poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Azja vol. 4



Nie wiem kiedy minęło 6 tygodni, kiedy wyleciałem z Krakowa po raz kolejny do Azji. Znów siedzę na lotnisku w drodze powrotnej i to moment, którego najbardziej nie cierpię. Z jednej strony blisko domu, a z drugiej strony drzwi znów się zamknęły za mną… ale po to są żeby je jeszcze otworzyć.
Tym razem do Azji wyjechałem z misją. Misja zakończyła się 24 lipca. Odwiedziłem miejsca, które widziałem dokładnie rok temu i z perspektywy pilota wycieczki, wiele z nich wyglądało zupełnie inaczej. Rok temu nie myślałem, że wrócę w dokładnie te same miejsca - nad jezioro Toba, do Bukit Lawang na trekking w dżungli i na ukochaną Weh – chociaż swój album z Sumatry na FB zatytułowałem „Sumatra –jeszcze kiedyś tutaj wrócę”.
Od 25 lipca znów byłem na swoim i udało mi się zwiedzić parę magicznych miejsc, poznać mnóstwo nowych ludzi, zawiązać kilka przyjaźni, które czas pokaże ile potrwają. Jedno jest pewne, w Azji czuję się jak ryba w wodzie i ciężko mi za każdym razem wyjeżdżać. Z jednej strony każdy dzień przynosi coś nowego, z drugiej czuję się w Azji na tyle w domu, że tracę motywację do pisania. A może ogarnia mnie po prostu lenistwo? Chyba niestety jednak to drugie.
Nie zrobiłem tym razem przerażającej liczby kilometrów jak to mam w zwyczaju i chyba powoli zaczynam odchodzić od tego modelu. Wolę zatrzymać się dłużej w jednym miejscu i lepiej je poznać. Zrezygnowałem z wyjazdu do Laosu i zostałem na 10 dni w Kambodży, a potem pojechałem bezpośrednio do Bangkoku, gdzie zostałem na tydzień.
Chyba najbardziej przypadł mi do gustu Bangkok, gdzie mógłbym zamieszkać od zaraz. Co prawda język stanowi sporą barierę i pierwsze dni czułem się, że jest tam trudniej o komunikację niż w Chinach, ale z czasem się przyzwyczaiłem.
Na teraz starczy, na tyle pozwala mi bateria i połączenie na lotnisku. Swoją drogą to dziwne, że internet na lotniskach w Azji jest czasami bardziej dostępny niż tutaj w Niemczech.

piątek, 18 maja 2012

Stuck in Bharat...

It's been a week since I've left Bombay... but my soul has not returned from India. It's been a strange week for me and I haven't felt that down ever after coming back from the road. It's a different feeling when you go back home from 2 weeks long holidays. Of course it sucks to go back to your old habits, work etc but you're somehow prepared. Coming back after 6 months feels different. I'm not going to hide it. I hate to be back here. I hate the greyness, the grumpiness (coming from me, who can be the grumpiest person there is!), the cold weather, "the unchanged sameness" of this place. As much as I love my Kraków it just feels distant. Or rather I'm distant to it. 
My feelings after coming back from Indonesia, where so much different. I would've liked to have stayed longer but on the other hand I was content to go back to Poland for a while. I was dragged back here forcefully because of visa regulations. Otherwise I don't think I would've come back home until I totally ran out of cash. The last 2 months were the time when I felt I got hold of things there and could face the everyday reality of life in India. 
I'm listening to hindi music all the time (thanks Nihal for your collection!), which I've never done while being in India. I'm watching pictures I've taken. They remind me of places I've been to and people I've met. I've watched Slumdog Millionaire not so long ago. I remember when I watched it for the first time in Paris right after the movie was released. I had no idea Bombay would become my town. During these couple of months I've spent there I think I have developed stronger attachment to this city than to Kraków or my beloved St. Petersburg.
Bombay is this city, you might feel intimidated in and disgusted with at first. It takes a couple of weeks to not feel lost. I remember my first steps there. Buses with even numbers written in hindi (had to learn Indian numbers fast!), crazy crowd of Bombay railways and maze of the streets. First time I stepped out of CST I felt this is it. I loved it straight away. 
I remember one day I walked out of Churchgate station and I noticed I was followed by someone. I turned back and the guy smiled at me and asked me for how long I've been living in India. I asked how did he know I lived in here? He said 'You don't walk like a tourist, you walk with confidence like a person who knows this place. This is your town, right? What are you doing here?' This was the moment when I felt I started belonging there. He was a florist and had a shop nearby. I went on to bump into him a couple of times more and he would always stop me for a quick chat about life.
When you start recognizing random people on the streets and they recognize you too, the city starts to feel as though it was yours. Some rickshaw drivers and street vendors started to recognize me recently. Everything was on the way up... I'm gutted it had to end so abruptly like a book being closed before it's fully read.
On the other hand Im thinking how damn lucky I am. I have been to places of which I read when I was 12 years old from the encyclopedias and other books. I would write down the names of the cities randomly and memorize them and I had no idea what for. I don't think I've dreamt then I would ever make it to China, Indonesia, India. It turned out I went on to visit some of these places. 
Maybe I'm greedy, maybe I'm ungrateful, but I still think I haven't seen enough, I haven't met enough people. I'm torn what to do next. I know I have to go. I cannot stay here. This place feels like a cage and I've learned how to fly. I'm not sure if I should try my luck in another country or I should go back to India. One might think - you've seen enough, settle down and stay in a place. I can't. I have to be on the move.  I definitely will go back to India. My soul is still there... I need to recapture it. And to meet the ones I've left.

