środa, 11 stycznia 2012

Ruiny na kamieniach.


Hampi, dzien 42.
Po Bangalore przyszedł czas na Hampi. O tym miejscu nasłuchałem się wiele od wszystkich i w samych superlatywach. Z jednej strony to dobrze wiedzieć, że jedzie się w ciekawe miejsce, z drugiej można się spodziewać tłumu – tym bardziej, że przyjeżdżałem na weekend. W pociągu poznałem Caroline z Afryki Południowej. Opowiadała mi, że spotkała niedawno swoją imienniczkę z Polski. Dziewczyna miała wyjątkowego pecha, przyjechała tuż po świętach do Pondicherry, gdzie akurat wtedy nadciągał cyklon i bardzo roztropnie ulokowała się w bungalow na palach nad morzem. W środku nocy musiała się ewakuować, a wszystkie jej rzeczy zabrał wiatr. Dodatkowo w noworoczną noc oberwała fajerwerkiem w nogę. W takiej sytuacji stracony portfel nie wydaje się wielką katastrofą.
Pociąg dotarł do Hospet z ponad godzinnym opóźnieniem (wlókł się niemiłosiernie). W naszym przedziale pełno było kobiet, które musiały widzieć białasów pierwszy raz na oczy, bo w Caroline wpatrywały się jak w lustro i dotykały non stop. Mnie na szczęście nie, ale coś tam pod nosem plotkowały.
Wyjście z peronu stanowiło istną drogę przez mękę. Jak wszędzie czoła trzeba stawić rikszarzom, którzy są tutaj wyjątkowo namolni, bo wchodzą nawet do przedziałów albo zaglądają przez okna. Rikszarzy trzeba albo ignorować (rzadko działa), albo skląć i czasami dopiero wtedy odpuszczają. Dotarliśmy po 10 minutach marszu na dworzec autobusowy (a miało być tak straaaaaaasznie daleko według co po niektórych) i wsiedliśmy do autobusu do Hampi.
Hampi to kompleks ruin po stolicy imperium Viyajanagar z XIV wieku, które są rozsiane po terenie około 30 km2. Teren na którym zbudowano miasto wydaje się dość nieprzyjazny – sucho, średnio żyzna gleba, wszędzie skały. Im bliżej byliśmy Hampi tym głazy stawały się większe i coraz częściej formowały gigantyczne wzgórza. Ruiny niektórych z budowli (głównie świątyń) zbudowano wprost na skałach.
Dzisiejsze Hampi to malutka wioska, która żyje głownie z turystów i prostych upraw. Naturalnie znów trzeba było się przedostać przez szpaler rikszarzy, który za drobną opłatę obiecywali podwiezienie za róg (więcej czasu straciłoby się na wsiadanie do tuk-tuka). Razem z Caroline ruszyliśmy na poszukiwania noclegu. Tak jak przeczuwałem miasteczko było oblężone, wszędzie pełno backpackersów. Pierwsze noclegownie pełne, dopiero później znalazły się wolne miejsca, ale dość drogo. W końcu Caroline trafiła na hostel, który był bardzo tani, ale średnio komfortowy. Ja zdecydowałem się zostać, a Afrykanerka poszła szukać dalej.
