środa, 29 czerwca 2011

Skarb Sumatry w krainie Bataków.


Po powrocie do Medanu z Bukit Lawang, którą tą znowu pokonałem lokalnym busem wzbudzając niemniejsze zainteresowanie niż w drodze do, spotkał mnie znów Joe i wziął do domu wujka. Wieczór spędziłem na praniu swoim rzeczy przesiąkniętych potem po trekkingu i rozmowach o życiu. Następnego dnia miałem się wybrać nad jezioro Toba na kilka dni. Zapytałem kurtuazyjnie Joe’go czy się ze mną nie wybierze, oczekując odpowiedzi negatywnej, bo był tam pewnie kilkaset razy, ale powiedział, że w sumie jest weekend i sam nie ma co robić.
Tak więc wybraliśmy się razem. Znów lokalnym autobusem, ale tym razem już większym, z miejscem dla 60 pasażerów. Teoretycznie. Bo praktycznie było ich chyba koło 100, plus wszelkiego rodzaju dobytek, kury, ryby, owoce, telewizory, a na każdym przystanku wchodzili sprzedawcy przeciskając się przez korytarz oferując  napoje, jedzenie czy papierosy. No właśnie, papierosy. Na Sumatrze chyba nie ma ludzi niepalających. Co prawda kobiety raczej nie palą, ale często kobiety z wiosek żują betel, a potem mają piękne czerwone uśmiechy. Mężczyźni palą wszyscy co do jednego, łącznie z chłopcami od wieku, powiedzmy, lat 12-13. Dużo i wszędzie, w busie też. Myślę, że na Sumatrze wypalam dziennie pasywnie 2 paczki co najmniej. Nie ma co zwracać uwagi, bo podobno można naprawdę wywołać niezłą awanturę.
Ludzie zamieszkujący teren na południe od Medanu i wokół jeziora Toba to Batakowie. W większości to chrześcijanie, przeważnie protestanci. Mówią swoim językiem, zupełnie niepodobnym do indonezyjskiego. Pozdrawiają się zwrotem ‘Horas’ a dziękuję w ich języku to ‘Mauliate’. Tyle zdążyłem się nauczyć. Joe sam jest Batakiem, ale w domu mówili raczej po indonezyjsku, więc jego znajomość języka jest dość pasywna. Ludzie jednak próbowali z nim rozmawiać w języku miejscowym, a gdy się mylił to się obruszali, że nie jest prawdziwym Batakiem. Ogólnie ludzie na Sumatrze, nie tylko Batakowie są raczej mniej uprzejmi niż Jawajczycy. Częściej podnoszą głos, częściej używają niecenzuralnych wyrażeń, jednak raczej nie obrażają się na siebie i negatywnych emocji jest mimo wszystko mniej niż u nas. Do życia podchodzą z humorem o zabarwieniu lekko kłótliwym.
Około 4. wieczorem dotarliśmy na wzgórza z których rozciągał się widok na jezioro Toba i powoli zaczęliśmy serpentynami zjeżdżać w dół. Jezioro Toba to największe jezioro nie tylko w Indonezji, ale całej Azji Południowo-Wschodniej. Powstało w wyniku gigantycznej erupcji, która miała miejsce około 70 tyś lat temu. Był to największy wybuch wulkanu w historii względnie ujmując rodzaju ludzkiego. To co zostało z wulkanu, który z pewnością był jednym z największych jakie znajdowały się na globie to wyspa Samosir znajdująca się na środku jeziora. Toba bez wątpienia przypominało mi Bajkał, nad którym byłem niemal równo rok temu (jak czas leci!). Zbocza porośnięte w większości sosnami schodzą stromo w dół aż do jeziora. Gdyby nie to, że niżej są też palmy i bananowce, to można by śmiało pomylić te jeziora. Oczywiście Bajkał jest jednak zdecydowanie większy i głębszy, chociaż głębiny Toba też sięgają kilkuset metrów. Przed godziną 5. wsiedliśmy na prom w Parapat i z workiem mango, zakupionych po drodze do portu odpłynęliśmy do Tuk Tuk, gdzie mieliśmy upatrzony nocleg. Nad portem ukazał się ciekawy widok aż 4 tęcze po obydwu stronach. Hostel okazał się być bardzo miło ulokowany w ogrodzie, a domki w których mieszkaliśmy były zbudowane w stylu miejscowym, z charakterystycznymi dachami piętrzącymi się w górę.
