskiego i Zatoki Bengalskiej roztrzaskując się o przybrzeżne skały. Skała zasłynęła jako miejsce medytacji kilku znanych osobistości, w tym Gandhiego, którego życzeniem było rozsypanie w tym miejscu swoich prochów. Wzrok przykuwa statua indyjskiego poety Thiruvalluvara z II wieku przed naszej ery, który znajduje się na jednej z wysepek. Na sąsiedniej znajduje się świątynia. Dotrzeć można tam kursującym non-stop i równie przepełnionym promem.
Kerala odzwyczaiła mnie od widoku slumsów i biedaków żebrzących na każdym kroku. Oprócz atrakcji przy brzegu, Kanyakumari to syf, kiła i mogiła. Tamil Nadu nie jest ani najbiedniejszym ani najbogatszym stanem, leży pewnie gdzieś po środku. We znaki wdają się ciągłe przerwy w dostawie prądu (kilka razy dziennie planowo).
Wizytę w Kanyakumari potraktowałem typowo zaliczeniowo, bo raczej nie jest to miejsce, w którym można odpocząć, ani specjalnie nie ma co innego robić. Na pewno można medytować i wiele tak czyni, ale to nie moje bratki. Na miejscu były co prawda tłumy, ale w 99,9% byli to Hindusi i pewnie tylko dlatego, że właśnie zaczęły się szkolne wakacje. Spędziłem więc tam zaledwie parę godzin i zawinąłem się z powrotem do pociągu w kierunku północnym.
Do przedziału dosiedli się chłopaki pracujący w Chennai jako specjaliści IT. Po spotkaniu z hidżrami, którzy albo które, notorycznie żebrzą w pociągach nawiązała się dyskusja. Ciekawiło mnie dlaczego ludzie (zwłaszcza mężczyźni) im płacą. Hidżra to indyjski transseksualista, przebrany w sari z pełnym make-upem i często też po kastracji. Zwykle ich jedynym zajęciem jest chodzenie po żebrach i zbieranie kasy od mężczyzn. Rzeczywiście potrafią być namolni i domagać się rupii przez kilkanaście minut dotykając gdzie popadnie, ale w końcu odchodzą.
Chłopaki okazali się bardzo gościnni. Mamy dały im więcej prowiantu niż bagażu (polskie mamy i indyjskie tak naprawdę wiele mają ze sobą wspólnego, szczególnie rozpieszczenie synów!) i dzielili się wszystkim. Odmowa wspólnego posiłku nie jest zwykle mile widziana, a gdy Hindusi zapraszają kogoś do posiłku, upewniają się, że gość zawsze zjada najwięcej.

środa, 18 kwietnia 2012

Plaże Kerali


Do Kollam wybrałem się pociągiem bez rezerwacji miejsca, więc sporo trasy przestałem. Wejście do jakiegokolwiek pociągu w Indiach jest wyzwaniem i czasami nie trzeba wielkich tłumów (chociaż zwykle można na to liczyć). Bez względu na wszystko ludzie zabijają się przy wchodzeniu, szarpiąc i przepychając, przy czym kobiety swym zacietrzewieniem przebijają babcie-emerytki wsiadające do krakowskiego MPK. O ile to nie pociąg w Bombaju, który zatrzymuje się na 20 sekund i gdzie TRZEBA się pchać, bo inaczej się nie wejdzie, zwykle omijam ten cyrk i wsiadam ostatni. Miejsca i tak nigdy nie ma. :)
Po jakiejś godzinie miejsc parę się zwolniło i udało mi się usiąść. Krajobraz za oknem to typowy widok z tego stanu – wody zalewowe, mokradła, palmy kokosowe. Zielono, bardzo zielono. Wieczorem, gdy dotarłem na stację musiałem odczekać trochę czasu, bo rozszalała się burza, a jako że ponoć to pora sucha w pełni, to nie wziąłem żadnego parasola. Jak widać pogoda stała się nieprzewidywalna nawet i tutaj, nie tylko u nas.
Nazajutrz na ulicy wpadłem na pochód słoni przebranych w rytualne stroje, zmierzający w kierunku głównej świątyni, gdzie miały się odbyć wieczorem uroczystości. Procesje schodziły się z różnych części miasta. Przed słoniami maszerowali chłopcy uzbrojeni w bębny i rogi. Słonie były pomalowane i ozdobione girlandami i innymi ozdobami. Po obu stronach drogi zbierali się ludzie odbierając od słoni błogosławieństwa, jako że w hinduizmie to jedne z najbardziej czczonych zwierząt. Wyglądają naprawdę uroczo i pokornie znoszą wszystkie uroczystości, ale zastanawiam się co sobie o tym teatrze myślą. Podobno dość często się zdarza, że w upale słonie tracą zmysły i tratują wszystko dookoła.
Dzień ten jednak stał pod znakiem plaży. Jedną z najbardziej znanych plaż w tym regionie jest Varkala. Udałem się tam pociągiem, a na stację zostałem podwieziony przez ludzi, których przypadkowo zapytałem o drogę na dworzec. Odpalili auto i wwieźli mnie wręcz na peron. Do pociągu było chwilę, więc wybrałem się na plażę w mieście Kollam, która była niczego sobie. Szeroka złota piaszczysta plaża, praktycznie pusta, bo żar lał się z nieba, a w mieście niespecjalnie dużo białasów chętnych by poparzyć się na różowo. Lokalni już dawno zczarnieli od słońca.
Na plażę w Varkali znów zostałem podwieziony! Tym razem przez rybaka na motorze. Naprawdę nie mogę się nachwalić jak dobrzy są ludzie w tej części Indii. Plaża w Varkali jest zdecydowanie najpiękniejszą jaką widziałem w tym roku (hmmm… ale konkurencja tutaj mała), i może nawet znalazła by się w top10 plaż na jakich kiedykolwiek byłem. Złota szeroka plaża rozciągnięta wzdłuż czerwonych klifów. Ocean dość wzburzony, ale przy brzegu ludzie taplali się w wodzie. Na wodę wypływali też rybacy by po 2 godzinach wrócić z pełnymi sieciami.
Ostatnim etapem na dzień było dotarcie do Trivandrum albo jak kto woli po nowemu Thiruvananthapuram – stolicy stanu Kerala. Po drodze miałem przymusowy postój w miejscowości o uroczo brzmiącej nazwie Kallamballam, gdzie musiałem zmienić autobus, a rozpętała się fatalna burza. Na przedmieścia Trivandrum dotarłem już po zmroku. Odebrałem mnie mój host z CS – Ted. Kolejne 2 dni przyszło mi mieszkać z uroczą rodzinką w małym domku na przedmieściach. Ozdobą domu jest 4-letnia Alicia, dziecko złoto do schrupania. 
Zaliczyłem kolejną z plaż tego rejonu Kovalam, która okazała się dość urocza, ale bardziej turystyczna niż ta w Varkali i mniej przypadła mi do gustu. Zostałem również obwieziony po mieście przez kolejnego CSera – Sashikumara, który obwiózł mnie na swoim motorze po mieście pokazując chyba wszystko co warto w nim zobaczyć. Nie jest to wiele, ale mimo wszystko miasto przypadło mi do gustu. Mimo to, że jest to stolica Kerali i miasto liczy pewnie koło miliona mieszkańców, to nie czuje się atmosfery metropolii, a raczej prowincjonalnego miasteczka. Ot, nasz Tarnów. Sporo w nim zieleni, małe uliczki, i jedynie kilka większych budynków. Godne uwagi są jedne świątynie, z których Padmanabhaswamy jest ponoć jedną z bogatszych w całych Indiach. Niestety wstęp do wewnątrz jedynie dla wyznawców hinduizmu. Warto też zwiedzić rejon Pałacu i Muzeum Napiera, w którym znajduje się sporo wartościowych eksponatów. 
Przyszła pora pożegnać się z Keralą, który jest bez wątpienia moim ulubionym stanem w Indiach. Następne Tamil Nadu.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Koczin.


