poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Thanjavur & Trichy.



Po Maduraju przyszedł czas na dwa ostatnie przystanki na mojej trzeciej południowoindyjskiej wyprawie. Z Maduraju wybrałem się autobusem do Thanjavur. To miejsce też było ważnym ośrodkiem kilkanaście wieków temu. Ostało się parę znamienitych przykładów zabytków z tego okresu, ale miałem czas (i ochotę) żeby zwiedzić jedynie główną atrakcję. Świątynia Brahadiswara… znów kosmiczna nazwa. Zauważyłem, że nawet na znakach drogowych nie jest napisana pełna nazwa, a jedynie ‘Big Temple’. Znów się usprawiedliwiam.
Świątynia inaczej niż ta w Maduraju, jest kamienna a rzeźby nie są pomalowane i polakierowane. Znów wywarła na mnie wielkie wrażenie. Mówiąc szczerze, nie doceniałem przed przyjazdem hinduskiej architektury i bardzo mało o niej wiem. Zasługuje ona na największe uznanie i moim zdaniem kunsztem przewyższa wiele z naszych średniowiecznych zabytków, a przy tym zwykle datowana jest  na wiele wcześniej.
Postój w Thanjavur był zaledwie parogodzinny i w całości spędzony w świątyni. Następnie pociągiem udałem się do Trichy, albo jak kto woli miasta o pełnej nazwie (ta jakoś weszła mi do głowy) Thiruchchirappalli. Na dworcu posilając się, spotkałem chłopaka, który przywitał mnie w swoim mieście i zapytał gdzie będę nocować i czy pomoże pomóc. Gdybym był w Radżastanie pewnie nie zaufałbym mu, ale zapytałem czy zna jakieś tanie spanie w pobliżu. Gdy poszliśmy do pierwszego hotelu okazało się, że jest pełny. Drugi był zdecydowanie za drogi. Hareesh zaproponował, że co prawda mieszka kawałek i w jego budynku nie ma generatora (rzecz nieoceniona przy przerwach w dostawie prądu) i może być gorąco w nocy, ale może mnie przenocować w swoim akademiku. Będąc pod wrażeniem dobroci ludzi i nie mając zbyt wielkiego wyboru postanowiłem zaryzykować.
Nocleg rzeczywiście okazał się bardzo prosty, ale Hareesh i reszta studentów okazali się bardzo dobrym towarzystwem. Nie wypuścili mnie bez jedzenia, a chłopak sam zdecydował się oddać mi swój pokój śpiąc u znajomych na podłodze. Dał mi też klucz, żebym się zamknął od środka, żebym nie miał wątpliwości czy mnie ktoś nie okradnie. Pewnie nie zrobiłbym tego w innym miejscu, ale okazało się znów, że Hindusi na południu są dla drugiego często gotowi oddać ostatnią koszulę.
Trichy, kolejne z centrów dawnego imperium słynie nie zgadniecie… ze świątyń. Odwiedziłem trzy główne z nich. Kolejny raz bez Wikipedii nie jestem w stanie zapamiętać nazwy. Największa z nich Sri Ranganathaswamy leży spory kawałek za miastem. Jest to ośrodek kultu boga Wisznu, który jest tutaj czczony w śpiącej formie. Podobnie jak w Maduraju do centralnego sanktuarium wstęp mają tylko wyznawcy hinduizmu. Dostałem jednak propozycje wejścia za 1000 rupii (cena później spadła do 100) od miejscowego brahmina. Muszę przyznać, że hinduscy kapłani wywierają wyjątkowo kiepskie wrażenie. Zwykle krzyczą na ludzi, są dość obskurni i zachowują się dość nieprzyjemnie.
Podobnie było w innych świątyniach, które odwiedziłem – Jambukeshwara i Rockfort. Pierwsza z nich była o tyle ciekawa, że nie spotkałem z nich żadnego zagranicznego turysty. Świątynia przypomina tę pierwszą, jest co prawda skromniejsza ale więcej w niej atmosfery. Dużo mniejsze tłumy.