czwartek, 10 maja 2012

Pudhil station... Chattrapathi Shivaji Airport.


I can’t quite express what I’m feeling sitting in the Bombay airport after all the security checks etc. I don’t think I can’t comprehend yet, what’s going on. I probably will once I enter my plane.
I never felt so bad about leaving a country and I refuse to accept that it’s really happening. I have no idea what to think. Never felt this kind of vain in my head.
India is not just a country that I’ve visited. India has become my country and Indians are my people. I’ve met people telling me I’m more Indian than they are. Maybe it’s true.
6 months here felt like a couple of weeks. During this time I’ve met thousands of people. People will be what I remember the most from this period of my life. India can be about its monuments, nature, heritage. It was about people. I’ve met some of the loveliest and some of the worst people I’ve ever come across in my life. Love and hate are the simultaneous feelings while staying in this country.
There are so many people that made impact during my stay here. First of all, Sudeep… he was my greatest support and without him I would’ve been back long time ago. My host family in Alibag became my parents. I have very fond memories of everyone I worked with and met there. Royston, Kamal, KC, Kishore, Sharad, Gauravs (there’s been a couple of Gauravs I became friends with!), Rovan, Rajath, Noel, Somesh, Upendra, Prasad, Hareesh, Phillip, Rohan, Raul, Karan and so many more… you’ve all been great.
I can’t say thank you… it doesn’t work this way. Saying thank you is formality and I don’t want to sound it this way. But I want to show my appreciation.
I love you all and I keep you all in my heart that has become brown. At least partially. I’ll be back… I have to…

wtorek, 8 maja 2012

Goa.