Koczin okazał się całkiem przyjemną mieściną. Jak na średnio małą indyjską mieścinę przystało liczy sobie około 3 milionów mieszkańców. Nie jest stolicą Kerali, ale zdecydowanie najważniejszym ośrodkiem. Znajduje się tutaj największy port indyjskiego południowo-zachodniego wybrzeża. Miasto od wieków słynęło z handlu przyprawami i innymi dobrami. To tutaj wszystko było zwożone z południowych wzgórz i wysyłane w świat. I wciąż jest.
Fort Koczin znajduje się na wyspie na, którą można dostać się promem, albo mostem. Pomiędzy stałym lądem, na który rozlało się dawno miasto a wyspą Fort Koczi znajduje się wyspę Willingdon, gdzie bazę swoją ma marynarka indyjska.
To co warte zwiedzenia w Koczi można obejść w parę godzin, a dodając fakt, że kiepsko trafiłem na piątek, kiedy wszystko było zamknięte, 2-godzinny spacer starcza na zaliczenie wszystkich atrakcji. Promy w tej części Indii kosztują śmieszne pieniądze. 2,5 rupii – 15 groszy!!!
Pocztówkowym widokiem Koczi są słynne chińskie sieci, które rozwieszone są u brzegu wyspy. Myślałem, że jest to atrakcja jedynie pod turystów (po części pewnie tak jest), ale do południa rybacy wciąż nimi łowią i ryby się trafiają. Sieci działają na zasadzie przeciwwagi. Na jednym końcu zawieszone są kamienie, a z drugiej strony dźwignia z rozpostartą siecią, którą opuszczają w dół. Rybacy bardzo chętnie przywołują ludzi i pokazują jak pracują. Do tej pory jestem pod wrażeniem otwartości ludzi w Kerali, ich prostolinijnością i szczerością. Nawet rikszarz, który chciał mnie obwieźć po mieści z nadzieją, że wstąpię do paru sklepów a on dostanie za to kasę od sprzedawców, był od razu szczery i zapytał czy mam czas i jaka jest sprawa i czy mogę mu pomóc w ten sposób. Jak zrobiłem co swoje, dał mi spokój. Rzecz nie do pomyślenia na północ od Bombaju, zwłaszcza w Delhi czy Radżastanie – tam rikszarze to największe sępy.
Na wyspie odwiedzić można parę kościołów, których historia sięga XVI wieku, kiedy po tej stronie wybrzeża drogę morską do Indii odnalazł Vasco da Gama. Stoi też dom, w którym miał się zatrzymać, ale niektórzy twierdzą, że portugalski żeglarz dotarł jedynie do Kalikatu, a nie do Koczinu. Tak czy inaczej po wpływach portugalskich, przyszedł czas na Holendrów, którzy zbudowali tzw. Pałac Holenderski, jako swoje centrum administracyjnie. Koczin słynny był tez jako centrum diaspory żydowskiej. Niestety synagoga była zamknięta.
Widokiem, który śmieszy i zadziwia są setki czerwonych flag z sierpem i młotem. Od odzyskania niepodległości Keralą rządziła partia komunistyczna i dopiero w ostatnich wyborach przegrała. W mieście rozwieszone są w różnych miejscach flagi, portrety Marksa, Lenina, Che Guevary. Komunizm tutaj jak mówią ma naturalnie inny odcień i niewiele ma wspólnego z tym co było u nas.
Mój host z CS mieszkał kawałek od centrum w ładnym apartamentowcu. Na 14 kwietnia przypada święto Vishu – nowy rok w tej części Indii. To już 4. Nowy Rok jaki obchodzę w tym roku (bo naszym, chińskim, marathi i teraz w Kerali). Wg tradycji hinduskiej dnia poprzedniego dekoruje się posążek boga Kriszny żółtymi kwiatami, oferuje się banany, ogórki, kokosy i inne dary natury oraz kosztowności. Wg tradycji znajomi przychodzący w gościnę otrzymują symboliczną kwotę pieniędzy. Moja rodzina była mieszana – matka katoliczka i ojciec hindus, więc w domu niespecjalnie świętowali, ale zaprowadzili mnie do sąsiadów, którzy wszystko mi pokazali wysmarowali mi czoło olejkiem z drzewa sandałowego, poczęstowali słodkościami i dali kilkanaście rupii. Dzieciaki wykorzystują ten dzień niecnie skacząc po sąsiadach w wiadomym celu.
Po hinduistycznych atrakcjach Kamal z rodziną odwiózł mnie na dworzec, gdzie wsiadłem w pociąg dalej na południe do Kollam.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Przyprawowy raj.


