piątek, 18 maja 2012

Stuck in Bharat...

It's been a week since I've left Bombay... but my soul has not returned from India. It's been a strange week for me and I haven't felt that down ever after coming back from the road. It's a different feeling when you go back home from 2 weeks long holidays. Of course it sucks to go back to your old habits, work etc but you're somehow prepared. Coming back after 6 months feels different. I'm not going to hide it. I hate to be back here. I hate the greyness, the grumpiness (coming from me, who can be the grumpiest person there is!), the cold weather, "the unchanged sameness" of this place. As much as I love my Kraków it just feels distant. Or rather I'm distant to it. 
My feelings after coming back from Indonesia, where so much different. I would've liked to have stayed longer but on the other hand I was content to go back to Poland for a while. I was dragged back here forcefully because of visa regulations. Otherwise I don't think I would've come back home until I totally ran out of cash. The last 2 months were the time when I felt I got hold of things there and could face the everyday reality of life in India. 
I'm listening to hindi music all the time (thanks Nihal for your collection!), which I've never done while being in India. I'm watching pictures I've taken. They remind me of places I've been to and people I've met. I've watched Slumdog Millionaire not so long ago. I remember when I watched it for the first time in Paris right after the movie was released. I had no idea Bombay would become my town. During these couple of months I've spent there I think I have developed stronger attachment to this city than to Kraków or my beloved St. Petersburg.
Bombay is this city, you might feel intimidated in and disgusted with at first. It takes a couple of weeks to not feel lost. I remember my first steps there. Buses with even numbers written in hindi (had to learn Indian numbers fast!), crazy crowd of Bombay railways and maze of the streets. First time I stepped out of CST I felt this is it. I loved it straight away. 
I remember one day I walked out of Churchgate station and I noticed I was followed by someone. I turned back and the guy smiled at me and asked me for how long I've been living in India. I asked how did he know I lived in here? He said 'You don't walk like a tourist, you walk with confidence like a person who knows this place. This is your town, right? What are you doing here?' This was the moment when I felt I started belonging there. He was a florist and had a shop nearby. I went on to bump into him a couple of times more and he would always stop me for a quick chat about life.
When you start recognizing random people on the streets and they recognize you too, the city starts to feel as though it was yours. Some rickshaw drivers and street vendors started to recognize me recently. Everything was on the way up... I'm gutted it had to end so abruptly like a book being closed before it's fully read.
On the other hand Im thinking how damn lucky I am. I have been to places of which I read when I was 12 years old from the encyclopedias and other books. I would write down the names of the cities randomly and memorize them and I had no idea what for. I don't think I've dreamt then I would ever make it to China, Indonesia, India. It turned out I went on to visit some of these places. 
Maybe I'm greedy, maybe I'm ungrateful, but I still think I haven't seen enough, I haven't met enough people. I'm torn what to do next. I know I have to go. I cannot stay here. This place feels like a cage and I've learned how to fly. I'm not sure if I should try my luck in another country or I should go back to India. One might think - you've seen enough, settle down and stay in a place. I can't. I have to be on the move.  I definitely will go back to India. My soul is still there... I need to recapture it. And to meet the ones I've left.

czwartek, 10 maja 2012

Pudhil station... Chattrapathi Shivaji Airport.


I can’t quite express what I’m feeling sitting in the Bombay airport after all the security checks etc. I don’t think I can’t comprehend yet, what’s going on. I probably will once I enter my plane.
I never felt so bad about leaving a country and I refuse to accept that it’s really happening. I have no idea what to think. Never felt this kind of vain in my head.
India is not just a country that I’ve visited. India has become my country and Indians are my people. I’ve met people telling me I’m more Indian than they are. Maybe it’s true.
6 months here felt like a couple of weeks. During this time I’ve met thousands of people. People will be what I remember the most from this period of my life. India can be about its monuments, nature, heritage. It was about people. I’ve met some of the loveliest and some of the worst people I’ve ever come across in my life. Love and hate are the simultaneous feelings while staying in this country.
There are so many people that made impact during my stay here. First of all, Sudeep… he was my greatest support and without him I would’ve been back long time ago. My host family in Alibag became my parents. I have very fond memories of everyone I worked with and met there. Royston, Kamal, KC, Kishore, Sharad, Gauravs (there’s been a couple of Gauravs I became friends with!), Rovan, Rajath, Noel, Somesh, Upendra, Prasad, Hareesh, Phillip, Rohan, Raul, Karan and so many more… you’ve all been great.
I can’t say thank you… it doesn’t work this way. Saying thank you is formality and I don’t want to sound it this way. But I want to show my appreciation.
I love you all and I keep you all in my heart that has become brown. At least partially. I’ll be back… I have to…

wtorek, 8 maja 2012

Goa.