Upał tego dnia dawał się we znaki, więc wizytę w świątyni Rockfort odłożyłem na później, spędzając popołudnie nad czajem. Podróżowanie w tym okresie po południowych Indiach nie jest najlepszym pomysłem, ale nie miałem większego wyboru. W Radżastanie jest i tak jeszcze goręcej.
Rockfort Temple to kompleks świątyń, które zbudowane zostały w obrębie masywu skalnego. Z światyni znajdującej się na jego szczycie roztacza się wspaniały widok na Trichy i okolice. Wyjątkowo prezentuje się koryto wyschniętej rzeki Kaveri.
Z Trichy udałem się na zasłużony odpoczynek w Bangalore. 2 tygodnie intensywnego zwiedzania podczas indyjskiego lata to zdecydowanie limit mojej wytrzymałości.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Maduraj.


Następnym przystankiem był Maduraj. Wejście w teren miałem dość emocjonujące. Przed wejściem do pociągu doładowałem konto telefonu, żeby móc skontaktować się z moim hostem kiedy dojadę. Niestety okazało się, że moje doładowanie nie zadziałało i zostałem z marnymi paroma rupiami na koncie. Tyle, żeby wysłać 3 smsy. Ajay, który zgodził się mnie przenocować, nie mógł po mnie wyjechać, ale dał mi czytelne wskazówki jak dotrzeć do jego domu. Autobus w kierunku uniwersytetu MK i nazwa konkretnego przystanku. Problem w tym, że ani śladu napisów w języku angielskim. Wszystko po tamilsku. Naturalnie wsiadłem do złego autobusu po tym jak konduktor pomachał głową, żebym wsiadał szybciej. Współpasażer poinformował mnie, że jestem w złym autobusie. Aby upewnić się, zadzwoniłem do Ajaya, który doradził mi, żebym szybko wysiadł i rikszą wrócił na dworzec i znalazł właściwy autobus, spiesząc się bo odjeżdża o 22.30. Była 22.15.
Na koncie zostało mniej niż jedna rupia. Zero możliwości użycia telefonu. Rikszarze naturalnie próbowali żądać nie wiadomo ile, zwłaszcza, że nie jestem miejscowy i nie mówię po tamilsku. Właśnie tu pojawia się problem, bo osobiście nie jestem w stanie zrozumieć 90% Tamilów mówiących po angielsku. Mają tak specyficzny akcent, że zwykle parskam śmiechem. I wiem, że nie jestem jedynym. Znajomość hindi, którego co prawda nie przyswoiłem, ale przynajmniej literki już jestem w stanie mniej więcej rozczytać jest tutaj psu na budę, bo wszystko jest po tamilsku.
Wróciłem na dworzec o 22.25 a tutaj prawie pusto. Konduktorzy rozkładają ręce, po większości ludzi na przystanku nie można było się spodziewać znajomości angielskiego. Podszedłem trochę dalej i zapytałem na oko 30-letniego wąsatego chłopaka (który okazał się potem być moim rówieśnikiem) i ten okazał się być żywym złotem. Nie miał pojęcia, który autobus jedzie, ale zgodził się zadzwonić ze swojego numeru do mojego hosta i w pośpiechu zaczął szukać właściwego autobusu. Okazało się, że ten przyjeżdża o 22.45. Po kilku minutach autobus przyjechał, a on upewnił się, że konduktor mnie wysadzi we właściwym miejscu. Potem dowiedziałem się od Ajaya, że zadzwonił po godzinie upewniając się, że dotarłem we właściwe miejsce. Dobrych ludzi naprawdę jest wszędzie pełno i głęboko w to wierzę.
Maduraj słynie jako dawna stolica hinduskiego imperium południa. Nie przytoczę, żadnych dat i nazwisk, bo przede wszystkim są przeze mnie nie do zapamiętania. Wystarczy, że nazwy miejscowości są trudne do zapamiętania. I tu znów się usprawiedliwię, nie jestem w Indiach osamotniony w tym przekonaniu. Główna atrakcją Maduraju jest świątynia Sri Meenakshi (udało mi się jakimś cudem zapamiętać). Będąc w Tamil Nadu wcześniej w marcu widziałem już świątynie w południowym stylu, ale ta zdecydowanie przebiła wszystkie jakie do tej pory widziałem. Nawet te w Hampi. Bogactwo architektury, rzeźb i kolorów przyprawia o zawrót głowy. Tak właściwie wszystko wygląda tak samo. Pełno rzeźb wszelakich bóstw, mitologicznych postaci i czczonych zwierząt.