Do Goa właściwie nie planowałem przyjechać wcale. Plaże pełne turystów to nie brzmi zbyt zachęcająco dla mnie. Ale tak jakoś się ułożyło, że postanowiłem zatrzymać się tam w drodze powrotnej do Bombaju.
Głównym powodem odciągającym mnie od wyjazdu była konieczność podróży autobusem z Bangalore (pociągi w tym kierunku są o chorych godzinach w nocy). Royston, u którego się zatrzymałem doradził mi dobrego przewoźnika i zapewnił, że przeżyję nocną jazdę (ostatnią nocną podróż autobusem z Hampi do Pune nie wspominam najlepiej).
Dojechałem. Nawet udało się przespać większość część nocy. Kierowca też o dziwo był przy zmysłach i wydawał się mieć prawo jazdy. Z Margao – głównego ośrodka południowego Goa – odebrał mnie Noel, którego poznałem przez CS. Zabrał mnie domu swojej babci, który okazał się ponad 100-letnią portugalską rezydencją. Cała rodzina szczyci się ze swego pochodzenia. Co prawda wszyscy mają indyjskie paszporty, ale mają portugalskie nazwiska i imiona, porozumiewają się między sobą w tym języku i na pierwszy rzut oka naprawdę zachowaniem przypominają Europejczyków.
Rodzina Noela jest katolicka i mocno praktykująca, wszędzie święte obrazki (myślałem, że nie da się więcej niż u nas w Polsce). W Goa wyjątkowo popularny jest obraz „Jezu, ufam Tobie” i siostra Faustyna też ma tutaj swoich wyznawców. Naturalnie będąc z Krakowa byłem zasypany tysiącem pytań o nią samą i papieża.
Noel pokazał mi wiele zamożnych domów należących do rodziny i znajomych rodziny. Okazało się, że brat jego dziadka był jednym z głównych bohaterów walki w obronie niezależności Goa od reszty Indii. Jego pomniki ustawione w kilku miejscach w Goa, a o zamożności rodziny świadczą ich wszystkie rezydencje centralnie ulokowane. Domy Portugalczyków w Goa są jak gdyby żywcem przeniesione z południowej Europy. Przez te 2 dni właściwie czułem się jak w Portugalii a nie jak w Indiach.
Słynne plaże Goa na szczęście były opustoszałe. To nie sezon dla Europejczyków, a zwłaszcza dla Rosjan, którzy zalewają je w grudniu i styczniu. Sporo z nich osiadło się tutaj na stałe ku niezadowoleniu lokalnych ludzi. Wykupują coraz więcej ziemi i zwykle prowadzą szemrane interesy związane z przestępczością. Do tego nie zbyt dobrze asymilują się z Hindusami więc nie są tutaj ogólnie mile widziani.
Stare Goa dawno przestało być centrum regionu. Przyciąga obecnie jedynie swoimi kościołami z XVI i XVII wieku. Niektóre z nich to jedynie ruina, ale dwa główny – św. Franciszka Ksawerego i Bom Jesus do tej pory przypominają o latach świetności tej portugalskiej kolonii. Architekturą przypominały mi kościoły, który widziałem rok temu w Melace w Malezji, która też przez pewien okres była portugalską kolonią.
Oprócz tego Goa o tej porze roku wydaje się być w letargu. Turystów, z których głównie żyją mieszkańcy jak na lekarstwo. Ludzie siedzą w swoich domach, mało kto pokazuje się na ulicach. Najwięcej na nich psów, które starają się znaleźć cień, gdzie tylko się da.
Tak czy inaczej warto było przyjechać chociaż na chwilę i na pewno przyjeżdżając do Indii następny raz zagoszczę tutaj trochę dłużej.

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Thanjavur & Trichy.