Po krótkim oprzątnięciu i szybkim śniadaniu ruszyłem w ruiny. Główną ulicę miasta stanowi dawny targ, który znajduje się wprost przed największą świątynią Virupaksha. Do świątyni wszedłem bocznym wejściem unikając opłaty za wstęp. Pełno było dzieciaków, które musiały być na szkolnych wycieczkach. Chce się być miłym dla nich, ale nie dają żyć, a nauczyciele kompletnie nie zwracają na nich uwagi. Ech, w takich momentach tęsknie za Indonezją…
Krajobraz dookoła Hampi jest wręcz kosmiczny. Ogromne głazy, które wydają się być tutaj przytransportowane jakąś ponadludzką siłą. Na północ od miasteczka przepływa rzeka, dzięki której możliwy był jego rozwój. Pośrodku nieprzyjaznego terenu osada stanowi zieloną oazę. W powietrzu pełno kolorowych ptaków, po skałach skaczą skalne wiewiórki i mangusty, na ulicach naturalnie królują święte krowy, gdzie nie gdzie można wpaść na słonia. Dla mnie raj.
Większość dnia spędziłem na zwiedzaniu przerozmaitych ruin, które rozsiane są na naprawdę sporym terenie. Nazwy poszczególnych kompleksów – pałac królewski, łaźnie, baszty, urzędy – dają obraz tego, że musiało być to całkiem bogate miasto.
Po łażeniu przez 5 godzin w upale nie miałem na nic więcej ochoty jak tylko spać, przespałem niestety zachód słońca, ale postanowiłem odbić sobie wschodem na następny dzień. Wschód rzeczywiście był piękny. Małpy świątynne jeszcze spały i dawały przejść w spokoju na jej tyły. Po spektaklu zjadłem szybkie śniadanie w tym samym miejscu, w którym wczoraj lunch i kolację (jakoś tak mam, że przysysam się do tych samych jadłodajni, jeśli naturalnie jedzenie jest dobre), spakowałem plecak, zostawiłem go w hostelowej przechowalni i w drogę dalej.
Postanowiłem wspiąć się na wzgórze Matanga górujące nad Hampi. Trochę czasu minęło nim znalazłem właściwą ścieżkę, a i przez dłuższy czas nie byłem pewien czy to ta. Najważniejsze, że droga zaczęła prowadzić w górę. Schody delikatnie zarysowane w wielkich głazach. Widoki nieziemskie. Na szczycie prawie nikogo nie było. Zwiedzając dalej też nie spotykałem tłumów. Backpackersi pospolici zaczynają zwiedzanie około 12. bardzo rozsądnie, kiedy jest największy upał (jak ja dnia poprzedniego, tyle, że nie miałem wyboru). Do tego czasu miałem wszelkie ruiny praktycznie dla siebie. Backpackersi wylegli na ulicę i w ruiny wtedy kiedy ja już miałem większość rzeczy zaliczone. Zahaczyłem jeszcze o ghaty, na których tętniło życie. Ludzie prali, myli się… ja usiadłem nieopodal i obserwowałem indyjskie zwyczaje. Backpackersów zero musieli o ghatach nie napisać w Lonely Planet…