Po postoju Kottayam pojechałem w kierunku wzgórz w rejonie Munnar, żeby odpocząć od skwaru. W Kerali słońce praży tak samo jak w Maharasztrze, ale 2 dni z rzędu padał wieczorny deszcz. To pierwszy prawdziwy deszcz jakiego doświadczyłem w Indiach.
Do Munnar udałem się lokalnym autobusem. Już na stacji nie lada przeprawa, wszystkie nazwy jedynie w malayalam, nie rozumiem lokalnego akcentu angielskiego, a Ci co rozumieją wysyłają mnie z miejsca na miejsce. W końcu trafiła się dobra dusza mówiąca cokolwiek po angielsku i kobieta obok, która jechała w podobnym kierunku.
Autobusy indyjskie wyglądają podobnie. Drzwi albo nie ma, albo się nie zamykają. W tym przypadku  nie ma również okien – w ten sposób nie trzeba martwić się o klimatyzację. Autobusem rządzi konduktor, który sprzedaje bilety, usadza pasażerów i decyduje o przystankach, pociągając za linkę, która ciągnie się wzdłuż dachu przez cały pojazd i zakończona jest dzwonkiem tuż u ucha kierowcy. Pełen folklor.
Droga do Munnar wiodła przez malownicze wzgórza i w końcowej fazie trasa była naprawdę stroma, a kierowca wcale nie miał ochoty zwalniać. Na drodze panuje zasada pierwszeństwo ma większy.
W samym Munnarze nie ma specjalnie co robić. Jednak okolica słynna jest z plantacji wszelkiego rodzaju. Naturalnie najbardziej rzucające się w oczy są plantacje herbaty. Porastają one całe połacie wzgórz. Widoki podobne do tych z malezyjskich Cameron Highlands, które odwiedziłem rok temu. Są również plantacje kardamonu, cynamonu i innych przypraw.
Zrezygnowałem z ofert lokalnych rikszarzy obwiezienia mnie po wszelkich must-see w okolicy i wcześnie rano udałem się pieszo na spacer po wzgórzach. Powietrze po 3 miesiącach w Bombaju smakuje tutaj zupełnie inaczej, ranki są chłodne, a w około słychać śpiew ptaków sporadycznie jedynie zakłócany odgłosami środków lokomocji. Droga wśród przeplatała się pomiędzy żywopłotami herbaty a tropikalnym lasem. Od dziecka lubię las. Niektórzy boją się lasu, ja w nim czuje się zawsze bezpiecznie i najlepiej tam mi się myśli.
Jak już pisałem ludzie w Kerali są chyba najprzyjaźniejsi jakich spotkałem w Indiach. Przechodzący uśmiechają się i mówią ‘Good morning’, pytają skąd jestem czasami i idą dalej. W reszcie kraju zwykle przechodnie zaczepiają obcokrajowców, gdy mają do zrobienia z nami jakiś interes. Tutaj nie. Dzieciaki również nie żebrzą o żadne rupie. W drodze powrotnej zostałem podwieziony przez indyjską rodzinę w pobliże miasta.
Samo miasteczko to jeden wielki bazar przypraw i herbaty. Oprócz tego na wzgórzach dokoła miasta są trzy główne świątynie – katolicki kościół, meczet i hinduistyczna światynia zbudowana w tamilskim stylu.
Po ponad 20-kilometrowym spacerze w godzinach porannych resztę dnia spędziłem w hostelu, nie mając na niewiele więcej siły. Podobny ale krótszy spacer zafundowałem sobie dzisiaj w innym kierunku. Widoki podobne, ale z innej perspektywy. Następny przystanek – Koczin.

środa, 11 kwietnia 2012

God's own country...


Z obiecanek, że wrócę do tego i opiszę to co się działo przez ostatnie 3 miesiące nici. Jest tego tak dużo, że nie wiem kiedy zdążę wszystko nadrobić. Tymczasem znów jestem w drodze i postaram się na bieżąco opisywać co się dzieje, żeby znów nie narobić zaległości.
Po 2 miesiącach pracy w Alibag przyszedł czas na ostatni tour de India. Wybrałem się na samo południe do stanu Kerala. W Indiach pełnia lata, wszędzie gorąco i takoż jest i tutaj. Podróż „ekspresem” Kanyakumari trwała ponad 35 godzin. Współtowarzysze podróży okazali się w miarę rozmowni i komunikatywni.
Pierwszym przystankiem był Kottayam. Wcześnie rano odbudziłem się i ciężko mi było rozpoznać krajobraz. Czerwona, sucha ziemia, zamieniła się w bujne zielona zarośla, pełno palm i wody. Oto Kerala – God’s own country.
Ze stacji odebrał mnie KC, który przechowywał mnie u siebie w mieszkaniu w Bombaju przez większość stycznia. Na Wielkanoc przyjechał do domu rodzinnego, w którym obecnie prowadzą hotel typu „homestay”. Jeszcze tego samego dnia przyjechała mieszkająca w Brukseli para włosko-angielska z dwójką dzieci.
Dom liczy ponad 200 lat i jego mury same za siebie świadczą o swojej historii. Położony nad jednym z kanałów, którego sieć przecina cały ten teren. Do niedawna łódź była jedyną drogą do domu. Wokół domu przeróżne uprawy – kawy, wanilii, gałki muszkatołowej, cytrusów i przeróżnych warzyw.
Co ciekawe, rejon ten zamieszkany jest głównie przez chrześcijan wyznania prawosławnego kościoła syryjskiego. Święty Tomasz dotarł tutaj ze swoimi naukami w I wieku i znalazł sporo wyznawców. Wyznawcy tego obrządku za główny autorytet uważają patriarchę Antiochii.
W rejonie właściwie brak zabytków, dla których ludzie ściągaliby jak do Agry czy jaskiń w Adżancie czy Hampi. Magnesem dla turystów jest przyroda i niesamowity dostatek tego rejonu. Ludzie wydają się też pogodniejsi, spokojniejsi i bardziej uśmiechnięci niż w innych częściach Indii. Porozumiewają się w języku malayalam, który jest kompletnie niepodobny do żadnego innego (może trochę do tamilskiego). Również skrypt jest nie do rozszyfrowania. Pamiętam jak w Delhi mój pierwszy host wprowadzając mnie do indyjskiej lingwistyki powiedział, w ten sposób opisał języki południa – „Wrzuć garść kamieni do szklanki i potrząś”. Miał rację.
Wybrałem się nieturystycznym kanałem na rejs do Allepey, które leży nad Morzem Arabskim w odległości około 30km od Kottayam. Dla wielu mieszkańców to jedyny środek lokomocji bo w tym rejonie asfaltowe drogi nie docierają wszędzie (nie mogą, bo nonstop byłyby zalewane).  Niekomercyjna łódź zatrzymuje się przy każdym nabrzeżu i podróż trwa prawie 3 godziny, ale widoki są wspaniałe. Po obu stronach rzeki kwitnie życie. Dzieciaki bawią się i kąpią w kanale, kobiety piorą i żwawo tłuką pranie o kamienie, mężczyźni podnoszą zwodzone mosty albo dostojnie siedzą na ławkach przed swoimi domami i patrzą co się dzieje dokoła. Wspaniała jest też przyroda, wszędzie pełno ptactwa, kaczki, czaple, kormorany, wężówki, zimorodki i inne. Dla mnie raj.
Ludzie w Kerali wydają się bardziej przyjaźni, wydaje mi się, że mniej tutaj naciągaczy. Więcej uśmiechają się, zaczepiają bez żadnego interesu, a jedynie by porozmawiać czy pozdrowić po drodze. Od razu to miejsce skojarzyło mi się z Indonezją. Mężczyźni obowiązkowo noszą wąsy i zwykle chodzą w podwiniętych sarongach, które tutaj nazywają się lungi. Ludzi generalnie są tutaj bardzo ciemnej karnacji. Kierowcy i rikszarze są jednakże jednakowo szaleni co w innych częściach Indii.