Sobotę spędziliśmy na wycieczce po wyspie. Po kąpieli w jeziorze, wynajęliśmy motor i pojechaliśmy najpierw na północ. Dla Joe’go co ciekawe to też była nowość, bo wcześniej był tylko w Tuk Tuk i sąsiednim Tomok na wyspie. Mieliśmy w planie znalezienie jego wioski, z której pochodzą jego przodkowie o tym samym nazwisku, o którym wspominali mu rodzice, jednak nigdy tam nie byli. Batakowie podobnie jak my w Europie, jednak inaczej niż większość Indonezyjczyków, mają swoje nazwiska i przy zapoznawaniu się to właśnie z nazwiska się przedstawia a nie z imienia.
Dotarliśmy do Ambarita, miejsca gdzie rezydował miejscowy ‘raja’ czyli król wioski. Każda wioska miała swojego króla w przeszłości, jednak ten z Ambarita zdawał się mieć szczególną władzę na wyspie. Batakowie przed przybyciem misjonarzy wyznawali animistyczne religie, i właściwie do dzisiejszego dnia jest trochę ludzi, które je praktykuje, a nie brakuje również chrześcijan, którzy zabarwiają swoje wyznanie rytualnymi praktykami (a czym są nasze wianki czy dziady?) Co ciekawe Batakowie byli również niegdyś kanibalami. Nie zjadali się ot tak jednak nawzajem. Byłem w miejscu gdzie do tej pory znajduje się tron króla, miejsca dla sądu i przestępcy. W zależności od kalibru zbrodni był on bądź solidnie torturowany bądź torturowany, zabijany, ćwiartowany i nadjadany. Zjadano ponoć jego wątrobę, serce, mięśnie rąk i twarzy, resztę wyrzucano do jeziora, ale potem przez 7 dni nie można było w nim się kąpać, prać czy łowić ryb.
Ciekawy jest też obrządek pochówku. Groby Bataków Toba nie znajdują się na cmentarzach, ale rodziny mają swoje własne grobowce na wzgórzach, które wyglądają jak małe domki. Pogrzeb to wielka okazja w wiosce, ale zależy w jakim wieku się danemu człekowi zmarło. Jeśli przedwcześnie i zostawił nieżonate lub niemężate dzieci, to znaczy, że nie wypełnił misji na świecie i pogrzeb był na smutno, prosząc by odszedł w spokoju i nie dawał złego przykładu. Jednak gdy zmarł ktoś, kto wypełnił rodzinne obowiązki to była to okazja do świętowania i proszenia o powtórzenie wzorca dla potomnych. Pogrzeby co prawda nie są tak uroczyste jak u słynnych Toradźów z Sulawesi, do których też muszę się wybrać, ale są wielką fetą. Co ciekawe zwykle ma się więcej niż jeden pogrzeb. Początkowo trumnę z całym ciałem grzebie się nisko, ale po kilku latach można ją odkopać i szczątki przenieść poziom wyżej. Wszystko zależy od majętności rodu – im bogatsza tym większy grób i wyżej położony.
Znaleźliśmy wioskę Joe’go - Simarmata, który był wyraźnie poruszony widząc swoje nazwisko wyryte na charakterystycznym pomniku z wizerunkiem swoich przodków. Napis w języku Bataków głosił, że potomkowie mają obowiązek zachowania ich w pamięci. Dalej ruszyliśmy w stronę stałego lądu przejeżdżając przez most na drugą stronę. Tak właściwie to wyspa Samosir była kiedyś półwyspem, ale kilkaset lat temu dla ułatwienia żeglugi Holendrzy przekopali kanał. Dotarliśmy do gorących źródeł u stóp wzgórza z którego wydobywały się opary siarki przypominając, że jest to teren wulkaniczny. Wróciliśmy na wyspę starając się odszukać skryte w środku wyspy jezioro. To ciekawe że na wyspie Sumatra znajduje się jezioro Toba, na którym jest wyspa Samosir, na której jest jezioro Sidihoni. Jest jeszcze podobne miejsce na świecie? Wyprawa w głąb wyspy była wyzwaniem dla kierowcy i motoru i cieszyłem się, że Joe pojechał ze mną nad jezioro Toba, bo inaczej wiele bym nie zobaczył. W centrum wyspy ludzie i wioski zdecydowanie biedniejsze, wyraźnie dominuje prymitywne rolnictwo. Dużo charakterystycznych bawołów, drobiu, świń. Uprawiają wszystko od warzyw przez kawę po drzewa owocowe – zwłaszcza pełno mango, na które był właśnie sezon i którego zjadaliśmy kilogramy codziennie do momentu kiedy ręce tak nam się kleiły od soku, że trzeba było je jak najszybciej umyć. Po odnalezieniu jeziora, które okazało się skromnym stawem, postanowiliśmy zjechać na brzeg jeziora ze wzgórz, co okazało się sporym wyzwaniem (fizycznie i logistycznie). Ale co tam to dla nas. Przy okazji znaleźliśmy się w lesie eukaliptusowo-sosnowo-palmowo-bananowym (chyba jedyne takie miejsce na świecie) i mogliśmy podziwiać jezioro z majestatycznych wzgórz. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Tomok, kulturalnym centrum wyspy, żeby obejrzeć grób jednego z królów ludu Batak-Toba i stare oryginalne domy Bataków (których tak naprawdę widziałem już pod dostatkiem). Wieczorem byliśmy padnięci, ale po krótkiej drzemce wybraliśmy się do hotelu obok, gdzie zorganizowano koncert pieśni i tańców ludowych Bataków. Ciekawe stroje i pieśni, równie oryginalne tańce. Szczerze mówiąc Batakowie i rejon jeziora Toba przypominają mi trochę Boliwię, w której jeszcze nie byłem, ale jakieś tam zdjęcia widziałem.