Po Maduraju przyszedł czas na dwa ostatnie przystanki na mojej trzeciej południowoindyjskiej wyprawie. Z Maduraju wybrałem się autobusem do Thanjavur. To miejsce też było ważnym ośrodkiem kilkanaście wieków temu. Ostało się parę znamienitych przykładów zabytków z tego okresu, ale miałem czas (i ochotę) żeby zwiedzić jedynie główną atrakcję. Świątynia Brahadiswara… znów kosmiczna nazwa. Zauważyłem, że nawet na znakach drogowych nie jest napisana pełna nazwa, a jedynie ‘Big Temple’. Znów się usprawiedliwiam.
Świątynia inaczej niż ta w Maduraju, jest kamienna a rzeźby nie są pomalowane i polakierowane. Znów wywarła na mnie wielkie wrażenie. Mówiąc szczerze, nie doceniałem przed przyjazdem hinduskiej architektury i bardzo mało o niej wiem. Zasługuje ona na największe uznanie i moim zdaniem kunsztem przewyższa wiele z naszych średniowiecznych zabytków, a przy tym zwykle datowana jest  na wiele wcześniej.
Postój w Thanjavur był zaledwie parogodzinny i w całości spędzony w świątyni. Następnie pociągiem udałem się do Trichy, albo jak kto woli miasta o pełnej nazwie (ta jakoś weszła mi do głowy) Thiruchchirappalli. Na dworcu posilając się, spotkałem chłopaka, który przywitał mnie w swoim mieście i zapytał gdzie będę nocować i czy pomoże pomóc. Gdybym był w Radżastanie pewnie nie zaufałbym mu, ale zapytałem czy zna jakieś tanie spanie w pobliżu. Gdy poszliśmy do pierwszego hotelu okazało się, że jest pełny. Drugi był zdecydowanie za drogi. Hareesh zaproponował, że co prawda mieszka kawałek i w jego budynku nie ma generatora (rzecz nieoceniona przy przerwach w dostawie prądu) i może być gorąco w nocy, ale może mnie przenocować w swoim akademiku. Będąc pod wrażeniem dobroci ludzi i nie mając zbyt wielkiego wyboru postanowiłem zaryzykować.
Nocleg rzeczywiście okazał się bardzo prosty, ale Hareesh i reszta studentów okazali się bardzo dobrym towarzystwem. Nie wypuścili mnie bez jedzenia, a chłopak sam zdecydował się oddać mi swój pokój śpiąc u znajomych na podłodze. Dał mi też klucz, żebym się zamknął od środka, żebym nie miał wątpliwości czy mnie ktoś nie okradnie. Pewnie nie zrobiłbym tego w innym miejscu, ale okazało się znów, że Hindusi na południu są dla drugiego często gotowi oddać ostatnią koszulę.
Trichy, kolejne z centrów dawnego imperium słynie nie zgadniecie… ze świątyń. Odwiedziłem trzy główne z nich. Kolejny raz bez Wikipedii nie jestem w stanie zapamiętać nazwy. Największa z nich Sri Ranganathaswamy leży spory kawałek za miastem. Jest to ośrodek kultu boga Wisznu, który jest tutaj czczony w śpiącej formie. Podobnie jak w Maduraju do centralnego sanktuarium wstęp mają tylko wyznawcy hinduizmu. Dostałem jednak propozycje wejścia za 1000 rupii (cena później spadła do 100) od miejscowego brahmina. Muszę przyznać, że hinduscy kapłani wywierają wyjątkowo kiepskie wrażenie. Zwykle krzyczą na ludzi, są dość obskurni i zachowują się dość nieprzyjemnie.
Podobnie było w innych świątyniach, które odwiedziłem – Jambukeshwara i Rockfort. Pierwsza z nich była o tyle ciekawa, że nie spotkałem z nich żadnego zagranicznego turysty. Świątynia przypomina tę pierwszą, jest co prawda skromniejsza ale więcej w niej atmosfery. Dużo mniejsze tłumy.
Upał tego dnia dawał się we znaki, więc wizytę w świątyni Rockfort odłożyłem na później, spędzając popołudnie nad czajem. Podróżowanie w tym okresie po południowych Indiach nie jest najlepszym pomysłem, ale nie miałem większego wyboru. W Radżastanie jest i tak jeszcze goręcej.
Rockfort Temple to kompleks świątyń, które zbudowane zostały w obrębie masywu skalnego. Z światyni znajdującej się na jego szczycie roztacza się wspaniały widok na Trichy i okolice. Wyjątkowo prezentuje się koryto wyschniętej rzeki Kaveri.
Z Trichy udałem się na zasłużony odpoczynek w Bangalore. 2 tygodnie intensywnego zwiedzania podczas indyjskiego lata to zdecydowanie limit mojej wytrzymałości.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Maduraj.