piątek, 6 stycznia 2012

Bangalore.

Bangalore, dzień 39.
Do Bangalore wrócilem tak jak przyjechałem, pociągiem, który znów był zapełniony po brzegi. Po przyjechaniu na dworzec załatwiłem bilet na piątek do Hampi, korzystając z puli biletów dla obcokrajowców (jeden z niewielu bardzo fajnych wynalazków ułatwiających nam podróżowanie w Indiach bez dodatkowych tysięcy rupii) i zostawiłem bagaż w poczekalni. Kilka godzin, które musiałem odczekać niż mój host wróci z pracy poświęciłem na włóczenie się po rejonie na zachód od centrum miasta. Rejony typowe dla większości miast indyjskich i wcale nie sugerujące, ze to jedno z bogatszych miast w kraju.
Bangalore słynie jako dolina krzemowa Indii. Wiele międzynarodowych korporacji związanych z technologiami informatycznymi ma tutaj swoje biura. Ściąga to specjalistów z całego kraju, a także z zagranicy. Miasto rośnie w oczach, buduje się metro, poszerzają drogi, parę lat temu otwarto nowe lotnisko. Bangalore jest teraz jednym z najprężniej prosperujących ośrodków miejskich w Indiach.
Kolejny dzień zacząłem od zwiedzania ogrodu botanicznego w parku Lalbagh. Bangalore słynące teraz jako centrum IT, kiedyś ponoć miało miano „marzenia emeryta” jako miasta pełnego parków i zielonych terenów. Teraz jest ich coraz mniej, chociaż w centrum rzeczywiście parki stanowią sporą część. Lalbagh może nie ma specjalnie dużo do zaoferowania, ale jest ładnie położony, są jeziorka, jest wzgórze, z którego widać panoramę centrum, ogród bonsai i szklany pawilon.
Trafiłem do UB City, zalążka nowoczesnego Bangalore. Parę wieżowców, których jednak szybko z pewnością zacznie przybywać. Jednym z najbardziej rozpoznawanych budynków Bangalore jest Vidhana Soudha – budynek gdzie siedzibę ma rząd stanu Karnataka. Na portyku budowli widnieje napis „Praca rządu jest boską pracą”. Znając realia Indii można rozumieć to motto dwuznacznie, chyba jak zresztą wszędzie.
Ulice Bangalore są jak na indyjskie miasta dość znośne do spacerowania. Miasto w ogóle prezentuje się dość zachodnio, sporo dobrych restauracji, sklepów, transport publiczny całkiem sprawnie pracujący. Są jednak też miejsca bardzo indyjskie i wszechpanujący meksyk.