W niedzielę zebraliśmy się rano, żeby zwiedzić inne okolice jeziora. Nie mieliśmy odwagi, żeby wykąpać się w jeziorze jak mieliśmy w zwyczaju w dni powszednie, bo noc była dość chłodna. Pogoda za to dopisywała, bo dnia poprzedniego było pod chmurą. W słoneczny dzień jezioro wygląda zdecydowanie mniej jak Bajkał, a bardziej tropikalnie. Po przeprawie promem udaliśmy się w kierunku autobusu do Pematangsiantar, po drodze zatrzymując się na śniadanie w warungu. Sąsiadka stoiska, handlarka mango usiłowała nam wcisnąć owoce, dając nam ich spróbować. Rzeczywiście były słodkie i kupiliśmy kilogram. Później w busie okazało się, że połowa była zepsuta…
W autobusie tym razem miejsc już siedzących nie było, więc tym razem przyszło nam stać w ścisku na jednej nodze z bagażami, ale przynajmniej tylko godzinę, potem zmieniliśmy środek transportu na minibus, który zawiózł nas do celu. A raczej prawie. Do wodospadu Sipiso-Piso, trzeba było podejść jakieś 30 minut. Na miejscu dość przypadkowo spotkaliśmy inną CSerkę Novę z rodzeństwem i razem poszliśmy w stronę wodospadu. Sipiso-Piso spada pionową około 200-metrową ścianą wody z północnych wzgórz okalających jezioro Toba. Jego nazwa w miejscowym języku znaczy ‘jak ostrze noża’. Postanowiliśmy zejść stromymi schodami w dół do samego miejsca gdzie woda tworzy jeziorko i daje początek strumieniowi. Droga dość karkołomna zwłaszcza, że było świeżo po deszczu. Już z daleka wodospad wytwarza własny deszcz, który zmoczył nas niemal do suchej nitki.
Drogę do Berastagi, kolejnego celu podróży pokonaliśmy najpierw na becak – czyli rikszy, która na Sumatrze jest wyłącznie motocyklowa. Wsiedliśmy w piątkę do jednej budząc konsternację prowadzącego. Resztę drogi pokonaliśmy dwoma busami. Do Berastagi, miasteczka będącego centrum Bataków-Karo, mówiących swoim odrębnym językiem i posiadającym odrębne zwyczaje, dotarliśmy już po zmroku. Nova z bratem i siostrą wracali już do Medanu i Joe postanowił wrócić razem z nimi. Odprowadziłem ich do busa, na którego trzeba była trochę czekać i po pożegnaniu, zabrałem się za planowanie co tu zrobić na Sumatrze dalej.
Nazajutrz zostawiłem plecak w hostelu i wybrałem się w kierunku wulkanu Sibayak dominującego nad miasteczkiem. Tak właściwie to jednak tego dnia to nad Berastagi dominowały jedynie chmury. Po rozmowie dnia poprzedniego z sąsiadami z hostelu, którzy wybrali się na pobliski wulkan i przemokli do suchej nitki, przez deszcz, który ich złapał po drodze, odechciało mi się wspinaczki. Właściciel hostelu też odradzał samotne wejście, pokazując listę osób, którzy w ten sposób zginęli. Mimo wszystko postanowiłem się wybrać przynajmniej do miejsca w którym kończy się las i zaczyna wspinaczka. Po drodze spotkałem sporo miejscowych, którzy byli dość serdecznie nastawieni do spotkania z białasem, który już się trochę opalił i już taki wcale biały nie jest. Zatrzymałem się kilka razy na chwilę rozmowy. Ciekawi są co to za kraj Polska, coś tam słyszeli, ale niewiele, zwykle o Wałęsie, chrześcijanie także o papieżu i że byliśmy kiedyś w ZSRR… no cóż, wypada ich w takim wypadku jedynie sprostować. Nie wiem czy wszyscy napotkani na ulicy ludzie wiedzieliby którego kraju kolonią była niegdyś Indonezja. No właśnie którego? Kto pierwszy wyśle na mojego maila poprawną odpowiedź dostanie pocztówkę z Sumatry.