Świątynia jest ulokowana na planie kwadratu z sanktuarium w samym jego centrum. Do tego miejsca wstęp mają jedynie wyznawcy hinduizmu. Turyście starcza jedynie wrażeń dookoła. Miłym zaskoczeniem jest brak zdzierskich cen za bilety dla obcokrajowców. Co prawda zapłaciłem troszkę więcej niż Hindus, ale nie było to przebicie 20-krotne jak w Agrze. I właściwie było to jedyne miejsce w południowych Indiach, które odwiedziłem, gdzie cena dla obcokrajowca była wyższa.
W świątyni jak to w większości miejsc kultu na całym świecie handel kwitnie w najlepsze. Hindusi masowo kupują kokosy, kwiatki i inne artefakty, które składają potem w ofierze konkretnym bóstwom. Hinduizm jest tak zagmatwanym systemem, że kompletnie się w nim nie odnajduję. Tak właściwie nie ma żadnych konkretnych zasad. Możesz wierzyć w dane bóstwo, a możesz nie. Możesz robić tak, ale możesz też siak. Najważniejsze są rytuały i uroczystości, w których Hindusi bardzo chętnie uczestniczą. Ba, bardzo chętnie uczestniczą też w świętach chrześcijańskich i muzułmańskich. A czemu nie?
W Maduraju zwiedziłem jeszcze muzeum Gandhiego, które znajduje się w dobrze zachowanym białym budynku „Gandhi Memorial”. Gandhi jest szczególnie poważany w tym rejonie, bo tutaj zaopatrzył się w swoją białą szatę, z którą nie rozstawał się do końca życia. Cały rejon słynie z tradycji produkcji tkanin, zwłaszcza jedwabnych. W muzeum znajduje się wiele eksponatów związanych z jego życiem, w tym pokrwawiona szata, w której go postrzelono.
Właściwie poza tymi dwiema atrakcjami Maduraj to typowy Bharat, czy jak to wcześniej pisałem meksyk. Syf, kiła i mogiła, przeplatająca się z bogactwem, którego w Tamil Nadu nie jest tak wiele. Muszę jednak powiedzieć, że ludzie są wyjątkowo uprzejmi w porównaniu do reszty kontynentu. Naturalnie Kerala dalej jest na pierwszym miejscu, ale to wynika z lepszego wykształcenia i ogólnej światowej ogłady w tej części kraju. W Tamil Nadu nawet prości ludzi zaczepiają, pytają po prostu co słychać w swoim komicznym akcencie. Pomimo to, że wszystko na ulicach napisane jest w języku tamilskim (broń Boże nie w hindi!), angielski wystarcza w komunikacji. Należy tylko przyzwyczaić ucho do charakterystycznego narzecza. Ludzie są też niesamowicie pomocni. Poproś o drogę, a zwykle Cię tam zaprowadzą, albo wsadzą do konkretnego autobusu, nawet jeśli przy tym przegapią swój. Jeśli ktoś się wybiera do Indii bez wątpienia polecam południe!

Na czubku Indii


Po Kerali przyszedł czas na Tamil Nadu. Rano wsiadłem do pociągu, z którego wysiadłem kilkanaście dni temu – ten sam Kanyakumari Express, nawet chłopcy pociągowi byli ci sami. Mimo to, że miałem bilet jedynie do przedziału pasażerskiego, to udało mi się jakimś cudem złapać miejsce i to nawet przy oknie. Pisałem, że bilety kolejowe w Indiach są tanie jak barszcz. To się tyczyło klasy sleeper, którą zwykle podróżuję na długich dystansach. Bilety typu ‘usiądziesz jak będziesz miał szczęście” najniższej kategorii są jeszcze tańsze. Za około 150km drogi zapłaciłem 22 rupie!