środa, 4 stycznia 2012

Welcome to Karnataka


Mysore, dzień 35.
W sylwestra 2011 wieczorową porą kiedy w Polsce większość szykowała się na imprezy, a raczej dopiero myślała o tym, bo przecież jestem 4,5 godziny do przodu, czekałem grzecznie na stacji o wdzięcznej nazwie Kacheguda na pociąg do Bangalore. Pociąg został podstawiony dużo wcześniej i spokojnie znalazłem swoje miejsce w przedziale. Wypełniony był on w większości braminami – hinduską wersją naszych księży. Przyszło mi dzielić leżanki z kilkoma z nich, plus bratem jednego z nich – 5 letnim chłopcem, który też był odziany w purpurowo-szafranowe ubranie i pomazany kolorowo na twarzy. Obrazek iście uroczy, powinien reklamować Indie, a nie jakieś Bollywoodzkie pseudogwiazdy. 
Północ przespałem jak większość pasażerów. Rano obudziłem się wokół tych samych twarzy, nieporuszonych faktem zmiany z 31 grudnia na 1 stycznia. Bo czy tak naprawdę coś wiele się zmienia?
W Bangalore przesiadłem się na pociąg do Mysore, leżącego jeszcze 150 km na południe od stolicy stanu Karnataka. Do Bangalore jeszcze wrócę, ale akurat teraz nie miałem się u kogo zatrzymać, więc postanowiłem jechać prosto do starej stolicy. Do przepełnionych, powolnych i spóźniających się indyjskich pociągów już się przyzwyczaiłem. Do ludzi wlepiających we mnie swój wzrok też. Jedyni, którzy się nie gapią te kilka procent Hindusów, którzy widzieli trochę świata i mówią po angielsku między sobą. To tak zwany podział na Bharat i India…a proporcje są może 90 do 10%.
Pociąg dojechał o dziwo w miarę o czasie pokonując 147 km w rekordowym tempie 3 godzin. Po przedarciu się przez szpaler rikszarzy, którzy oferowali swoje bezcenne usługi ruszyłem w jak mi się wydawało słusznym kierunku w stronę centrum na poszukiwanie noclegu. Ciekawa sprawa większość miejsc z napisem hotel okazywało się być jadłodajniami, natomiast rozglądając się za noclegiem trzeba było szukać „lodge”. Jeden po drugim okazywały się być jednak full. W końcu znalazł się jeden dość obszerny ze znośnym pokojem z łazienką. Cena 400 rupii nie była może wygórowana, ale kiedy targowanie nie przyniosło żadnych rezultatów, postanowiłem sprawdzić jeszcze okolice. Nic z tego jednak wszystko albo full, albo też 400 rupii i gorsze warunki. Skapitulowałem i wróciłem do punktu wyjścia.
Mysore to stara stolica stanu Karnataka, który dawniej nosił właśnie nazwę miasta. Od wielu stuleci miastem władała dynastia Wodeyar, która nie specjalnie przeszkadzał Brytyjczykom i spokojnie sprawowała sobie rządy na tym terenie. Główną atrakcją jest zbudowany na początku ubiegłego stulecia pałac. Mówiąc szczerze jestem pod niesamowitym wrażeniem architektury w Indiach. Podobała mi się architektura w Chinach, jednak była ona bardzo powtarzalna. Każde miasto w Indiach jak do tej pory zaskakuje nowymi formami i nie da się po prostu znudzić.
Pałac w niedziele przypominał oblężoną twierdzę. Ciężko było odpocząć w takim tłumie, jednak Indie to nie miejsce gdzie można liczyć na chwilę wytchnienia. Tutaj tłoczno jest wszędzie. Dodatkowo większość wybiera właśnie niedzielę na wizytę w Mysore, bo właśnie w niedzielne wieczory pałac jest oświetlony. Zasady wizyty pałacu są jednak ciekawe. Nie można wnosić aparatu fotograficznego, natomiast można wnieść telefon, w którym jest aparat. Grzecznie zostawiłem swój aparat w szatni. W środku każdy robi zdjęcia komórką na umór. Strażnicy wyłapują tych, którzy robią to aparatami… a co za różnica? Za którymś razem nie wytrzymałem i gdy strażnik złapał kolejnego delikwenta, który w moim przekonaniu nie robił nic złego włączyłem się do kłótni i dzięki mnie odzyskał aparat. To już kolejny raz, kiedy w tym kraju obowiązuje jakaś zasada, która kompletnie nie trzyma się kupy.
