czwartek, 28 lipca 2011

Kuala Lumpur czyli Malezja to czy Chiny, a może Indie?


Już trochę minęło odkąd wróciłem z wakacji do Surabaji, a do tej pory nie napisałem jeszcze co robiłem po Banda Aceh. Dopadło mnie jakieś choróbsko po powrocie, więc mam teraz trochę czasu, żeby nadrobić. Nie sposób opisać dzień po dniu co się działo, bo działo się dużo, ale postaram się w skrócie przekazać swoje ważniejsze refleksje.
Pobyt na wyspie Weh, był zdecydowanie najprzyjemniejszym momentem moich wakacji. Żadne opowiadania, ani zdjęcia nie są w stanie oddać atmosfery tego miejsca. To było 5 dni spędzonych w raju, z dala od zgiełku dużych miast w sielskiej, wiejskiej atmosferze nad brzegiem Oceanu. Powiedziałbym, że na 100% tam wrócę, ale takich miejsc w Indonezji jest mnóstwo… może są nawet lepsze. Nim wrócę na Sabang, pewnie warto sprawdzić inne.
Wróciłem na jedną noc do Banda Aceh, a następnego dnia miałem już samolot do Malezji. Po drodze zdążyłem zwiedzić meczet Baiturrahman – legendę Banda Aceh. Tsunami, które spustoszyło całe miasto pozostawiło go prawie nietkniętym, a wewnątrz schronienie znalazło setki ludzi. Meczet wyraźnie wyróżnia się w mieście, które rzeczywiście nie jest miejscem dla koneserów architektury miejskiej.
Na lotnisku poznałem się z Kazachami, którzy przyjechali do Sabang na wakacje. Trochę się zdziwiłem, że znali to miejsce, o którym naprawdę niewiele słyszało – okazało się, że mieszkali w jednym bloku z dyplomatą indonezyjskim, który poradził im to miejsce na spokojny wypoczynek.
Tak więc po 6 miesiącach przyszedł dzień kiedy musiałem opuścić Indonezję. Najważniejszym powodem było więc wyrobienie nowej wizy, ale przy okazji nie chciałem zmarnować okazji na zwiedzenie kawałka kraju. Pierwszy raz od pół roku za granicą, wreszcie na kontynencie. Malezja mimo, iż w moim subiektywnym odczuciu (biorąc choćby pod uwagę rozmiary kraju) ma dla turystów mniej do zaoferowania, lepiej ich tutaj ściąga. Przede wszystkim dobra reklama, zarówno w Azji jak i Europie. Tanie linie lotnicze AirAsia mają swoją bazę właśnie w Kuala Lumpur co sprawia, że tutaj swoją podróż po Azji rozpoczyna większość backpackersów. Ale przede wszystkim to brak wiz. Ot pieczątka na lotnisku starcza na 3 miesiące. A jak chcemy dłużej siedzieć w Malezji, to busem do Singapuru na jeden dzień i z powrotem dostajemy pieczątkę na 3 miesiące.
Po 6 miesiącach w Indonezji, Kuala Lumpur wydawało mi się Nowym Jorkiem. Na ulicach czysto (jak na Azję), większość ruchu stanowią samochody osobowe a nie motocykle, jest transport publiczny, pełno wieżowców i nikt się na mnie nie gapi. Z jednej strony fajnie, ale jakoś takie nie swojo. Tak czy inaczej na kilka dni zapomniałem o indonezyjskim rozgardiaszu (który bardzo lubię).
Na ulicach Kuala Lumpur Malajowie wcale nie stanowią większości. Powiedziałbym, że liczebnie przewyższają ich spokojnie zarówno Chińczycy i Hindusi. Sporo również białych, o dziwo również czarnych. Nic dziwnego, że żadnej atrakcji nie sprawiałem. Jedynie raz ktoś poprosił mnie o zdjęcie… jak się potem okazało byli to Indonezyjczycy.