środa, 21 marca 2012

Update


Aż wstyd kiedy patrzę na datę ostatniego posta. Sporo czasu minęło od momentu kiedy byłem w Hampi. Sporo się wydarzyło, sporo ludzi spotkałem, jest trochę zmian. O wszystkim pewnie nie będę w stanie napisać, ale postaram się trochę uzupełnić lukę.
Jestem w Indiach już ponad 100 dni. Wydaje mi się, że to taka cezura wyznaczająca czas po którym można powiedzieć, czy chciałoby się zostać dłużej, czy jest się w stanie znieść lokalne warunki, jak dobrze człowiek wpasowuje się w otoczenie. Myślę, że test zdałem pomyślnie. Wyobrażam sobie pozostanie tutaj dłużej, ale z różnych względów nie jest to takie proste i nie jest też dobrym rozwiązaniem.
Po podróżowaniu po Andhra  Pradesh i Karnatace, wróciłem do Bombaju, miasta, w którym jestem bezdennie zakochany. Poszukiwania zajęcia wywiodły mnie do małego miasta – Alibag, położonego na południe od Bombaju. Pracuje tutaj w miejscowym NGO, który wspiera lokalną społeczność we wszelaki sposób. Ja staram się pomagać ucząc ich angielskiego.
To śmieszne uczyć obcy język w kraju, w którym ten język jest uznawany za oficjalny. Mam wielu znajomych, dla których angielski jest właściwie jedynym językiem, którym posługują się od dziecka. Można robić sobie jaja z hinduskiego akcentu i wymowy, która (zaczynam już sam nawet zauważać) zmienia się od stanu do stanu, od miasta do miasta, ale chciałbym, żeby w Polsce ludzie tak powszechnie mówili po angielsku jak tutaj. Ze znajomością języka dobrze jest jednak jedynie w miastach. W Bombaju praktycznie każdy mówi po angielsku. Ponieważ ludzie pochodzą tutaj z całego kraju, a każdy ze stanów ma swój lokalny język, to właśnie angielski stał się lingua franca.
Na prowincji z angielskim jest jednak ciężko. Tu gdzie mieszkam ludzie mówią w języku marathi, którego pismo jest niemal identyczne z hindi. Do tej pory jednak się go nie nauczyłem. W Bombaju po prostu nie jest mi to do niczego potrzebne, angielski w zupełności wystarcza. Tutaj wszystko jest w marathi.
Mieszkam razem z miejscową rodziną, która prowadzi piekarnię i wspiera NGO. To dla mnie doskonała lekcja zwyczajów panujących w domu, hierarchii w społeczeństwie, która jest niezwykle misterna i gra ogromną rolę. System kastowy w Indiach do tej pory ma tutaj wpływ na codzienne życie i da się go odczuć na każdym kroku. Wiele z zachowań Hindusów było dla mnie niezrozumiałych, a teraz ma sens.
Alibag leży nad samym Morzem Arabskim. Zawsze chciałem mieszkać nad morzem. Lubię góry, ale wolę morze i na stałe na pewno wybiorę kiedyś miejsce nad morzem. Tutaj ze swojego pokoju mam widok na morze i rosnące nad brzegiem palmy kokosowe… no i syf. Niestety jak w całych Indiach ta kwestia jest  nie do ominięcia.
Życie nabrało rutyny. Poniedziałek – piątek jestem w Alibag, mam lekcję dwa razy dziennie – 9.30-11.30 i  18.00-20.00. Środek dnia spędzam zwykle na drzemce, bo zaczyna być koszmarnie gorąco, a ludzie straszą mnie, że to dopiero początek. W Indonezji jakoś lepiej znosiłem upały niż tutaj.
Od stycznia zwiedziłem tez trochę miejsc w Indiach. W kolejnych postach postaram się do tego wrócić.

środa, 11 stycznia 2012

Ruiny na kamieniach.