Kanyakumari to południowy cypel subkontynentu indyjskiego. Tutaj zbiegają się wody Morza Arabskiego, Oceanu Indyjskiego i Zatoki Bengalskiej roztrzaskując się o przybrzeżne skały. Skała zasłynęła jako miejsce medytacji kilku znanych osobistości, w tym Gandhiego, którego życzeniem było rozsypanie w tym miejscu swoich prochów. Wzrok przykuwa statua indyjskiego poety Thiruvalluvara z II wieku przed naszej ery, który znajduje się na jednej z wysepek. Na sąsiedniej znajduje się świątynia. Dotrzeć można tam kursującym non-stop i równie przepełnionym promem.
Kerala odzwyczaiła mnie od widoku slumsów i biedaków żebrzących na każdym kroku. Oprócz atrakcji przy brzegu, Kanyakumari to syf, kiła i mogiła. Tamil Nadu nie jest ani najbiedniejszym ani najbogatszym stanem, leży pewnie gdzieś po środku. We znaki wdają się ciągłe przerwy w dostawie prądu (kilka razy dziennie planowo).
Wizytę w Kanyakumari potraktowałem typowo zaliczeniowo, bo raczej nie jest to miejsce, w którym można odpocząć, ani specjalnie nie ma co innego robić. Na pewno można medytować i wiele tak czyni, ale to nie moje bratki. Na miejscu były co prawda tłumy, ale w 99,9% byli to Hindusi i pewnie tylko dlatego, że właśnie zaczęły się szkolne wakacje. Spędziłem więc tam zaledwie parę godzin i zawinąłem się z powrotem do pociągu w kierunku północnym.
Do przedziału dosiedli się chłopaki pracujący w Chennai jako specjaliści IT. Po spotkaniu z hidżrami, którzy albo które, notorycznie żebrzą w pociągach nawiązała się dyskusja. Ciekawiło mnie dlaczego ludzie (zwłaszcza mężczyźni) im płacą. Hidżra to indyjski transseksualista, przebrany w sari z pełnym make-upem i często też po kastracji. Zwykle ich jedynym zajęciem jest chodzenie po żebrach i zbieranie kasy od mężczyzn. Rzeczywiście potrafią być namolni i domagać się rupii przez kilkanaście minut dotykając gdzie popadnie, ale w końcu odchodzą.
Chłopaki okazali się bardzo gościnni. Mamy dały im więcej prowiantu niż bagażu (polskie mamy i indyjskie tak naprawdę wiele mają ze sobą wspólnego, szczególnie rozpieszczenie synów!) i dzielili się wszystkim. Odmowa wspólnego posiłku nie jest zwykle mile widziana, a gdy Hindusi zapraszają kogoś do posiłku, upewniają się, że gość zawsze zjada najwięcej.

środa, 18 kwietnia 2012

Plaże Kerali


Do Kollam wybrałem się pociągiem bez rezerwacji miejsca, więc sporo trasy przestałem. Wejście do jakiegokolwiek pociągu w Indiach jest wyzwaniem i czasami nie trzeba wielkich tłumów (chociaż zwykle można na to liczyć). Bez względu na wszystko ludzie zabijają się przy wchodzeniu, szarpiąc i przepychając, przy czym kobiety swym zacietrzewieniem przebijają babcie-emerytki wsiadające do krakowskiego MPK. O ile to nie pociąg w Bombaju, który zatrzymuje się na 20 sekund i gdzie TRZEBA się pchać, bo inaczej się nie wejdzie, zwykle omijam ten cyrk i wsiadam ostatni. Miejsca i tak nigdy nie ma. :)
Po jakiejś godzinie miejsc parę się zwolniło i udało mi się usiąść. Krajobraz za oknem to typowy widok z tego stanu – wody zalewowe, mokradła, palmy kokosowe. Zielono, bardzo zielono. Wieczorem, gdy dotarłem na stację musiałem odczekać trochę czasu, bo rozszalała się burza, a jako że ponoć to pora sucha w pełni, to nie wziąłem żadnego parasola. Jak widać pogoda stała się nieprzewidywalna nawet i tutaj, nie tylko u nas.