Pierwsze kroki w czwartek skierowałem do ambasady i jak się też spodziewałem otrzymanie wizy było formalnością. Nie pytali nawet co na miejscu robię. Wiza do odbioru następnego dnia. Miałem więc 2 dni na zwiedzenie miasta. Wizytówką Kuala Lumpur są bliźniacze wieże Petronas Towers, które przez kilka lat od 1999 roku były najwyższymi budynkami na świecie. Przyjeżdżając do KL miałem dziwne i mylne wrażenie, że poza Petronas Towers specjalnie więcej wieżowców nie ma. Są i to wcale niebrzydkie i w ilości większej niż 90% europejskich metropolii. Oj, tak azjatyckie miasto w tej kategorii biją starą Europę na głowę. W budowie drugie tyle.
Centrum KL nie jest zbyt wielkie i do większości atrakcji turystycznych można dojść pieszo i ‘zaliczyć’ je w jeden dzień. Przyjemną odmianą w KL jest to, że na większości ulic są chodniki i można pospacerować po mieście, co w Surabaji do przyjemności nie należy, a raczej do sportów ekstremalnych. Wygodnym środkiem transportu do poruszania się po mieście (a przynajmniej po centrum) jest system kolei miejskiej.
Popołudnie spędziłem w rejonie placu niepodległości z ciekawą kolonialną architekturą. Na placu znajduje się ponoć najwyższy na świecie maszt flagowy. Biorąc pod uwagę jednak, że Malezyjczycy lubią naginać fakty na swoją korzyść o czym przekonałem się jeszcze bardziej w Muzeum Narodowym następnego dnia, nie jestem do tego w 100% przekonany. Rejon ten ma bardzo dużo architektury kolonialnej w całkiem niezłym stanie. W Indonezji niestety raczej nie dba się o to dziedzictwo i większość budynków niszczeje. Pospacerowałem też po dzielnicy hinduskiej i chińskiej. Wieczór spędziłem na gapieniu się na podświetlone Petronas Towers. Jest jakaś magia w tym budynku, który przyciąga wzrok.
W piątek odwiedziłem rejon parkowy z pomnikiem niepodległości. Chciałem też wstąpić do Meczetu Narodowego, ale mimo, że przyszedłem tam na długo przed piątkowymi modlitwami to meczet był dla turystów zamknięty. Dookoła sporo było policji, co dało mi do zrozumienia, że w mieście coś się szykuje. Istotnie dowiedziałem się, że na kolejny dzień planowane są spore demonstracje i policja postawiona jest w centrum w stan gotowości. Doradzono mi też, żebym się nie ubierał w żółte koszulki, ani w czerwone… Żółci są za rządem, czerwoni to protestanci (albo odwrotnie) tak czy siak jest szansa dostać w zęby. Dobrze, że ani na żółto ani na czerwono ubierać się nie lubię.
Trochę czasu spędziłem w Muzeum Narodowym. Mój host Gan, odradzał mi je mówiąc, że nudne, ale okazało się, że ostatnio przeszło lifting i jest bardzo nowocześnie i ciekawie urządzone, z wieloma interakcyjnymi bajerami. Można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, zwłaszcza dla Indonezyjczyków na przykład, że Sumatra, Jawa czy ba, nawet Bali są zamieszkiwane przez potomków Malajów. Było jeszcze sporo tego typu ciekawostek, które na wypadek odwiedzin indonezyjskiej grupy turystów mogą wywołać zamieszki nie mniejsze niż planowane na dzień kolejny.
Gan wziął mnie do typowej indyjskiej restauracji. To był moje pierwsze spotkanie z hinduską kuchnią – może poza curry i ciapatami. Dużo ryżu, curry, ostro i jemy łapskami. Ale smakowało. Jako, że było to piątek przyszło nam się w drodze przeciskać między modlącymi się Hindusami-muzułmanami, którzy rozścielali swoje dywaniki wprost na środku chodnika i byli dość oburzeni jak się koło nich przechodziło. Malezja może jest bardziej rozwiniętym od Indonezji krajem, ale muzułmański konserwatyzm bardziej tutaj się rzuca w oczy. Takiej sytuacji jeszcze nie widziałem w Indonezji, nawet w Aceh.