Hampi, dzien 42.
Po Bangalore przyszedł czas na Hampi. O tym miejscu nasłuchałem się wiele od wszystkich i w samych superlatywach. Z jednej strony to dobrze wiedzieć, że jedzie się w ciekawe miejsce, z drugiej można się spodziewać tłumu – tym bardziej, że przyjeżdżałem na weekend. W pociągu poznałem Caroline z Afryki Południowej. Opowiadała mi, że spotkała niedawno swoją imienniczkę z Polski. Dziewczyna miała wyjątkowego pecha, przyjechała tuż po świętach do Pondicherry, gdzie akurat wtedy nadciągał cyklon i bardzo roztropnie ulokowała się w bungalow na palach nad morzem. W środku nocy musiała się ewakuować, a wszystkie jej rzeczy zabrał wiatr. Dodatkowo w noworoczną noc oberwała fajerwerkiem w nogę. W takiej sytuacji stracony portfel nie wydaje się wielką katastrofą.
Pociąg dotarł do Hospet z ponad godzinnym opóźnieniem (wlókł się niemiłosiernie). W naszym przedziale pełno było kobiet, które musiały widzieć białasów pierwszy raz na oczy, bo w Caroline wpatrywały się jak w lustro i dotykały non stop. Mnie na szczęście nie, ale coś tam pod nosem plotkowały.
Wyjście z peronu stanowiło istną drogę przez mękę. Jak wszędzie czoła trzeba stawić rikszarzom, którzy są tutaj wyjątkowo namolni, bo wchodzą nawet do przedziałów albo zaglądają przez okna. Rikszarzy trzeba albo ignorować (rzadko działa), albo skląć i czasami dopiero wtedy odpuszczają. Dotarliśmy po 10 minutach marszu na dworzec autobusowy (a miało być tak straaaaaaasznie daleko według co po niektórych) i wsiedliśmy do autobusu do Hampi.
Hampi to kompleks ruin po stolicy imperium Viyajanagar z XIV wieku, które są rozsiane po terenie około 30 km2. Teren na którym zbudowano miasto wydaje się dość nieprzyjazny – sucho, średnio żyzna gleba, wszędzie skały. Im bliżej byliśmy Hampi tym głazy stawały się większe i coraz częściej formowały gigantyczne wzgórza. Ruiny niektórych z budowli (głównie świątyń) zbudowano wprost na skałach.
Dzisiejsze Hampi to malutka wioska, która żyje głownie z turystów i prostych upraw. Naturalnie znów trzeba było się przedostać przez szpaler rikszarzy, który za drobną opłatę obiecywali podwiezienie za róg (więcej czasu straciłoby się na wsiadanie do tuk-tuka). Razem z Caroline ruszyliśmy na poszukiwania noclegu. Tak jak przeczuwałem miasteczko było oblężone, wszędzie pełno backpackersów. Pierwsze noclegownie pełne, dopiero później znalazły się wolne miejsca, ale dość drogo. W końcu Caroline trafiła na hostel, który był bardzo tani, ale średnio komfortowy. Ja zdecydowałem się zostać, a Afrykanerka poszła szukać dalej.
Po krótkim oprzątnięciu i szybkim śniadaniu ruszyłem w ruiny. Główną ulicę miasta stanowi dawny targ, który znajduje się wprost przed największą świątynią Virupaksha. Do świątyni wszedłem bocznym wejściem unikając opłaty za wstęp. Pełno było dzieciaków, które musiały być na szkolnych wycieczkach. Chce się być miłym dla nich, ale nie dają żyć, a nauczyciele kompletnie nie zwracają na nich uwagi. Ech, w takich momentach tęsknie za Indonezją…
Krajobraz dookoła Hampi jest wręcz kosmiczny. Ogromne głazy, które wydają się być tutaj przytransportowane jakąś ponadludzką siłą. Na północ od miasteczka przepływa rzeka, dzięki której możliwy był jego rozwój. Pośrodku nieprzyjaznego terenu osada stanowi zieloną oazę. W powietrzu pełno kolorowych ptaków, po skałach skaczą skalne wiewiórki i mangusty, na ulicach naturalnie królują święte krowy, gdzie nie gdzie można wpaść na słonia. Dla mnie raj.
Większość dnia spędziłem na zwiedzaniu przerozmaitych ruin, które rozsiane są na naprawdę sporym terenie. Nazwy poszczególnych kompleksów – pałac królewski, łaźnie, baszty, urzędy – dają obraz tego, że musiało być to całkiem bogate miasto.
Po łażeniu przez 5 godzin w upale nie miałem na nic więcej ochoty jak tylko spać, przespałem niestety zachód słońca, ale postanowiłem odbić sobie wschodem na następny dzień. Wschód rzeczywiście był piękny. Małpy świątynne jeszcze spały i dawały przejść w spokoju na jej tyły. Po spektaklu zjadłem szybkie śniadanie w tym samym miejscu, w którym wczoraj lunch i kolację (jakoś tak mam, że przysysam się do tych samych jadłodajni, jeśli naturalnie jedzenie jest dobre), spakowałem plecak, zostawiłem go w hostelowej przechowalni i w drogę dalej.
Postanowiłem wspiąć się na wzgórze Matanga górujące nad Hampi. Trochę czasu minęło nim znalazłem właściwą ścieżkę, a i przez dłuższy czas nie byłem pewien czy to ta. Najważniejsze, że droga zaczęła prowadzić w górę. Schody delikatnie zarysowane w wielkich głazach. Widoki nieziemskie. Na szczycie prawie nikogo nie było. Zwiedzając dalej też nie spotykałem tłumów. Backpackersi pospolici zaczynają zwiedzanie około 12. bardzo rozsądnie, kiedy jest największy upał (jak ja dnia poprzedniego, tyle, że nie miałem wyboru). Do tego czasu miałem wszelkie ruiny praktycznie dla siebie. Backpackersi wylegli na ulicę i w ruiny wtedy kiedy ja już miałem większość rzeczy zaliczone. Zahaczyłem jeszcze o ghaty, na których tętniło życie. Ludzie prali, myli się… ja usiadłem nieopodal i obserwowałem indyjskie zwyczaje. Backpackersów zero musieli o ghatach nie napisać w Lonely Planet…

piątek, 6 stycznia 2012

Bangalore.

Bangalore, dzień 39.
Do Bangalore wrócilem tak jak przyjechałem, pociągiem, który znów był zapełniony po brzegi. Po przyjechaniu na dworzec załatwiłem bilet na piątek do Hampi, korzystając z puli biletów dla obcokrajowców (jeden z niewielu bardzo fajnych wynalazków ułatwiających nam podróżowanie w Indiach bez dodatkowych tysięcy rupii) i zostawiłem bagaż w poczekalni. Kilka godzin, które musiałem odczekać niż mój host wróci z pracy poświęciłem na włóczenie się po rejonie na zachód od centrum miasta. Rejony typowe dla większości miast indyjskich i wcale nie sugerujące, ze to jedno z bogatszych miast w kraju.
Bangalore słynie jako dolina krzemowa Indii. Wiele międzynarodowych korporacji związanych z technologiami informatycznymi ma tutaj swoje biura. Ściąga to specjalistów z całego kraju, a także z zagranicy. Miasto rośnie w oczach, buduje się metro, poszerzają drogi, parę lat temu otwarto nowe lotnisko. Bangalore jest teraz jednym z najprężniej prosperujących ośrodków miejskich w Indiach.
Kolejny dzień zacząłem od zwiedzania ogrodu botanicznego w parku Lalbagh. Bangalore słynące teraz jako centrum IT, kiedyś ponoć miało miano „marzenia emeryta” jako miasta pełnego parków i zielonych terenów. Teraz jest ich coraz mniej, chociaż w centrum rzeczywiście parki stanowią sporą część. Lalbagh może nie ma specjalnie dużo do zaoferowania, ale jest ładnie położony, są jeziorka, jest wzgórze, z którego widać panoramę centrum, ogród bonsai i szklany pawilon.
Trafiłem do UB City, zalążka nowoczesnego Bangalore. Parę wieżowców, których jednak szybko z pewnością zacznie przybywać. Jednym z najbardziej rozpoznawanych budynków Bangalore jest Vidhana Soudha – budynek gdzie siedzibę ma rząd stanu Karnataka. Na portyku budowli widnieje napis „Praca rządu jest boską pracą”. Znając realia Indii można rozumieć to motto dwuznacznie, chyba jak zresztą wszędzie.
Ulice Bangalore są jak na indyjskie miasta dość znośne do spacerowania. Miasto w ogóle prezentuje się dość zachodnio, sporo dobrych restauracji, sklepów, transport publiczny całkiem sprawnie pracujący. Są jednak też miejsca bardzo indyjskie i wszechpanujący meksyk.