Nazajutrz na ulicy wpadłem na pochód słoni przebranych w rytualne stroje, zmierzający w kierunku głównej świątyni, gdzie miały się odbyć wieczorem uroczystości. Procesje schodziły się z różnych części miasta. Przed słoniami maszerowali chłopcy uzbrojeni w bębny i rogi. Słonie były pomalowane i ozdobione girlandami i innymi ozdobami. Po obu stronach drogi zbierali się ludzie odbierając od słoni błogosławieństwa, jako że w hinduizmie to jedne z najbardziej czczonych zwierząt. Wyglądają naprawdę uroczo i pokornie znoszą wszystkie uroczystości, ale zastanawiam się co sobie o tym teatrze myślą. Podobno dość często się zdarza, że w upale słonie tracą zmysły i tratują wszystko dookoła.
Dzień ten jednak stał pod znakiem plaży. Jedną z najbardziej znanych plaż w tym regionie jest Varkala. Udałem się tam pociągiem, a na stację zostałem podwieziony przez ludzi, których przypadkowo zapytałem o drogę na dworzec. Odpalili auto i wwieźli mnie wręcz na peron. Do pociągu było chwilę, więc wybrałem się na plażę w mieście Kollam, która była niczego sobie. Szeroka złota piaszczysta plaża, praktycznie pusta, bo żar lał się z nieba, a w mieście niespecjalnie dużo białasów chętnych by poparzyć się na różowo. Lokalni już dawno zczarnieli od słońca.
Na plażę w Varkali znów zostałem podwieziony! Tym razem przez rybaka na motorze. Naprawdę nie mogę się nachwalić jak dobrzy są ludzie w tej części Indii. Plaża w Varkali jest zdecydowanie najpiękniejszą jaką widziałem w tym roku (hmmm… ale konkurencja tutaj mała), i może nawet znalazła by się w top10 plaż na jakich kiedykolwiek byłem. Złota szeroka plaża rozciągnięta wzdłuż czerwonych klifów. Ocean dość wzburzony, ale przy brzegu ludzie taplali się w wodzie. Na wodę wypływali też rybacy by po 2 godzinach wrócić z pełnymi sieciami.
Ostatnim etapem na dzień było dotarcie do Trivandrum albo jak kto woli po nowemu Thiruvananthapuram – stolicy stanu Kerala. Po drodze miałem przymusowy postój w miejscowości o uroczo brzmiącej nazwie Kallamballam, gdzie musiałem zmienić autobus, a rozpętała się fatalna burza. Na przedmieścia Trivandrum dotarłem już po zmroku. Odebrałem mnie mój host z CS – Ted. Kolejne 2 dni przyszło mi mieszkać z uroczą rodzinką w małym domku na przedmieściach. Ozdobą domu jest 4-letnia Alicia, dziecko złoto do schrupania. 
Zaliczyłem kolejną z plaż tego rejonu Kovalam, która okazała się dość urocza, ale bardziej turystyczna niż ta w Varkali i mniej przypadła mi do gustu. Zostałem również obwieziony po mieście przez kolejnego CSera – Sashikumara, który obwiózł mnie na swoim motorze po mieście pokazując chyba wszystko co warto w nim zobaczyć. Nie jest to wiele, ale mimo wszystko miasto przypadło mi do gustu. Mimo to, że jest to stolica Kerali i miasto liczy pewnie koło miliona mieszkańców, to nie czuje się atmosfery metropolii, a raczej prowincjonalnego miasteczka. Ot, nasz Tarnów. Sporo w nim zieleni, małe uliczki, i jedynie kilka większych budynków. Godne uwagi są jedne świątynie, z których Padmanabhaswamy jest ponoć jedną z bogatszych w całych Indiach. Niestety wstęp do wewnątrz jedynie dla wyznawców hinduizmu. Warto też zwiedzić rejon Pałacu i Muzeum Napiera, w którym znajduje się sporo wartościowych eksponatów. 
Przyszła pora pożegnać się z Keralą, który jest bez wątpienia moim ulubionym stanem w Indiach. Następne Tamil Nadu.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Koczin.