Po południu przyszedł czas odebrać wizę. Po drodze miałem zabawna sytuację, bo ktoś nadepnął mi na buta (chodzę tutaj praktycznie tylko w japonkach) i mi się rozleciał na dobre. Dzielnica biznesowa, sklepów raczej brak, nie mówiąc już o stoiskach z japonkami, których zwykle jest wszędzie pełno, ale oczywiście nie wtedy kiedy ich najbardziej potrzeba. Cóż… doczłapałem do ambasady, na bosaka by mnie nie wpuścili. Postarałem się jakoś zakamuflować niedoskonałość buta udając, że kuśtykam, wizę odebrałem, a buta cisnąłem do pierwszego kosza i z podniesioną głową w jednym klapku poszedłem szukać sklepu z butami. Zeszło mi prawie godzinę. Poprawiłem swoim widokiem humor paru przechodniom. Nazajutrz planowałem wyjazd do Melaki… ale nie obeszło się bez przygód.

niedziela, 3 lipca 2011

Co zostało po tsunami.

Joe po raz kolejny okazał się nieocenionym przyjacielem, zebrał mnie z bliżej nieokreślonego miejsca w Medanie, gdzie kierowca busa zdecydował się zakończyć swój kurs (to też typowa indonezyjska przypadłość busiarzy, nigdy nie wiadomo gdzie dotrzemy, a o czasie można jedynie samemu spekulować). Upewniłem się raz jeszcze, że nie dam rady dojechać do Takengon tego samego dnia. Szkoda mi było zostać jeszcze jeden dzień w 2-milionowym Medanie, w którym mimo, że ciekawszy niż Surabaja to i tak nie ma specjalnie co robić, tym bardziej, że miałem w perspektywie rajskie plaże na północy Sumatry. Po drodze udało się w końcu znaleźć deficytowy towar – pocztówki, których Indonezyjczycy nie kupują dlatego ciężko je dostać, nawet w księgarni. Joe odwiózł mnie na miejsce, gdzie wcześniej kupiłem bilet do Banda Aceh. Pożegnaliśmy się po raz drugi i wsiadłem do minibusa, który odwiózł mnie na dworzec autobusowy. Naturalnie byłem jedynym białym (już się do tego przyzwyczaiłem i mówiąc szczerze, dobrze się w tej roli czuję), udającym się w tym kierunku. Mimo wszystko ludzie raczej mnie nie zaczepiali i dobrze, bo w planie miałem spać, ale nic z nich nie wyszło. Przekoczowałem więc w autobusie nocnym 12 godzin. Droga bardzo dobra, bo świeżo odbudowana. A czemu? No właśnie i tutaj się zaczyna opowieść o Aceh…
Od kiedy zdecydowałem się przyjechać na Sumatrę, postanowiłem nie jechać na południe, gdzie większość turystów do Padang czy na wyspę Nias, tylko na północ do Aceh, gdzie do tej pory funkcjonuje surowe prawo Szariatu, a jeszcze do niedawna cudzoziemcy byli zobowiązani otrzymać od władz specjalne pozwolenie na wjazd. Powoli Aceh stara się inwestować w turystykę, bo predyspozycje ma wielkie, ale jest ich mimo wszystko dalej niewiele.
Pewnie sporo z nas pamięta jak w 2. dzień Świąt Bożego Narodzenia 2004 roku jedno z największych tsunami w ostatnich latach nawiedziło rejon Azji Południowo-Wschodniej. Wszyscy słyszeli o tym, że ucierpiała Tajlandia i jej kurorty jak na przykład Phuket, gdzie odpoczywa tysiące Europejczyków i Amerykanów. Tam były kamery i o tym dowiedział się świat. Jednak tak naprawdę tsunami uderzyło najpierw w Indonezję, północny czubek Sumatry – prowincję Aceh, jedną z biedniejszych w kraju. Szacuje się, że w całej prowincji zginęło około 200 tysięcy ludzi, a w samym mieście Banda Aceh około 70 tysięcy. 