środa, 4 stycznia 2012

Welcome to Karnataka


Mysore, dzień 35.
W sylwestra 2011 wieczorową porą kiedy w Polsce większość szykowała się na imprezy, a raczej dopiero myślała o tym, bo przecież jestem 4,5 godziny do przodu, czekałem grzecznie na stacji o wdzięcznej nazwie Kacheguda na pociąg do Bangalore. Pociąg został podstawiony dużo wcześniej i spokojnie znalazłem swoje miejsce w przedziale. Wypełniony był on w większości braminami – hinduską wersją naszych księży. Przyszło mi dzielić leżanki z kilkoma z nich, plus bratem jednego z nich – 5 letnim chłopcem, który też był odziany w purpurowo-szafranowe ubranie i pomazany kolorowo na twarzy. Obrazek iście uroczy, powinien reklamować Indie, a nie jakieś Bollywoodzkie pseudogwiazdy. 
Północ przespałem jak większość pasażerów. Rano obudziłem się wokół tych samych twarzy, nieporuszonych faktem zmiany z 31 grudnia na 1 stycznia. Bo czy tak naprawdę coś wiele się zmienia?
W Bangalore przesiadłem się na pociąg do Mysore, leżącego jeszcze 150 km na południe od stolicy stanu Karnataka. Do Bangalore jeszcze wrócę, ale akurat teraz nie miałem się u kogo zatrzymać, więc postanowiłem jechać prosto do starej stolicy. Do przepełnionych, powolnych i spóźniających się indyjskich pociągów już się przyzwyczaiłem. Do ludzi wlepiających we mnie swój wzrok też. Jedyni, którzy się nie gapią te kilka procent Hindusów, którzy widzieli trochę świata i mówią po angielsku między sobą. To tak zwany podział na Bharat i India…a proporcje są może 90 do 10%.
Pociąg dojechał o dziwo w miarę o czasie pokonując 147 km w rekordowym tempie 3 godzin. Po przedarciu się przez szpaler rikszarzy, którzy oferowali swoje bezcenne usługi ruszyłem w jak mi się wydawało słusznym kierunku w stronę centrum na poszukiwanie noclegu. Ciekawa sprawa większość miejsc z napisem hotel okazywało się być jadłodajniami, natomiast rozglądając się za noclegiem trzeba było szukać „lodge”. Jeden po drugim okazywały się być jednak full. W końcu znalazł się jeden dość obszerny ze znośnym pokojem z łazienką. Cena 400 rupii nie była może wygórowana, ale kiedy targowanie nie przyniosło żadnych rezultatów, postanowiłem sprawdzić jeszcze okolice. Nic z tego jednak wszystko albo full, albo też 400 rupii i gorsze warunki. Skapitulowałem i wróciłem do punktu wyjścia.
Mysore to stara stolica stanu Karnataka, który dawniej nosił właśnie nazwę miasta. Od wielu stuleci miastem władała dynastia Wodeyar, która nie specjalnie przeszkadzał Brytyjczykom i spokojnie sprawowała sobie rządy na tym terenie. Główną atrakcją jest zbudowany na początku ubiegłego stulecia pałac. Mówiąc szczerze jestem pod niesamowitym wrażeniem architektury w Indiach. Podobała mi się architektura w Chinach, jednak była ona bardzo powtarzalna. Każde miasto w Indiach jak do tej pory zaskakuje nowymi formami i nie da się po prostu znudzić.
Pałac w niedziele przypominał oblężoną twierdzę. Ciężko było odpocząć w takim tłumie, jednak Indie to nie miejsce gdzie można liczyć na chwilę wytchnienia. Tutaj tłoczno jest wszędzie. Dodatkowo większość wybiera właśnie niedzielę na wizytę w Mysore, bo właśnie w niedzielne wieczory pałac jest oświetlony. Zasady wizyty pałacu są jednak ciekawe. Nie można wnosić aparatu fotograficznego, natomiast można wnieść telefon, w którym jest aparat. Grzecznie zostawiłem swój aparat w szatni. W środku każdy robi zdjęcia komórką na umór. Strażnicy wyłapują tych, którzy robią to aparatami… a co za różnica? Za którymś razem nie wytrzymałem i gdy strażnik złapał kolejnego delikwenta, który w moim przekonaniu nie robił nic złego włączyłem się do kłótni i dzięki mnie odzyskał aparat. To już kolejny raz, kiedy w tym kraju obowiązuje jakaś zasada, która kompletnie nie trzyma się kupy.
Do pałacu wróciłem na wieczorny spektakl. Widok zapalających się tysięcy lampek, które zdobią pałac wraz z bramami i przylegającymi świątyniami jest jednym z piękniejszych jakie widziałem. Warto było przyjechać tutaj właśnie w niedzielę. 
Poniedziałek zacząłem od spaceru na wzgórze Chamundi. Mapka, którą dostałem w informacji turystycznej okazała się kompletnie nieadekwatna do rzeczywistości, więc ruszyłem na azymut, co nie było zbyt skomplikowane bo wzgórze góruje nad miastem. Po 40 minutach wędrówki dotarłem do miejsca, skąd na szczyt wiedzie 1000 schodów. Przed wejściem świątynie Hanumana, wokół których obowiązkowo kręcą się tabuny małp. Na szczęście tym razem musiały być świeżo po śniadaniu bo nie miały żadnych niecnych zamiarów.
Wejście na szczyt przy temperaturze 34C i wysokiej wilgotności nie należy do przyjemności. Po drodze minąłem wielki posąg świętej krowy, przy której na siłę wciskano mi oczywiście darmowe girlandy (darmowe tylko do momentu, kiedy weźmie się je do ręki). Na szczycie znajduje się stara świątynia zbudowana w stylu typowym dla południowych Indii, kompletnie różnym od tego znanego z północy.
Kolejną misją było znalezienie biura Airtel, operatora sieci komórkowej. Od kilku dni telefon przestał działać i cała sytuacja zaczęła mnie irytować. Po dłuższych poszukiwaniach i ustaleniu raz na zawsze, że Hindusom nie ma najmniejszego sensu pokazywać mapy, bo nie mają zielonego pojęcia do czego ona służy (dlatego pewnie ich mapy wyglądają jak wyglądają) biuro się znalazło. Korpulentna stażystka rozgryzła sytuację i okazało się, że najprawdopodobniej agent, u którego podpisałem umowę nie przesłał moich dokumentów na co miał 2 tygodnie i zgodnie z indyjskim prawem mój numer został zablokowany. Jedyna szansa w jego odzyskaniu to odnalezienie go w Bombaju i przyparcie do muru. Już się na to cieszę. Jak to skwitował mój znajomy… witamy w Indiach.
Irytację zagryzłem kilkoma bananami i spędziłem kilka godzin na łażeniu po mieście po mniej lub bardziej interesujących dzielnicach. Odkryłem kilka ładnych meczetów, sporo kolonialnej architektury i katolicką katedrę o ciekawym wezwaniu św. Filomeny. Pierwszy katolicka katedra w Indiach, przy której nie stoi pomnik Jana Pawła II… widocznie papież tutaj nie dotarł.
Ulice indyjskich miast mają tą dziwną przypadłość, że biznesy tego samego gatunku są zgromadzone na kupę w jednym miejscu. Tak więc jest ulica na której znajdziemy samych jubilerów, jest ulica gdzie wszyscy w rządku sprzedają banany, jest ulica gdzie wszyscy naprawiają rowery, jest też ulica gdzie umrzemy z głodu, ale przy okazji nawąchamy się wszelkich możliwych przypraw. Nie wiem, orłem z ekonomii nie jestem, ale wydaje mi się, że lepiej by było trochę porozrzucać biznesy tego samego rodzaju po mieście?
Kolację zjadłem w tej samej knajpie, do której przypadkowo wszedłem wczoraj na obiad i przychodzę od tego czasu kilka razy dziennie. Pyszne, proste i tanie wegetariańskie jedzenie zapełnia żołądek bardzo skutecznie, a jednocześnie leczy frustracje. Jutro z powrotem do Bangalore…