Do pałacu wróciłem na wieczorny spektakl. Widok zapalających się tysięcy lampek, które zdobią pałac wraz z bramami i przylegającymi świątyniami jest jednym z piękniejszych jakie widziałem. Warto było przyjechać tutaj właśnie w niedzielę. 
Poniedziałek zacząłem od spaceru na wzgórze Chamundi. Mapka, którą dostałem w informacji turystycznej okazała się kompletnie nieadekwatna do rzeczywistości, więc ruszyłem na azymut, co nie było zbyt skomplikowane bo wzgórze góruje nad miastem. Po 40 minutach wędrówki dotarłem do miejsca, skąd na szczyt wiedzie 1000 schodów. Przed wejściem świątynie Hanumana, wokół których obowiązkowo kręcą się tabuny małp. Na szczęście tym razem musiały być świeżo po śniadaniu bo nie miały żadnych niecnych zamiarów.
Wejście na szczyt przy temperaturze 34C i wysokiej wilgotności nie należy do przyjemności. Po drodze minąłem wielki posąg świętej krowy, przy której na siłę wciskano mi oczywiście darmowe girlandy (darmowe tylko do momentu, kiedy weźmie się je do ręki). Na szczycie znajduje się stara świątynia zbudowana w stylu typowym dla południowych Indii, kompletnie różnym od tego znanego z północy.
Kolejną misją było znalezienie biura Airtel, operatora sieci komórkowej. Od kilku dni telefon przestał działać i cała sytuacja zaczęła mnie irytować. Po dłuższych poszukiwaniach i ustaleniu raz na zawsze, że Hindusom nie ma najmniejszego sensu pokazywać mapy, bo nie mają zielonego pojęcia do czego ona służy (dlatego pewnie ich mapy wyglądają jak wyglądają) biuro się znalazło. Korpulentna stażystka rozgryzła sytuację i okazało się, że najprawdopodobniej agent, u którego podpisałem umowę nie przesłał moich dokumentów na co miał 2 tygodnie i zgodnie z indyjskim prawem mój numer został zablokowany. Jedyna szansa w jego odzyskaniu to odnalezienie go w Bombaju i przyparcie do muru. Już się na to cieszę. Jak to skwitował mój znajomy… witamy w Indiach.
Irytację zagryzłem kilkoma bananami i spędziłem kilka godzin na łażeniu po mieście po mniej lub bardziej interesujących dzielnicach. Odkryłem kilka ładnych meczetów, sporo kolonialnej architektury i katolicką katedrę o ciekawym wezwaniu św. Filomeny. Pierwszy katolicka katedra w Indiach, przy której nie stoi pomnik Jana Pawła II… widocznie papież tutaj nie dotarł.
Ulice indyjskich miast mają tą dziwną przypadłość, że biznesy tego samego gatunku są zgromadzone na kupę w jednym miejscu. Tak więc jest ulica na której znajdziemy samych jubilerów, jest ulica gdzie wszyscy w rządku sprzedają banany, jest ulica gdzie wszyscy naprawiają rowery, jest też ulica gdzie umrzemy z głodu, ale przy okazji nawąchamy się wszelkich możliwych przypraw. Nie wiem, orłem z ekonomii nie jestem, ale wydaje mi się, że lepiej by było trochę porozrzucać biznesy tego samego rodzaju po mieście?
Kolację zjadłem w tej samej knajpie, do której przypadkowo wszedłem wczoraj na obiad i przychodzę od tego czasu kilka razy dziennie. Pyszne, proste i tanie wegetariańskie jedzenie zapełnia żołądek bardzo skutecznie, a jednocześnie leczy frustracje. Jutro z powrotem do Bangalore…