Koczin okazał się całkiem przyjemną mieściną. Jak na średnio małą indyjską mieścinę przystało liczy sobie około 3 milionów mieszkańców. Nie jest stolicą Kerali, ale zdecydowanie najważniejszym ośrodkiem. Znajduje się tutaj największy port indyjskiego południowo-zachodniego wybrzeża. Miasto od wieków słynęło z handlu przyprawami i innymi dobrami. To tutaj wszystko było zwożone z południowych wzgórz i wysyłane w świat. I wciąż jest.
Fort Koczin znajduje się na wyspie na, którą można dostać się promem, albo mostem. Pomiędzy stałym lądem, na który rozlało się dawno miasto a wyspą Fort Koczi znajduje się wyspę Willingdon, gdzie bazę swoją ma marynarka indyjska.
To co warte zwiedzenia w Koczi można obejść w parę godzin, a dodając fakt, że kiepsko trafiłem na piątek, kiedy wszystko było zamknięte, 2-godzinny spacer starcza na zaliczenie wszystkich atrakcji. Promy w tej części Indii kosztują śmieszne pieniądze. 2,5 rupii – 15 groszy!!!
Pocztówkowym widokiem Koczi są słynne chińskie sieci, które rozwieszone są u brzegu wyspy. Myślałem, że jest to atrakcja jedynie pod turystów (po części pewnie tak jest), ale do południa rybacy wciąż nimi łowią i ryby się trafiają. Sieci działają na zasadzie przeciwwagi. Na jednym końcu zawieszone są kamienie, a z drugiej strony dźwignia z rozpostartą siecią, którą opuszczają w dół. Rybacy bardzo chętnie przywołują ludzi i pokazują jak pracują. Do tej pory jestem pod wrażeniem otwartości ludzi w Kerali, ich prostolinijnością i szczerością. Nawet rikszarz, który chciał mnie obwieźć po mieści z nadzieją, że wstąpię do paru sklepów a on dostanie za to kasę od sprzedawców, był od razu szczery i zapytał czy mam czas i jaka jest sprawa i czy mogę mu pomóc w ten sposób. Jak zrobiłem co swoje, dał mi spokój. Rzecz nie do pomyślenia na północ od Bombaju, zwłaszcza w Delhi czy Radżastanie – tam rikszarze to największe sępy.
Na wyspie odwiedzić można parę kościołów, których historia sięga XVI wieku, kiedy po tej stronie wybrzeża drogę morską do Indii odnalazł Vasco da Gama. Stoi też dom, w którym miał się zatrzymać, ale niektórzy twierdzą, że portugalski żeglarz dotarł jedynie do Kalikatu, a nie do Koczinu. Tak czy inaczej po wpływach portugalskich, przyszedł czas na Holendrów, którzy zbudowali tzw. Pałac Holenderski, jako swoje centrum administracyjnie. Koczin słynny był tez jako centrum diaspory żydowskiej. Niestety synagoga była zamknięta.
Widokiem, który śmieszy i zadziwia są setki czerwonych flag z sierpem i młotem. Od odzyskania niepodległości Keralą rządziła partia komunistyczna i dopiero w ostatnich wyborach przegrała. W mieście rozwieszone są w różnych miejscach flagi, portrety Marksa, Lenina, Che Guevary. Komunizm tutaj jak mówią ma naturalnie inny odcień i niewiele ma wspólnego z tym co było u nas.
Mój host z CS mieszkał kawałek od centrum w ładnym apartamentowcu. Na 14 kwietnia przypada święto Vishu – nowy rok w tej części Indii. To już 4. Nowy Rok jaki obchodzę w tym roku (bo naszym, chińskim, marathi i teraz w Kerali). Wg tradycji hinduskiej dnia poprzedniego dekoruje się posążek boga Kriszny żółtymi kwiatami, oferuje się banany, ogórki, kokosy i inne dary natury oraz kosztowności. Wg tradycji znajomi przychodzący w gościnę otrzymują symboliczną kwotę pieniędzy. Moja rodzina była mieszana – matka katoliczka i ojciec hindus, więc w domu niespecjalnie świętowali, ale zaprowadzili mnie do sąsiadów, którzy wszystko mi pokazali wysmarowali mi czoło olejkiem z drzewa sandałowego, poczęstowali słodkościami i dali kilkanaście rupii. Dzieciaki wykorzystują ten dzień niecnie skacząc po sąsiadach w wiadomym celu.