poniedziałek, 2 stycznia 2012

W stolicy Andhra Pradesh


Hajderabad, dzień 34.
Tak więc po kilkudniowym odpoczynku od podróżowania, kupiłem bilet do Hajderabadu, nie zastanawiając się zbytnio co ja tam będę robić. Pociąg przyjechał na stację w Pune z prawie godzinnym opóźnieniem, a na dworcu panował istny chaos. Sytuacja wyprowadziła mnie prawie z równowagi (chyba zapomniałem do czego zdolne jest PKP), zwłaszcza, że dworce w Indiach wyglądają jak malle w czasie wyprzedaży. 
Pierwsza samodzielna podróż pociągiem w Indiach minęła dość spokojnie. Rano dotarłem na stację Begumpet i pomaszerowałem w kierunku mieszkania znajomej z CS ignorując dworcowych rikszarzy. Mieszkanie rzeczywiście nie było daleko, zdecydowanie nie warto było marnować pieniędzy na taksówkę.
Hajderabad to stolica stanu Andhra Pradesh, jednego z ludniejszych w Indiach. „Tubylcy z dziada pradziada” posługują się językiem telugu, którego skrypt kompletnie nie przypomina hindi. Miasto położone jest nad jeziorem Hussain Sagar i rzeką Musi. Historyczne centrum to dzielnica muzułmańska Charminar, położona wokół charakterystycznego meczetu o tej nazwie.
Zwiedzanie zacząłem jednak od świątyni Birla Mandir, ufundowanej przez rodzinę Birla, podobnie jak świątynia w Delhi, którą też odwiedziłem. Położona jest na stromym wzgórzu nad jeziorem Hussain Sagar. Niestety nie wolno wewnątrz świątyni fotografować, a szkoda, bo zarówno widoki na jezioro jak i sama świątynia były warte paru ujęć. Na jeziorze kilkanaście lat temu ustawiono wielki posąg Buddy, do którego można dostać się na łódce. Podarowałem sobie tę atrakcję i obszedłem jezioro dookoła, zaglądając w nieturystyczne rejony. Meksyk, wszędzie meksyk… niezależnie od stanu, w każdym indyjskim mieście go znajdziemy.
Właściwie to było na tyle mojego zwiedzania w pierwszy dzień pobytu w Hajderabadzie. Byłem dość zmęczony po nocnej kiepsko przespanej jeździe w pociągu i po obiedzie, słynnym kurczaku biryani chciałem tylko spać.
Drugiego dnia program miał być bardziej intensywny, jednak podstawową kwestią było dostanie biletów na pociąg dalej. Chyba jeszcze nie pisałem o tym, ale w Indiach istnieje ciekawy sposób rezerwacji biletów na pociąg. Oprócz tego, że można rezerwować dopóki nie wyczerpią się miejsca z dość sporym wyprzedzeniem, na dzień przed odjazdem pociągu od 8. rano wchodzi pula dodatkowych 200 biletów tzw. tatkal. Trzeba wypełnić specjalny formularz, mieć ksero paszportu i dodatkowo dołożyć 30-50 rupii, no i mieć nadzieję, że nikt biletu nie wykupił przed nami. Niestety w moim wypadku biletów do Bangalore już nie było. Przypomniałem sobie jednak, że jest też dodatkowa pula biletów dla obcokrajowców, jednak ta nie jest sprzedawana na wszystkich dworcach. Pojechałem więc lokalną kolejką miejską na główny dworzec w Hajderabadzie. Ostatni bilet czekał specjalnie dla mnie. ;)
Z dworca ruszyłem w kierunku Charminar bez większego pojęcia, w którą stronę mam iść. Wędrówka przed siebie zaprowadziła mnie ciekawymi uliczkami do gurudwary, kilku świątyń i meczetów, aż w końcu nad rzekę, a właściwie większy rynsztok… niestety tak wygląda większość rzek w Indiach.
Charminar to nazwa meczetu który stoi w centrum dzielnicy. Nazwa oznacza cztery minarety. Tuż obok znajduje się Masjida Mecca, który swoją nazwę wziął od cegieł rzekomo wypalonych z ziemi pochodzącej z Mekki, znajdujących się w łukach meczetu. Był akurat piątek ok. godziny 13 i z meczetu wylewały się setki albo tysiące (meczet jest jednym z większych w Indiach, może pomieścić 10 tyś. wiernych) mężczyzn. Dzielnice muzułmańskie mają to do siebie, że zawsze oferują tanie i świetne jedzenie i nie inaczej jest w Hajderabadzie.
Ostatni dzień w mieście poświęciłem na zwiedzanie fortu Golkonda, położonego na zachodnim skraju miasta. Z cytadeli rozciąga się widok na całą aglomerację, która nie ma końca. Miasto w ostatnich latach stało się jednym z centrum rozwoju technologii informatycznych w Indiach. Ściągnęło wielu wykształconych Hindusów, ale też obcokrajowców oferując atrakcyjne posady w filiach znanych informatycznych marek. Nowym przydomkiem miasta stało się Cyberabad.
Fort na szczęście był duży i można było uciec od tłumu. Głuchy jestem już całkiem na ‘Hello’, które w 110% wcale nie jest serdecznym pozdrowieniem, tylko już samo w sobie zawiera wyrzut, że się na nie nie odpowiedziało. Doczepiła się do mnie jednak grupka studentów, z którymi usiadłem i porozmawiałem przez chwilę. Pytali się np. jak spędziłem Christmas… mówię im więc, że dla mnie Świąt specjalnie nie było, bo ani śniegu, ani rodziny. Na to oni mówią, że oni poszli do kościoła i złożyli ofiary z kokosa… i wcale nie byli chrześcijanami, po prostu hindusi lubią świętować jakiekolwiek święto by to nie było czy to katolickie, czy muzułmańskie czy buddyjskie, każda okazja jest dobra.
Po powrocie do centrum zwinąłem swoje rzeczy i miejską kolejką przejechałem na stację Kacheguda, gdzie czekał już pociąg do Bangalore. Noc sylwestrową spędziłem w nietypowy sposób…