Droga przez dżunglę wiodła asfaltową szosą, jednak widoki niemal jak w Bukit Lawang. Słychać odgłosy gibbonów i innych małp, miejscowi powiedzieli mi, że głęboko w lesie można też spotkać orangutany. Sporo ptactwa, wydającego niesamowite dźwięki, ciekawa roślinność, zwłaszcza porosty na drzewach i paprocie wielkości średniego drzewa oraz motyle wielkości sporego ptaka. Jak dla mnie raj. Doszedłem do momentu, gdzie kończyła się droga bita i zaczynało się podejście na wulkan, którego szczyt na chwilę wyłonił się z chmur. Z dala słychać jednak było nadchodzącą burzę i dałem sobie chyba słusznie spokój i zszedłem inną ścieżką, w stronę gorących źródeł, które są chyba przy każdym wulkanie.
W drodze powrotnej do Berastagi postanowiłem spróbować po raz kolejny w Indonezji stopa i rzeczywiście, długo nie musiałem czekać. Już drugi kierowca zatrzymał się i zabrał mnie do środka. Minivanem jechała cała rodzina pochodzenia arabskiego, nie mówili prawie wcale po angielsku, więc przyszła pora się wykazać, zwłaszcza, że Joe w poprzednie dni mnie sporo podszkolił. Naturalnie ciekawi byli wszystkiego co i jak i po co i dlaczego. Nie tylko zabrali mnie do centrum miasteczka, ale zaoferowali pokazanie kilku lokalnych miejsc, których nie ma w przewodnikach, między innymi buddyjską świątynię, która nieco przypomina miniaturę złotej pagody w Rangunie, a także miejscową zabudowę wiejską. Dachy ludu Batak-Karo kompletnie się różnią od Batak-Toba. Są bardziej wieżyczkowate i przypominają nieco architekturę wikingów, albo Rohanu z Władcy Pierścieni. Rodzina zostawiła mnie przy miejscowym targu owocowym. Oczy zjadły by wszystko. Są owoce, o których istnieniu wcześniej nie miałem zielonego pojęcia. Kupiłem po kilogramie mango i mangis i po ustaleniu, że nie dam rady jak planowałem wcześniej dostać się bezpośrednio nad jezioro Takengon tego wieczoru, postanowiłem udać się z powrotem do Medanu.

niedziela, 26 czerwca 2011

Spotkanie z orangutanami w sumatrzańskiej dżungli


Po prawie 6 miesiącach znów jestem w Polsce… ale tej sumatrzańskiej. Lotnisko w Medanie – największym mieście Sumatry, stolicy prowincji Sumatra Północna – nosi nazwę Polonia. Wzięła się ona od Polaka, który był właścicielem plantacji na miejscu, której zbudowano później port lotniczy. Na lotnisku czekał już na mnie Joe, znajomy z CS. Wsiedliśmy na motor i pojechaliśmy do centrum, gdzie ma stoisko gastronomiczne w centrum handlowym. Medan – a przynajmniej jego centrum – szczerze mówiąc przypadł mi do gustu bardziej niż Surabaja. Jest trochę architektury kolonialnej, są też budynki w tradycyjnym sumatrzańskim stylu. Ogólnie nie jest to najbrzydsze miasto, chociaż miasta indonezyjskie nie powalają na kolana. Przekonałem Joe’go, że warto czasami zsiąść z motoru i zrobiliśmy rundkę po mieście, spacerując po centrum. Dotarliśmy do największych atrakcji miasta – meczetu Raya i pałacu sułtana. Turystów dość niewiele, chociaż więcej niż w Surabaji. Ludzie na ulicy z wyglądu trochę różnią się od Jawajczyków. Zdecydowanie mniej jest muzułman. Owszem jest ich dość sporo, ale nie 90% jak na Jawie. Właściwie ludność Batak, która jest rdzennie z tych okolic to chrześcijanie (protestanci). Jest też sporo Hindusów i Malajów, których w Surabaji prawie nie ma. Noc spędziłem w domu za kościołem metodystów, gdzie Joe tymczasowo mieszka z rodziną wujka, który jest pastorem.