Następnym przystankiem był Maduraj. Wejście w teren miałem dość emocjonujące. Przed wejściem do pociągu doładowałem konto telefonu, żeby móc skontaktować się z moim hostem kiedy dojadę. Niestety okazało się, że moje doładowanie nie zadziałało i zostałem z marnymi paroma rupiami na koncie. Tyle, żeby wysłać 3 smsy. Ajay, który zgodził się mnie przenocować, nie mógł po mnie wyjechać, ale dał mi czytelne wskazówki jak dotrzeć do jego domu. Autobus w kierunku uniwersytetu MK i nazwa konkretnego przystanku. Problem w tym, że ani śladu napisów w języku angielskim. Wszystko po tamilsku. Naturalnie wsiadłem do złego autobusu po tym jak konduktor pomachał głową, żebym wsiadał szybciej. Współpasażer poinformował mnie, że jestem w złym autobusie. Aby upewnić się, zadzwoniłem do Ajaya, który doradził mi, żebym szybko wysiadł i rikszą wrócił na dworzec i znalazł właściwy autobus, spiesząc się bo odjeżdża o 22.30. Była 22.15.
Na koncie zostało mniej niż jedna rupia. Zero możliwości użycia telefonu. Rikszarze naturalnie próbowali żądać nie wiadomo ile, zwłaszcza, że nie jestem miejscowy i nie mówię po tamilsku. Właśnie tu pojawia się problem, bo osobiście nie jestem w stanie zrozumieć 90% Tamilów mówiących po angielsku. Mają tak specyficzny akcent, że zwykle parskam śmiechem. I wiem, że nie jestem jedynym. Znajomość hindi, którego co prawda nie przyswoiłem, ale przynajmniej literki już jestem w stanie mniej więcej rozczytać jest tutaj psu na budę, bo wszystko jest po tamilsku.
Wróciłem na dworzec o 22.25 a tutaj prawie pusto. Konduktorzy rozkładają ręce, po większości ludzi na przystanku nie można było się spodziewać znajomości angielskiego. Podszedłem trochę dalej i zapytałem na oko 30-letniego wąsatego chłopaka (który okazał się potem być moim rówieśnikiem) i ten okazał się być żywym złotem. Nie miał pojęcia, który autobus jedzie, ale zgodził się zadzwonić ze swojego numeru do mojego hosta i w pośpiechu zaczął szukać właściwego autobusu. Okazało się, że ten przyjeżdża o 22.45. Po kilku minutach autobus przyjechał, a on upewnił się, że konduktor mnie wysadzi we właściwym miejscu. Potem dowiedziałem się od Ajaya, że zadzwonił po godzinie upewniając się, że dotarłem we właściwe miejsce. Dobrych ludzi naprawdę jest wszędzie pełno i głęboko w to wierzę.
Maduraj słynie jako dawna stolica hinduskiego imperium południa. Nie przytoczę, żadnych dat i nazwisk, bo przede wszystkim są przeze mnie nie do zapamiętania. Wystarczy, że nazwy miejscowości są trudne do zapamiętania. I tu znów się usprawiedliwię, nie jestem w Indiach osamotniony w tym przekonaniu. Główna atrakcją Maduraju jest świątynia Sri Meenakshi (udało mi się jakimś cudem zapamiętać). Będąc w Tamil Nadu wcześniej w marcu widziałem już świątynie w południowym stylu, ale ta zdecydowanie przebiła wszystkie jakie do tej pory widziałem. Nawet te w Hampi. Bogactwo architektury, rzeźb i kolorów przyprawia o zawrót głowy. Tak właściwie wszystko wygląda tak samo. Pełno rzeźb wszelakich bóstw, mitologicznych postaci i czczonych zwierząt.
Świątynia jest ulokowana na planie kwadratu z sanktuarium w samym jego centrum. Do tego miejsca wstęp mają jedynie wyznawcy hinduizmu. Turyście starcza jedynie wrażeń dookoła. Miłym zaskoczeniem jest brak zdzierskich cen za bilety dla obcokrajowców. Co prawda zapłaciłem troszkę więcej niż Hindus, ale nie było to przebicie 20-krotne jak w Agrze. I właściwie było to jedyne miejsce w południowych Indiach, które odwiedziłem, gdzie cena dla obcokrajowca była wyższa.
W świątyni jak to w większości miejsc kultu na całym świecie handel kwitnie w najlepsze. Hindusi masowo kupują kokosy, kwiatki i inne artefakty, które składają potem w ofierze konkretnym bóstwom. Hinduizm jest tak zagmatwanym systemem, że kompletnie się w nim nie odnajduję. Tak właściwie nie ma żadnych konkretnych zasad. Możesz wierzyć w dane bóstwo, a możesz nie. Możesz robić tak, ale możesz też siak. Najważniejsze są rytuały i uroczystości, w których Hindusi bardzo chętnie uczestniczą. Ba, bardzo chętnie uczestniczą też w świętach chrześcijańskich i muzułmańskich. A czemu nie?
W Maduraju zwiedziłem jeszcze muzeum Gandhiego, które znajduje się w dobrze zachowanym białym budynku „Gandhi Memorial”. Gandhi jest szczególnie poważany w tym rejonie, bo tutaj zaopatrzył się w swoją białą szatę, z którą nie rozstawał się do końca życia. Cały rejon słynie z tradycji produkcji tkanin, zwłaszcza jedwabnych. W muzeum znajduje się wiele eksponatów związanych z jego życiem, w tym pokrwawiona szata, w której go postrzelono.
Właściwie poza tymi dwiema atrakcjami Maduraj to typowy Bharat, czy jak to wcześniej pisałem meksyk. Syf, kiła i mogiła, przeplatająca się z bogactwem, którego w Tamil Nadu nie jest tak wiele. Muszę jednak powiedzieć, że ludzie są wyjątkowo uprzejmi w porównaniu do reszty kontynentu. Naturalnie Kerala dalej jest na pierwszym miejscu, ale to wynika z lepszego wykształcenia i ogólnej światowej ogłady w tej części kraju. W Tamil Nadu nawet prości ludzi zaczepiają, pytają po prostu co słychać w swoim komicznym akcencie. Pomimo to, że wszystko na ulicach napisane jest w języku tamilskim (broń Boże nie w hindi!), angielski wystarcza w komunikacji. Należy tylko przyzwyczaić ucho do charakterystycznego narzecza. Ludzie są też niesamowicie pomocni. Poproś o drogę, a zwykle Cię tam zaprowadzą, albo wsadzą do konkretnego autobusu, nawet jeśli przy tym przegapią swój. Jeśli ktoś się wybiera do Indii bez wątpienia polecam południe!