Miesiąc w Indiach...


Hajderabad, dzień 32.
Miesiąc w Indiach zleciał szybko. Z jednej strony czas biegnie, z drugiej strony Delhi zdaje się być odległym wspomnieniem. Tak dużo się wydarzyło, tak wiele spotkałem ludzi, tak wiele widziałem różnych miejsc.
Blog trochę przyhamował, bo sam też od momentu przyjazdu do Bombaju zwolniłem i ostatnie półtora tygodnia spędziłem dość leniwie. Ale od paru dni znowu jestem w drodze i planuje utrzymać status quo na co najmniej 2 tygodnie.
Indie to kraj, o którym niewiele można powiedzieć będąc tutaj zaledwie miesiąc i absolutnie nie można NIC powiedzieć nigdy tutaj nie będąc. Utwierdzam się w przekonaniu, że dobrze zrobiłem dla siebie przyjeżdżając tutaj, bo doświadczenie życia w Indiach otwiera oczy na wiele spraw.
Nie ma chyba tak bardzo kontrastowego społeczeństwa jak Indie. Luksus, o którym nie mamy nawet co marzyć w Polsce spotyka na ulicy niesamowitą nędzę. Życie jest w tym kraju wielkim wyzwaniem. Z jednej strony jest ono tanie, ale tylko na określonym, dość niskim poziomie i trzeba się liczyć z niewygodami. Chcesz jeść tanio – zapomnij o warunkach sanitarnych, chcesz podróżować tanio – będzie tłok, chcesz mieszkać tanio – zapomnij o wygodach.
Kontakt z ludźmi jest dość ograniczony i nie jest to jedynie bariera językowa. Szczerze mówiąc dużo łatwiej było zawierać znajomości „na ulicy” w Indonezji. W Indiach gdy ktoś zaczepia na ulicy na 90% chce coś od Ciebie… czy będzie to żebrak, czy rikszarz czy handlarz szajsem. Rzadko można spotkać kogoś kto rzeczywiście chce po prostu porozmawiać, zainteresować osobą, zwyczajnie poznać się. Na początku było mi trudno rozróżnić, jednak szybko nauczyłem się (od indyjskich znajomych), że najlepiej ludzi ignorować. Tak najlepiej odstraszyć żebraków, hidżry po prośbie czy rikszarzy. Odpowiedź negatywna jest dla nich połową sukcesu, bo osiągnęli coś na czym im zależało, zwróciło się na nich uwagę. Tak więc z bólem serca zwykle ludzi ignoruje.
Poznałem masę świetnych ludzi i Hindusi potrafią być niesamowicie pomocni, gościnni i uczynni. Ich zwyczaje i sposób myślenia jest jednak kompletnie różny od nas, nawet gdy byli oni wychowani zagranicą bądź mają wiele zachodnich znajomych. Wiele z nich uznaje angielski za swój główny język komunikacji i niechętnie mówi w hindi, bądź innym lokalnym języku. Większość rodziców, których na to stać posyła dzieci do szkół, gdzie lekcje są w języku angielskim, a jedynie w domu i to nie zawsze rozmawia się w hindi, telugu, marathi czy jednym z kilkunastu oficjalnych języków w Indiach. To zabawne widzieć Hindusów mówiących między sobą po angielsku, ale wydaje mi się, że w tym ich siła i potencjał na przyszłość. Według mnie w tym jest ich główna przewaga nad Chińczykami.
Przyzwyczaić się też trzeba, że wszędzie jest masa ludzi. W Indiach nigdy nie można być samemu, może w toalecie… jeśli nie załatwia się potrzeby pod chmurką (wcale nie za krzaczkiem). Przekraczanie kilkunastopasmowych ulic mam od dawna opanowane, jazdę zatłoczonymi pociągami miejskimi też, kłótnie z rikszarzami również. Nie jestem jednak do tej pory przyzwyczajony do hinduskiego kręcenia głową po moim pytaniu i mija kilkanaście sekund nim uświadamiam sobie czy odpowiedź na moje pytanie była twierdząca czy też nie…