poniedziałek, 2 stycznia 2012

W stolicy Andhra Pradesh


Hajderabad, dzień 34.
Tak więc po kilkudniowym odpoczynku od podróżowania, kupiłem bilet do Hajderabadu, nie zastanawiając się zbytnio co ja tam będę robić. Pociąg przyjechał na stację w Pune z prawie godzinnym opóźnieniem, a na dworcu panował istny chaos. Sytuacja wyprowadziła mnie prawie z równowagi (chyba zapomniałem do czego zdolne jest PKP), zwłaszcza, że dworce w Indiach wyglądają jak malle w czasie wyprzedaży. 
Pierwsza samodzielna podróż pociągiem w Indiach minęła dość spokojnie. Rano dotarłem na stację Begumpet i pomaszerowałem w kierunku mieszkania znajomej z CS ignorując dworcowych rikszarzy. Mieszkanie rzeczywiście nie było daleko, zdecydowanie nie warto było marnować pieniędzy na taksówkę.
Hajderabad to stolica stanu Andhra Pradesh, jednego z ludniejszych w Indiach. „Tubylcy z dziada pradziada” posługują się językiem telugu, którego skrypt kompletnie nie przypomina hindi. Miasto położone jest nad jeziorem Hussain Sagar i rzeką Musi. Historyczne centrum to dzielnica muzułmańska Charminar, położona wokół charakterystycznego meczetu o tej nazwie.
Zwiedzanie zacząłem jednak od świątyni Birla Mandir, ufundowanej przez rodzinę Birla, podobnie jak świątynia w Delhi, którą też odwiedziłem. Położona jest na stromym wzgórzu nad jeziorem Hussain Sagar. Niestety nie wolno wewnątrz świątyni fotografować, a szkoda, bo zarówno widoki na jezioro jak i sama świątynia były warte paru ujęć. Na jeziorze kilkanaście lat temu ustawiono wielki posąg Buddy, do którego można dostać się na łódce. Podarowałem sobie tę atrakcję i obszedłem jezioro dookoła, zaglądając w nieturystyczne rejony. Meksyk, wszędzie meksyk… niezależnie od stanu, w każdym indyjskim mieście go znajdziemy.
Właściwie to było na tyle mojego zwiedzania w pierwszy dzień pobytu w Hajderabadzie. Byłem dość zmęczony po nocnej kiepsko przespanej jeździe w pociągu i po obiedzie, słynnym kurczaku biryani chciałem tylko spać.
Drugiego dnia program miał być bardziej intensywny, jednak podstawową kwestią było dostanie biletów na pociąg dalej. Chyba jeszcze nie pisałem o tym, ale w Indiach istnieje ciekawy sposób rezerwacji biletów na pociąg. Oprócz tego, że można rezerwować dopóki nie wyczerpią się miejsca z dość sporym wyprzedzeniem, na dzień przed odjazdem pociągu od 8. rano wchodzi pula dodatkowych 200 biletów tzw. tatkal. Trzeba wypełnić specjalny formularz, mieć ksero paszportu i dodatkowo dołożyć 30-50 rupii, no i mieć nadzieję, że nikt biletu nie wykupił przed nami. Niestety w moim wypadku biletów do Bangalore już nie było. Przypomniałem sobie jednak, że jest też dodatkowa pula biletów dla obcokrajowców, jednak ta nie jest sprzedawana na wszystkich dworcach. Pojechałem więc lokalną kolejką miejską na główny dworzec w Hajderabadzie. Ostatni bilet czekał specjalnie dla mnie. ;)
Z dworca ruszyłem w kierunku Charminar bez większego pojęcia, w którą stronę mam iść. Wędrówka przed siebie zaprowadziła mnie ciekawymi uliczkami do gurudwary, kilku świątyń i meczetów, aż w końcu nad rzekę, a właściwie większy rynsztok… niestety tak wygląda większość rzek w Indiach.
Charminar to nazwa meczetu który stoi w centrum dzielnicy. Nazwa oznacza cztery minarety. Tuż obok znajduje się Masjida Mecca, który swoją nazwę wziął od cegieł rzekomo wypalonych z ziemi pochodzącej z Mekki, znajdujących się w łukach meczetu. Był akurat piątek ok. godziny 13 i z meczetu wylewały się setki albo tysiące (meczet jest jednym z większych w Indiach, może pomieścić 10 tyś. wiernych) mężczyzn. Dzielnice muzułmańskie mają to do siebie, że zawsze oferują tanie i świetne jedzenie i nie inaczej jest w Hajderabadzie.
Ostatni dzień w mieście poświęciłem na zwiedzanie fortu Golkonda, położonego na zachodnim skraju miasta. Z cytadeli rozciąga się widok na całą aglomerację, która nie ma końca. Miasto w ostatnich latach stało się jednym z centrum rozwoju technologii informatycznych w Indiach. Ściągnęło wielu wykształconych Hindusów, ale też obcokrajowców oferując atrakcyjne posady w filiach znanych informatycznych marek. Nowym przydomkiem miasta stało się Cyberabad.
Fort na szczęście był duży i można było uciec od tłumu. Głuchy jestem już całkiem na ‘Hello’, które w 110% wcale nie jest serdecznym pozdrowieniem, tylko już samo w sobie zawiera wyrzut, że się na nie nie odpowiedziało. Doczepiła się do mnie jednak grupka studentów, z którymi usiadłem i porozmawiałem przez chwilę. Pytali się np. jak spędziłem Christmas… mówię im więc, że dla mnie Świąt specjalnie nie było, bo ani śniegu, ani rodziny. Na to oni mówią, że oni poszli do kościoła i złożyli ofiary z kokosa… i wcale nie byli chrześcijanami, po prostu hindusi lubią świętować jakiekolwiek święto by to nie było czy to katolickie, czy muzułmańskie czy buddyjskie, każda okazja jest dobra.
Po powrocie do centrum zwinąłem swoje rzeczy i miejską kolejką przejechałem na stację Kacheguda, gdzie czekał już pociąg do Bangalore. Noc sylwestrową spędziłem w nietypowy sposób…

Miesiąc w Indiach...