Moim pierwszym celem po Medanie, była wizyta w Bukit Lawang. Wioska położona o 2,5h drogi z Medanu na północ, u stóp łańcucha górskiego, porośniętego przez las deszczowy, który jest schronieniem dla ostatnich na Ziemi tygrysów i nosorożców sumatrzańskich, które jednak są praktycznie nie do wypatrzenia. Co ściąga turystów to populacja orangutanów, które można tam spotkać. Do Bukit Lawang chciałem dostać się lokalnym busem. Joe podrzucił mnie na stację, ale na miejscu przekonywali mnie, że mimo iż była ledwie 10. rano to wszystkie busy już ‘habis’ – czyli na dziś skończone. Wystarczyło odejść trochę dalej i miejscowi powiedzieli mi, że muszę podejść trochę dalej do sygnalizacji świetlnej i stamtąd odjeżdżają mikrobusy do Bukit Lawang. Tak też i było. Bus załadowany do ostatniego miejsca. Byłem jedynym białym, więc wzbudzałem trochę sensacji. A biały mieszkający w Indonezji i mówiący po indonezyjsku to już w ogóle cyrk z małpami. Więc pierwszą godzinę spędziłem na udzielaniu wywiadów. Na jednej ze stacji wsiadł facet w moim wieku bądź delikatnie starszy. Oczywiście zaciekawiony moją egzystencją zapytał co robię łamaną angielszczyzną. Odpowiedziałem po indonezyjsku i nawiązaliśmy rozmowę o wszystkim i niczym przez większość drogi. Przed samym wyjściem zapytałem go co właściwie robi w Bukit Lawang. Okazało się, że jest przewodnikiem po dżungli. Chcąc wejść do Parku Narodowego Gunung Leuser trzeba iść z przewodnikiem. Zapytałem więc o cenę i wynegocjowałem sporą zniżkę, ale Jansen poprosił, że w razie gdy ktoś mnie zapyta ile zapłaciłem mam podać cenę standardową. Zgodziłem się na jego usługi, chociaż do dyspozycji w Bukit Lawang jest ponad 150 przewodników, a ja wybrałem pierwszego, który się nawinął. To czym mnie przekonał to to, że nie był nachalny i wcale nie oferował się mi od samego początku jako przewodnik – właściwie ja sam go zapytałem.
Po ulokowaniu się w dość spokojnym hostelu, pospacerowałem po okolicy. Wioska jest położona nad brzegiem wartkiego górskiego strumienia. Na przeciwnym brzegu piętrzą się wzgórza, które porasta las deszczowy, który zdaje się wprost zwalać na wioskę. Kilkusetmetrowa ściana lasu deszczowego, pełna różnorakich odgłosów budzi wyobraźnię. Przez rzekę przerzucone są 2 mosty linowe – jeden dość solidny, drugi to po prostu połączone deski zawieszone na drucie przerzuconym ponad rzeką. Wiele turystów nie decyduje się na wejście do dżungli, które wymaga trochę kondycji i żeby zobaczyć orangutany udaje się do miejsca, gdzie 2 razy dziennie są one dokarmiane przez strażników parku. Zastanawiałem się czy się tam nie wybrać, jednak Jansen powiedział, że to strata pieniędzy, bo jest szansa, że zobaczymy je z bliska w dżungli (w co mówiąc szczerze początkowo nie chciało mi się do końca wierzyć), a ostatnio orangutany przestały przychodzić na darmowe posiłki, bo jest sezon na owoce i mają ich pod dostatkiem. Z drugiej strony uprzedzał mnie, że nic nie gwarantuje, to jest dżungla i może być różnie, możemy nic nie zobaczyć, jeśli nie będziemy mieć szczęścia i to się zdarza.