Dotarłem do miasta około 8. nad ranem, z dworca odebrał mnie Ollie, kolejny CSer. Przejechaliśmy przez miasto, które wygląda poza kilkoma ulicami w centrum jak duża wioska. Drogi w najlepszym stanie jakie spotkałem na Sumatrze, a może nawet w Indonezji (chyba, że poza Bali), nic dziwnego – odbudowę po tsunami zaczęto od infrastruktury, dróg, sieci, szkół i szpitali. Joe z Medanu, sporo mi o tym opowiadał, bo przez 4 lat pracował w Aceh dla Caritas, które starało się odbudować szkolnictwo w rejonie. Zniszczeń w mieście widać, jeszcze bardzo dużo. Widać ruiny porzuconych budynków, sterczące pręty z murów po zbrojeniach, sporo gruzów. Pełno jest osiedli jednakowych, jednorodzinnych domków, które zostały wybudowane dla rodzin, które straciły swoje domy w tsunami.
Nic dziwnego, że miasto zostało dosłownie zmyte z powierzchni ziemi. Leży ono nad brzegiem Oceanu Indyjskiego na płaskim jak talerz terenie, może nawet depresyjnym. Na południu miasto okalają majestatyczne wzgórza. Niektóre z nich mają liczne osuwiska, które wydają się być świadectwem starcia z niszczącą falą tsunami. Pojechaliśmy z Ollim najpierw do podnóża wzgórz, gdzie znajduje się malutkie jeziorko o szmaragdowej barwie, a następnie na plażę położoną za wzgórzem nieopodal kurortu (kurort jak na Aceh, bo są tam jacykolwiek turyści) Lampu’uk o której mało kto wie. Mając taką plażę jak ta jedynie dla siebie nie chce się już niczego więcej. Kolor wody lazurowy, dookoła wzgórza porośnięte tropikalnym lasem, palmami kokosowymi, w wodzie pełno ryb. Do pełni szczęścia potrzebowałbym tylko, żeby ocean był trochę spokojniejszy, bo fale dość wysokie a niedaleko od brzegu sporo skał, dlatego z pływaniem kiepsko. Po wizycie na plaży jak ta chyba na dobre wybiłem sobie Bali z głowy, a podobno są jeszcze lepsze miejsca w Aceh.
W Banda Aceh spędziłem kilka dni na właściwie nic nie robieniu, oprócz wizyty na tzw. secret beach nieopodal Lampu’uk i zwiedzaniu ważniejszych atrakcji miasta. Odwiedziłem miejsce, gdzie fala tsunami zniosła sporo łódź na dach domu. Byłem też w bardzo ciekawym muzeum tsunami, otwartym w tym roku. Architektura budynku przypomina kształtem wielką łódź, powiedziałbym Arkę Noego, ale to przecież muzułmanie. Wewnątrz ściana pamięci, z nazwiskami ludzi, którzy zginęli podczas tsunami, sporo eksponatów i film dokumentujący wydarzenia z 24.12.2004. Niestety pomimo bardzo nowoczesnej formy prezentacji, nie zadbano żeby ekspozycja była w języku angielskim.
Po 3 dniach w Banda Aceh, miałem już trochę dosyć miasta i zdecydowałem jechać wcześniej niż planowałem i na dłużej na wyspę Weh. Jest to najbardziej na północ wysunięty punkt Indonezji. Na wyspę dostałem się promem z Banda Aceh, przejazd trwa jakieś 2 godziny, a potem mototaxi jeszcze 30 minut nim dotarłem do Iboih, gdzie właśnie jestem.
Nie będę zbyt wiele pisał o tym miejscu, bo będziecie za bardzo zazdrościć. Siedzę sobie właśnie w hamaku patrzę na lazurową lagunę Oceanu Indyjskiego w której są tysiące kolorowych ryb. Można spotkać żółwie, ośmiornice i inne ciekawe morskie stworzenia. Raj. Dobrze, że jeszcze będę tutaj parę dni.