Po hinduistycznych atrakcjach Kamal z rodziną odwiózł mnie na dworzec, gdzie wsiadłem w pociąg dalej na południe do Kollam.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Przyprawowy raj.


Po postoju Kottayam pojechałem w kierunku wzgórz w rejonie Munnar, żeby odpocząć od skwaru. W Kerali słońce praży tak samo jak w Maharasztrze, ale 2 dni z rzędu padał wieczorny deszcz. To pierwszy prawdziwy deszcz jakiego doświadczyłem w Indiach.
Do Munnar udałem się lokalnym autobusem. Już na stacji nie lada przeprawa, wszystkie nazwy jedynie w malayalam, nie rozumiem lokalnego akcentu angielskiego, a Ci co rozumieją wysyłają mnie z miejsca na miejsce. W końcu trafiła się dobra dusza mówiąca cokolwiek po angielsku i kobieta obok, która jechała w podobnym kierunku.
Autobusy indyjskie wyglądają podobnie. Drzwi albo nie ma, albo się nie zamykają. W tym przypadku  nie ma również okien – w ten sposób nie trzeba martwić się o klimatyzację. Autobusem rządzi konduktor, który sprzedaje bilety, usadza pasażerów i decyduje o przystankach, pociągając za linkę, która ciągnie się wzdłuż dachu przez cały pojazd i zakończona jest dzwonkiem tuż u ucha kierowcy. Pełen folklor.
Droga do Munnar wiodła przez malownicze wzgórza i w końcowej fazie trasa była naprawdę stroma, a kierowca wcale nie miał ochoty zwalniać. Na drodze panuje zasada pierwszeństwo ma większy.
W samym Munnarze nie ma specjalnie co robić. Jednak okolica słynna jest z plantacji wszelkiego rodzaju. Naturalnie najbardziej rzucające się w oczy są plantacje herbaty. Porastają one całe połacie wzgórz. Widoki podobne do tych z malezyjskich Cameron Highlands, które odwiedziłem rok temu. Są również plantacje kardamonu, cynamonu i innych przypraw.
Zrezygnowałem z ofert lokalnych rikszarzy obwiezienia mnie po wszelkich must-see w okolicy i wcześnie rano udałem się pieszo na spacer po wzgórzach. Powietrze po 3 miesiącach w Bombaju smakuje tutaj zupełnie inaczej, ranki są chłodne, a w około słychać śpiew ptaków sporadycznie jedynie zakłócany odgłosami środków lokomocji. Droga wśród przeplatała się pomiędzy żywopłotami herbaty a tropikalnym lasem. Od dziecka lubię las. Niektórzy boją się lasu, ja w nim czuje się zawsze bezpiecznie i najlepiej tam mi się myśli.
Jak już pisałem ludzie w Kerali są chyba najprzyjaźniejsi jakich spotkałem w Indiach. Przechodzący uśmiechają się i mówią ‘Good morning’, pytają skąd jestem czasami i idą dalej. W reszcie kraju zwykle przechodnie zaczepiają obcokrajowców, gdy mają do zrobienia z nami jakiś interes. Tutaj nie. Dzieciaki również nie żebrzą o żadne rupie. W drodze powrotnej zostałem podwieziony przez indyjską rodzinę w pobliże miasta.
Samo miasteczko to jeden wielki bazar przypraw i herbaty. Oprócz tego na wzgórzach dokoła miasta są trzy główne świątynie – katolicki kościół, meczet i hinduistyczna światynia zbudowana w tamilskim stylu.
Po ponad 20-kilometrowym spacerze w godzinach porannych resztę dnia spędziłem w hostelu, nie mając na niewiele więcej siły. Podobny ale krótszy spacer zafundowałem sobie dzisiaj w innym kierunku. Widoki podobne, ale z innej perspektywy. Następny przystanek – Koczin.

środa, 11 kwietnia 2012

God's own country...


Z obiecanek, że wrócę do tego i opiszę to co się działo przez ostatnie 3 miesiące nici. Jest tego tak dużo, że nie wiem kiedy zdążę wszystko nadrobić. Tymczasem znów jestem w drodze i postaram się na bieżąco opisywać co się dzieje, żeby znów nie narobić zaległości.