Trekking miał się zacząć w środę rano. Obudziłem się dość wcześnie i zrobiłem sobie spacer w górę rzeki. Wioska budziła się dość powoli do życia, na brzegu rzeki po jednej stronie ludzie robili poranną toaletę, bo drugiej stronie makaki. Koło 9. zadzwonił do mnie Jansen, żebym się spakował i zaraz wychodzimy. W mojej grupie był Szkot i Holenderka w podobnym wieku. Pierwszym przystankiem była plantacja kauczukowca. To co rzuca się w oczy na Sumatrze, to wielkie plantacje – droga z Medanu do Bukit Lawang to jedna wielka plantacja palmy oleistej. W Bukit Lawang u podnóża wzgórz przed parkiem narodowym uprawia się kauczukowiec, z którego mamy gumę. Sumatra to ponoć jedna wielka plantacja, większość towarów eksportowych Indonezji pochodzi właśnie z tej wyspy. Sporo jest też kakao. Po drodze był też lokalny tytoń, cynamon, goździki, gałka muszkato
łowa. Po drodze napotkaliśmy langury – małpy endemity, występujące tylko tutaj – były w dość dużej grupie, ciekawie ubarwione z irokezem na głowie. Po 30 minutach marszu weszliśmy do dżungli. Powietrze stało się cięższe i wilgotniejsze, ale temperatura nie była aż tak wysoka. Szybko można się zorientować, że to nie spacer po Plantach, tylko niezły wysiłek, a mimo wszystko jest to najłatwiejsze miejsce dla turystów, którzy chcą ‘skosztować dżungli’.  Nie minęła godzina a udało się zobaczyć pierwsze orangutany, jednak wysoko na drzewach matka z kilkuletnim dzieckiem, które było już całkiem samodzielne. Program ochrony orangutanów sumatrzańskich rozpoczęto w 1971 roku i od tego momentu ich populacja niemal się podwoiła. Już wtedy wydawało mi się, że został wykonany plan minimum, widziałem prawdziwego orangutana na wolności. Niedługo później udało się wypatrzyć, a najpierw usłyszeć gibony charakterystycznie nawołujące się w dżungli. Śmigały w koronach drzew przenosząc się z niezwykłą gracją z drzewa na drzewo. Były jednak dość wysoko. Około południa mieliśmy przerwę na owocowy lunch – mango, banany i markizy. Połączyliśmy się z innymi przewodnikami w jedną większą grupę, w której zostaliśmy do następnego dnia (tak, nocowaliśmy też w dżungli). Jeden z przewodników zauważył następnego orangutana. Tym razem jednak samotna samica zeszła z drzewa nisko jakby na nasze żądanie. Była niemal na wyciągnięcie ręki. To niesamowite spotkanie, uczucie, które ciężko opisać, kiedy ta człekokształtna małpa patrzy prosto w oczy starając się odczytać nasze myśli, imitując ludzkie ekspresje. Mimo tego, że starają się czasem dotknąć nas, przewodnicy nie pozwalają na kontakt. W ten sposób można im przekazać nasze choroby, na które orangutany są nieodporne, a podobno ich system odpornościowy nie jest najlepszy. Udało się spotkać jeszcze jedną samicę, która zeszła równie blisko i została z nami na niemal godzinę, okrążając nas ze wszystkich stron. Mówiąc szczerze ciężko opisać emocje, które towarzyszą takiemu spotkaniu, ale jest to przeżycie, które nie da się porównać z niczym innym i na pewno tego nigdy nie zapomnę.
Późnym popołudniem dotarliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy spędzić noc. Obozowisko było położone nad strumieniem. Dookoła sporo małp, które czyhały na kąski po kolacji, a przy rzece spacerowały spokojnie 2-metrowe warany, które zachowywały spokojny dystans od nas a my od nich. Po wyczerpującym trekkingu przyjemnie było wskoczyć do krystalicznie czystej górskiej wody. Przewodnicy przygotowały skromną, ale jak na dżunglowe warunki dobrą kolacje, poopowiadali trochę o sobie i dżungli i poszliśmy spać.