Do Goa właściwie nie planowałem przyjechać wcale. Plaże pełne turystów to nie brzmi zbyt zachęcająco dla mnie. Ale tak jakoś się ułożyło, że postanowiłem zatrzymać się tam w drodze powrotnej do Bombaju.
Głównym powodem odciągającym mnie od wyjazdu była konieczność podróży autobusem z Bangalore (pociągi w tym kierunku są o chorych godzinach w nocy). Royston, u którego się zatrzymałem doradził mi dobrego przewoźnika i zapewnił, że przeżyję nocną jazdę (ostatnią nocną podróż autobusem z Hampi do Pune nie wspominam najlepiej).
Dojechałem. Nawet udało się przespać większość część nocy. Kierowca też o dziwo był przy zmysłach i wydawał się mieć prawo jazdy. Z Margao – głównego ośrodka południowego Goa – odebrał mnie Noel, którego poznałem przez CS. Zabrał mnie domu swojej babci, który okazał się ponad 100-letnią portugalską rezydencją. Cała rodzina szczyci się ze swego pochodzenia. Co prawda wszyscy mają indyjskie paszporty, ale mają portugalskie nazwiska i imiona, porozumiewają się między sobą w tym języku i na pierwszy rzut oka naprawdę zachowaniem przypominają Europejczyków.
Rodzina Noela jest katolicka i mocno praktykująca, wszędzie święte obrazki (myślałem, że nie da się więcej niż u nas w Polsce). W Goa wyjątkowo popularny jest obraz „Jezu, ufam Tobie” i siostra Faustyna też ma tutaj swoich wyznawców. Naturalnie będąc z Krakowa byłem zasypany tysiącem pytań o nią samą i papieża.
Noel pokazał mi wiele zamożnych domów należących do rodziny i znajomych rodziny. Okazało się, że brat jego dziadka był jednym z głównych bohaterów walki w obronie niezależności Goa od reszty Indii. Jego pomniki ustawione w kilku miejscach w Goa, a o zamożności rodziny świadczą ich wszystkie rezydencje centralnie ulokowane. Domy Portugalczyków w Goa są jak gdyby żywcem przeniesione z południowej Europy. Przez te 2 dni właściwie czułem się jak w Portugalii a nie jak w Indiach.
Słynne plaże Goa na szczęście były opustoszałe. To nie sezon dla Europejczyków, a zwłaszcza dla Rosjan, którzy zalewają je w grudniu i styczniu. Sporo z nich osiadło się tutaj na stałe ku niezadowoleniu lokalnych ludzi. Wykupują coraz więcej ziemi i zwykle prowadzą szemrane interesy związane z przestępczością. Do tego nie zbyt dobrze asymilują się z Hindusami więc nie są tutaj ogólnie mile widziani.
Stare Goa dawno przestało być centrum regionu. Przyciąga obecnie jedynie swoimi kościołami z XVI i XVII wieku. Niektóre z nich to jedynie ruina, ale dwa główny – św. Franciszka Ksawerego i Bom Jesus do tej pory przypominają o latach świetności tej portugalskiej kolonii. Architekturą przypominały mi kościoły, który widziałem rok temu w Melace w Malezji, która też przez pewien okres była portugalską kolonią.
Oprócz tego Goa o tej porze roku wydaje się być w letargu. Turystów, z których głównie żyją mieszkańcy jak na lekarstwo. Ludzie siedzą w swoich domach, mało kto pokazuje się na ulicach. Najwięcej na nich psów, które starają się znaleźć cień, gdzie tylko się da.
Tak czy inaczej warto było przyjechać chociaż na chwilę i na pewno przyjeżdżając do Indii następny raz zagoszczę tutaj trochę dłużej.