Po 2 miesiącach pracy w Alibag przyszedł czas na ostatni tour de India. Wybrałem się na samo południe do stanu Kerala. W Indiach pełnia lata, wszędzie gorąco i takoż jest i tutaj. Podróż „ekspresem” Kanyakumari trwała ponad 35 godzin. Współtowarzysze podróży okazali się w miarę rozmowni i komunikatywni.
Pierwszym przystankiem był Kottayam. Wcześnie rano odbudziłem się i ciężko mi było rozpoznać krajobraz. Czerwona, sucha ziemia, zamieniła się w bujne zielona zarośla, pełno palm i wody. Oto Kerala – God’s own country.
Ze stacji odebrał mnie KC, który przechowywał mnie u siebie w mieszkaniu w Bombaju przez większość stycznia. Na Wielkanoc przyjechał do domu rodzinnego, w którym obecnie prowadzą hotel typu „homestay”. Jeszcze tego samego dnia przyjechała mieszkająca w Brukseli para włosko-angielska z dwójką dzieci.
Dom liczy ponad 200 lat i jego mury same za siebie świadczą o swojej historii. Położony nad jednym z kanałów, którego sieć przecina cały ten teren. Do niedawna łódź była jedyną drogą do domu. Wokół domu przeróżne uprawy – kawy, wanilii, gałki muszkatołowej, cytrusów i przeróżnych warzyw.
Co ciekawe, rejon ten zamieszkany jest głównie przez chrześcijan wyznania prawosławnego kościoła syryjskiego. Święty Tomasz dotarł tutaj ze swoimi naukami w I wieku i znalazł sporo wyznawców. Wyznawcy tego obrządku za główny autorytet uważają patriarchę Antiochii.
W rejonie właściwie brak zabytków, dla których ludzie ściągaliby jak do Agry czy jaskiń w Adżancie czy Hampi. Magnesem dla turystów jest przyroda i niesamowity dostatek tego rejonu. Ludzie wydają się też pogodniejsi, spokojniejsi i bardziej uśmiechnięci niż w innych częściach Indii. Porozumiewają się w języku malayalam, który jest kompletnie niepodobny do żadnego innego (może trochę do tamilskiego). Również skrypt jest nie do rozszyfrowania. Pamiętam jak w Delhi mój pierwszy host wprowadzając mnie do indyjskiej lingwistyki powiedział, w ten sposób opisał języki południa – „Wrzuć garść kamieni do szklanki i potrząś”. Miał rację.
Wybrałem się nieturystycznym kanałem na rejs do Allepey, które leży nad Morzem Arabskim w odległości około 30km od Kottayam. Dla wielu mieszkańców to jedyny środek lokomocji bo w tym rejonie asfaltowe drogi nie docierają wszędzie (nie mogą, bo nonstop byłyby zalewane).  Niekomercyjna łódź zatrzymuje się przy każdym nabrzeżu i podróż trwa prawie 3 godziny, ale widoki są wspaniałe. Po obu stronach rzeki kwitnie życie. Dzieciaki bawią się i kąpią w kanale, kobiety piorą i żwawo tłuką pranie o kamienie, mężczyźni podnoszą zwodzone mosty albo dostojnie siedzą na ławkach przed swoimi domami i patrzą co się dzieje dokoła. Wspaniała jest też przyroda, wszędzie pełno ptactwa, kaczki, czaple, kormorany, wężówki, zimorodki i inne. Dla mnie raj.
Ludzie w Kerali wydają się bardziej przyjaźni, wydaje mi się, że mniej tutaj naciągaczy. Więcej uśmiechają się, zaczepiają bez żadnego interesu, a jedynie by porozmawiać czy pozdrowić po drodze. Od razu to miejsce skojarzyło mi się z Indonezją. Mężczyźni obowiązkowo noszą wąsy i zwykle chodzą w podwiniętych sarongach, które tutaj nazywają się lungi. Ludzi generalnie są tutaj bardzo ciemnej karnacji. Kierowcy i rikszarze są jednakże jednakowo szaleni co w innych częściach Indii.