Obudziłem się wcześnie przed 6. Ledwie świtało – na drzewach makaki już czekały na śniadanie. Z dżungli dochodziły jeszcze odgłosy nocne, które działały na wyobraźnię pod namiotem wcześniej, ale słychać już też było odgłosy poranku, szczególnie charakterystyczne nawoływania gibbonów. Co ciekawe w dżungli nie było sporo komarów, za to sporo świetlików. Po śniadaniu czas wybrać się z powrotem do dżungli – plan na dzisiaj to wejście na najwyższe wzgórze w okolicy i potem zejście do rzeki, po której mieliśmy spłynąć z powrotem do wioski. Wejście na górę było dość wyczerpujące. Wysoka wilgotność i temperatura dawały się we znaki i wszyscy wylewali hektolitry potu – oprócz przewodników, dla których to był chleb powszedni. Zrobiliśmy sobie przerwę na złapanie oddechu na kilkanaście minut. Dzień wcześniej przewodnicy opowiadali nam o orangutanie o imieniu Mina, legendzie dżungli. Była pierwszym orangutanem wypuszczonym z centrum rehabilitacji na wolność, jednak jest dość agresywna w stosunku do ludzi. Wielu miało z nią fizycznie do czynienia. Podobno kilka miesięcy temu niemiecki turysta wszedł do dżungli bez przewodnika i napotkał Minę, wrócił do Bukit Lawang ze złamanym ramieniem. Terytorium za rzeką, na którym się znajdowaliśmy należało właśnie do Miny. W czasie postoju zauważyłem kątem oka, że ktoś się do nas zbliża, ale myślałem, że to jeden z przewodników. Rzut oka i okazało się, że to właśnie Mina. Szła do nas powoli, ale pewnie z dzieckiem na grzbiecie. Przewodnicy krzyknęli, żebyśmy bez paniki odeszli na parę kroków do tyłu i spróbowali ją obejść. Orangutanica usiadła na konarze na którym wcześniej siedzieliśmy i domagała się jedzenia. Normalnie orangutanów nie wolno karmić w dżungli, ale Mina jest wyjątkiem. Kiedy nie dostanie jedzenia, nie odpuści i może być agresywna, dlatego idąc do lasu przewodnicy muszą mieć przy sobie trochę owoców i marchewek, które lubi. To było niesamowite spotkanie, jej bardzo ekspresywna twarz wzbudzała naprawdę strach. Przewodnicy pozwolili nam ją poobserwować z dystansu, ale po kilku minutach kazali nam iść w górę, a sami zostali z nią, żeby się upewnić, że nie będzie nas śledziła. Mieliśmy sporo szczęścia, że ją spotkaliśmy podczas postoju, a nie w czasie wspinaczki, bo mogło być bardziej niebezpiecznie.
Ze szczytu wzgórza roztaczał się widok na dżunglę otaczającą nas ze wszech stron. Potem ścieżka wiodła już tylko w dół. Trekking w dżungli to dość wymagająca fizycznie rozrywka, jednak to niesamowite jak dżungla umożliwia w miarę swobodne poruszanie się. Wzgórza porośnięte drzewami są pełne niby schodów z korzeni, dookoła liany po których czasami trzeba było się podciągnąć bądź zsunąć na poziom niżej. Małpi gaj.
Na dole czekała nagroda kąpiel w chłodnej górskiej wodzie i obiad, po którym czekał nas rafting w dół rzeki. Nasze rzeczy zostały spakowane w szczelne worki, a sami w bieliźnie wsiedliśmy na opony, po których spłynęliśmy w stronę Bukit Lawang, co trwało mniej więcej godzinę. Były to dwa dni, które na długo zostaną w mojej pamięci.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Pół roku w Azji...


Minęło już prawie pół roku odkąd jestem w Azji. Właściwie powinienem opisać co robiłem w maju, jakie nowe miejsca zobaczyłem, ale będzie jeszcze chyba pora żeby napisać o Yogyakarcie, stolicy centralnej Jawy, a o Bali już pisałem.
Chyba pora na trochę wolnych przemyśleń, jakie przychodzą po kilku miesiącach w oceanie jakim jest Azja. Bo Azja to nie jest zwykłe miejsce, tu się tak po prostu nie da tylko przyjechać na trochę. W Azji człowiek się topi, ale z przyjemnością. To niesamowity ocean kultur, kolorów, zapachów, smaków, ludzi, przyrody.
Nie można też mieć chyba jednoznacznej opinii o tak niesamowicie zróżnicowanym kontynencie. Zresztą tak naprawdę to niewiele jeszcze widziałem i każde nowe miejsce, które odwiedzam otwiera mi oczy jeszcze szerzej. Rzeczy których kocham w Azji i Azjatach jest wiele, szczerze mówiąc jest też sporo, których nie lubię, ale do wszystkiego w życiu można, a czasem nie ma wyjścia i trzeba się przyzwyczaić.
Co takiego tutaj lubię. Różnorodność. To nie mieszanka kultur Europy Zachodniej złożonych z imigrantów, którzy przybyli za chlebem w ostatnim wieku, a czasem w ostatnich dekadach. Ta mieszanka ludzi jest tutaj od wieków. Azja, a nawet sama Indonezja, która jest chyba dobrym odzwierciedleniem tego kontynentu to wielkie pole do popisu dla antropologów i etnografów.