Hajderabad, dzień 32.
Miesiąc w Indiach zleciał szybko. Z jednej strony czas biegnie, z drugiej strony Delhi zdaje się być odległym wspomnieniem. Tak dużo się wydarzyło, tak wiele spotkałem ludzi, tak wiele widziałem różnych miejsc.
Blog trochę przyhamował, bo sam też od momentu przyjazdu do Bombaju zwolniłem i ostatnie półtora tygodnia spędziłem dość leniwie. Ale od paru dni znowu jestem w drodze i planuje utrzymać status quo na co najmniej 2 tygodnie.
Indie to kraj, o którym niewiele można powiedzieć będąc tutaj zaledwie miesiąc i absolutnie nie można NIC powiedzieć nigdy tutaj nie będąc. Utwierdzam się w przekonaniu, że dobrze zrobiłem dla siebie przyjeżdżając tutaj, bo doświadczenie życia w Indiach otwiera oczy na wiele spraw.
Nie ma chyba tak bardzo kontrastowego społeczeństwa jak Indie. Luksus, o którym nie mamy nawet co marzyć w Polsce spotyka na ulicy niesamowitą nędzę. Życie jest w tym kraju wielkim wyzwaniem. Z jednej strony jest ono tanie, ale tylko na określonym, dość niskim poziomie i trzeba się liczyć z niewygodami. Chcesz jeść tanio – zapomnij o warunkach sanitarnych, chcesz podróżować tanio – będzie tłok, chcesz mieszkać tanio – zapomnij o wygodach.
Kontakt z ludźmi jest dość ograniczony i nie jest to jedynie bariera językowa. Szczerze mówiąc dużo łatwiej było zawierać znajomości „na ulicy” w Indonezji. W Indiach gdy ktoś zaczepia na ulicy na 90% chce coś od Ciebie… czy będzie to żebrak, czy rikszarz czy handlarz szajsem. Rzadko można spotkać kogoś kto rzeczywiście chce po prostu porozmawiać, zainteresować osobą, zwyczajnie poznać się. Na początku było mi trudno rozróżnić, jednak szybko nauczyłem się (od indyjskich znajomych), że najlepiej ludzi ignorować. Tak najlepiej odstraszyć żebraków, hidżry po prośbie czy rikszarzy. Odpowiedź negatywna jest dla nich połową sukcesu, bo osiągnęli coś na czym im zależało, zwróciło się na nich uwagę. Tak więc z bólem serca zwykle ludzi ignoruje.
Poznałem masę świetnych ludzi i Hindusi potrafią być niesamowicie pomocni, gościnni i uczynni. Ich zwyczaje i sposób myślenia jest jednak kompletnie różny od nas, nawet gdy byli oni wychowani zagranicą bądź mają wiele zachodnich znajomych. Wiele z nich uznaje angielski za swój główny język komunikacji i niechętnie mówi w hindi, bądź innym lokalnym języku. Większość rodziców, których na to stać posyła dzieci do szkół, gdzie lekcje są w języku angielskim, a jedynie w domu i to nie zawsze rozmawia się w hindi, telugu, marathi czy jednym z kilkunastu oficjalnych języków w Indiach. To zabawne widzieć Hindusów mówiących między sobą po angielsku, ale wydaje mi się, że w tym ich siła i potencjał na przyszłość. Według mnie w tym jest ich główna przewaga nad Chińczykami.
Przyzwyczaić się też trzeba, że wszędzie jest masa ludzi. W Indiach nigdy nie można być samemu, może w toalecie… jeśli nie załatwia się potrzeby pod chmurką (wcale nie za krzaczkiem). Przekraczanie kilkunastopasmowych ulic mam od dawna opanowane, jazdę zatłoczonymi pociągami miejskimi też, kłótnie z rikszarzami również. Nie jestem jednak do tej pory przyzwyczajony do hinduskiego kręcenia głową po moim pytaniu i mija kilkanaście sekund nim uświadamiam sobie czy odpowiedź na moje pytanie była twierdząca czy też nie…