Na czubku Indii


Po Kerali przyszedł czas na Tamil Nadu. Rano wsiadłem do pociągu, z którego wysiadłem kilkanaście dni temu – ten sam Kanyakumari Express, nawet chłopcy pociągowi byli ci sami. Mimo to, że miałem bilet jedynie do przedziału pasażerskiego, to udało mi się jakimś cudem złapać miejsce i to nawet przy oknie. Pisałem, że bilety kolejowe w Indiach są tanie jak barszcz. To się tyczyło klasy sleeper, którą zwykle podróżuję na długich dystansach. Bilety typu ‘usiądziesz jak będziesz miał szczęście” najniższej kategorii są jeszcze tańsze. Za około 150km drogi zapłaciłem 22 rupie!
Kanyakumari to południowy cypel subkontynentu indyjskiego. Tutaj zbiegają się wody Morza Arabskiego, Oceanu Indyjskiego i Zatoki Bengalskiej roztrzaskując się o przybrzeżne skały. Skała zasłynęła jako miejsce medytacji kilku znanych osobistości, w tym Gandhiego, którego życzeniem było rozsypanie w tym miejscu swoich prochów. Wzrok przykuwa statua indyjskiego poety Thiruvalluvara z II wieku przed naszej ery, który znajduje się na jednej z wysepek. Na sąsiedniej znajduje się świątynia. Dotrzeć można tam kursującym non-stop i równie przepełnionym promem.
Kerala odzwyczaiła mnie od widoku slumsów i biedaków żebrzących na każdym kroku. Oprócz atrakcji przy brzegu, Kanyakumari to syf, kiła i mogiła. Tamil Nadu nie jest ani najbiedniejszym ani najbogatszym stanem, leży pewnie gdzieś po środku. We znaki wdają się ciągłe przerwy w dostawie prądu (kilka razy dziennie planowo).
Wizytę w Kanyakumari potraktowałem typowo zaliczeniowo, bo raczej nie jest to miejsce, w którym można odpocząć, ani specjalnie nie ma co innego robić. Na pewno można medytować i wiele tak czyni, ale to nie moje bratki. Na miejscu były co prawda tłumy, ale w 99,9% byli to Hindusi i pewnie tylko dlatego, że właśnie zaczęły się szkolne wakacje. Spędziłem więc tam zaledwie parę godzin i zawinąłem się z powrotem do pociągu w kierunku północnym.
Do przedziału dosiedli się chłopaki pracujący w Chennai jako specjaliści IT. Po spotkaniu z hidżrami, którzy albo które, notorycznie żebrzą w pociągach nawiązała się dyskusja. Ciekawiło mnie dlaczego ludzie (zwłaszcza mężczyźni) im płacą. Hidżra to indyjski transseksualista, przebrany w sari z pełnym make-upem i często też po kastracji. Zwykle ich jedynym zajęciem jest chodzenie po żebrach i zbieranie kasy od mężczyzn. Rzeczywiście potrafią być namolni i domagać się rupii przez kilkanaście minut dotykając gdzie popadnie, ale w końcu odchodzą.
Chłopaki okazali się bardzo gościnni. Mamy dały im więcej prowiantu niż bagażu (polskie mamy i indyjskie tak naprawdę wiele mają ze sobą wspólnego, szczególnie rozpieszczenie synów!) i dzielili się wszystkim. Odmowa wspólnego posiłku nie jest zwykle mile widziana, a gdy Hindusi zapraszają kogoś do posiłku, upewniają się, że gość zawsze zjada najwięcej.