Otwartość ludzi. Ludzie są niezwykle przyjaźnie nastawieni do siebie nawzajem, do obcych i ogólnie do życia. Chyba gdzieś to zgubiliśmy w Europie, nie wiem czy uda nam się to znaleźć. Mnie samemu też ciężko przychodzi przestawienie się na takie lekko frywolnie optymistyczne podejście do życia, ale pewnie po powrocie zderzę się z powagą zachodniej kultury, więc nie wiem czy jest sens.
Grzeczność i uprzejmość. Indonezja to nie Japonia, ale Jawajczycy zdają się być najuprzejmiejszym narodem z jakim miałem do czynienia. Nie chodzi tylko o czystą ludzką życzliwość, ale sposób w jaki się do siebie zwracają. Rzadko ludzie zwracają się do siebie po imieniu – zwykle imię poprzedza tytuł w zależności od pozycji czy wieku. Dla mężczyzn/chłopców – bapak/mas, dla kobiet/dziewcząt – ibu/mbak. Na początku mojego pobytu dziwiłem się, że wszyscy mówią do mnie per ‘mister’ i poprawiałem, żeby zwracali się do mnie po imieniu, że nie trzeba mówić do mnie per pan. Po kilku miesiącach widzę, że tutaj po prostu inaczej się nie da. Starsi cieszą się dużym szacunkiem u młodszego pokolenia. Nie można od tak uścisnąć ręki kogoś starszego. Dzieci w szkole na przykład na znak szacunku przykładają dłoń nauczyciela do policzka, bądź czoła a czasem całują. Ludzie podając sobie ręce po uścisku przykładają swoją prawą dłoń do klatki piersiowej.
Oprócz tego ludzie są niesamowicie taktowni w swoim zachowaniu. Gdy ktoś przechodzi obok osoby starszej bądź siedzącej należy powiedzieć ‘permisi’ – przepraszam. Jeśli chce się rozpocząć posiłek czy też opuścić pomieszczenie, bądź wrócić do domu należy o tym oznajmić i poczekać na pozwolenie. Gdy usłyszymy – silakan bądź jawajską wersję monggo – możemy robić co zaplanowaliśmy.
Piękno przyrody. Nie da się ani słowami, ani zdjęciami opisać jak niektóre miejsca są piękne. Sporo ludzi tutaj nie zdaje sobie sprawy w jakim raju przyszło im żyć i go niszczą.
Nie da się pominąć rzeczy, które w Azji mogą nas drażnić. O braku punktualności już pisałem kilka razy – prawie wcale mnie już nie rusza oczekiwanie na kogoś ponad godzinę. Ludzie tutaj są bardzo pomocni jeśli zajdzie potrzeba i w większości przypadków bezinteresowni (oprócz miejsc typowo turystycznych, gdzie ludzie żyją z turystów). Mimo wszystko jednak warto polegać na sobie, niż czekać na to, że ktoś dotrzyma tutaj słowa – skleroza jest tutaj bardzo powszechna w każdym wieku.
Niedawno miałem pierwszą sytuację, w której naprawdę się na kogoś wściekłem, a poszło o rzecz o którą nie mogłoby chyba pójść w Europie. To, że świadomość historyczna jest tutaj na znacznie dalszym planie niż jest to u nas zdążyłem zauważyć i zaakceptować jednak, nie mogę zaakceptować jeśli ktoś otwarcie przyznaje się do bycia zwolennikiem treści nazistowskich i jawnie ogłasza Hitlera za swojego idola, mimo wcześniejszego wytłumaczenia, że w ten sposób obraża mnie, mój kraj i moją rodzinę. Machnąłbym mimo wszystko na to ręką, gdyby nie fakt, że osoba ta jest nauczycielem historii. Dalszy komentarz jest zbędny, jak i interakcja z nim.
Muszę powiedzieć, że nie przypadło mi do gustu również miejscowe poczucie humoru, dość powierzchowne. Sam jestem osobą o bardzo sarkastycznym humorze i często odbijam się z nim jak o ścianę, bo nikt go tutaj nie rozumie. A żarty na poziomie zerówki mnie niestety nie bawią…

Mimo wszystko jednak myślę, że dobrze się tutaj odnalazłem i szczerze mówiąc wyobrażam sobie zostać tutaj dłużej. Szkoła chce, żebym został tutaj na kolejny rok, a ja nie wiem jeszcze jaką podejmę decyzję. 4 tygodnie w podróży, które zaczynam właśnie teraz czekając na lotnisku na samolot na Sumatrę mam nadzieję będzie wystarczającym czasem na przemyślenie swojej sytuacji i podjęcie decyzji co dalej. A jeśli nie Indonezja to co… a raczej gdzie?