sobota, 27 listopada 2010

Chińskie pociagi - droga do Pingyao.

Sporo słyszałem przed wyjazdem o chińskich dworcach i pociągach. We wtorek wieczorem przyszedł czas, żeby zderzyć wyobrażenia z rzeczywistością. Nasz pociag niestety nie odjeżdżał z Dworca Centralnego vis a vis, którego mieszkaliśmy - tylko z Zachodniego, do którego jeszcze  nie dociągnęli metra, więc kawałek trzeba było podejść. Na dworcu tłok porównywalny z gęstością tłumu w Zakazanym Mieście w sobotnie południe. Na wejście sporo kontrolnych bramek, gdzie trzeba prześwietlić bagaż. Dworce w Chinach są naprawdę ogromne, ale oznakowanie jest dość dobre i odnaleźć się nie jest trudno. Szybko znaleźliśmy drogę na nasz peron, a pociąg już stał. Na platformie kłębiła się masa ludzi, pakująca się do pociągu, który już pękał w szwach. Trochę czasu zajęło nim i my znaleźliśmy się w środku, a jeszcze dłużej zanim znaleźlismy swoje hard-seaty. Miejsca na bagaż praktycznie nie było, ale sąsiedzi jakoś ścisnęli swoje tobołki i udało się wpakować nasze backpacki pod siedzenia. Pociąg był porządnie przeładowany - w Chinach, gdy zabraknie miejscówek sprzedaje się także bilety stojące (jak u nas w PKP).
Tradycyjnie byliśmy jedynymi białasami w rejonie, więc na początku wzbudzaliśmy trochę zainteresowania. Niestety poza 'Hello', które w Chinach mówi się bardziej w celu zwrócenia uwagi niż przywitania się, nie udało się pokonwersować. Nie pomógł nawet phrasebook LP. Nie udało się też pospać, bo staraliśmy się ścisnąć żeby na siedzeniach zmieściło się więcej osób. Zamiast snu wpadaliśmy w letargiczne odrętwienie i w takim stanie spędziliśmy do rana 12 godzin. Około 7. rano minęliśmy Taiyuan - stolicę prowincji Shanxi, ponad 2-milionowe miasto. 
Widok z wieży targowej na starówkę
Po godzinie dotarliśmy do Pingyao. Sprzed dworca zgarnął nas rikszarz do wcześniej upatrzonego hostelu. Miasto słynie z wpisanej na listę UNESCO starówki, którą opasają dobrze zachowane mury miejskie. Rzeczywiście przejeżdżając pod bramą ze znajdującego się poza murem przedmieścia wgłąb starego miasta ma się wrażenie, że przenosi się kilka wieków wstecz w czasie. Brukowane ulice, stara chińska architektura, piękne dachy, ozdobne lampiony i majestatyczne mury. Nasz hostel mieścił się w samym centrum przy głównej ulicy. Właścicielka Jackie, bardzo sympatyczna i komunikatywna kobieta, sprawnie nas zakwaterowała i załatwiła bilety dalej do Xian. Byliśmy strasznie rozbici po bezsennej nocy, więc doszliśmy do wniosku, że zatrzymamy się tutaj na 2 dni, żeby odpocząć. I pierwszy dzień na to właśnie poświęciliśmy, chociaż trochę czasu spędziliśmy na rekonesansie.
W mieście było dość sporo zachodnich turystów. W Pekinie biali turyści to zaledwie ułamek, tutaj było inaczej - myślę, że nawet 30-40% ogółu turystów stanowiły białe twarze. A ludzie z nich żyją - pełno jest sklepów z pamiątkami, salonów masaży (pewnie i nie tylko), knajpek i muzeów. Miasto w czasach swojej świetności (ok. wieku XVII) słynęło z bogactwa. Mieściło się tutaj wiele instytucji finansowych, w tym pierwszy chiński bank. 
Drugi dzień poświeciliśmy na intensywniejsze poznawanie zakątków miasta. Zaczęliśmy je od wieży targowej, która góruje na starówką. Rozciąga sie z niej przepiękny widok na stare miasto. Obowiązkowym punkt jest też spacer po murach miejskich. Liczące 6 km długości mają około 12 metrów wysokości i są w większym stopniu oryginalnie zachowane. Parę lat temu zawaliła się część południowa, jednak została pieczołowicie odrestaurowana.
Rzeźby na murach
Miasteczko po Pekinie wywarło na mnie wrażenie oazy spokoju - było wręcz aż za spokojnie. Co ciekawe, to jedno z niewielu miejsc w drodze, gdzie nie spotkałem żadnego Polaka. Ale polski usłyszałem - już na rikszy w drodze na dworzec poznaliśmy się Dominikiem - Niemcem, który jakiś czas temu był na Erasmusie w Krakowie. ;)

wtorek, 16 listopada 2010

Napastowani w Zakazanym.

Poniedziałek 19. lipca. Tego dnia postanowiliśmy przypuścić kolejny atak na Zakazane Miasto. Zebraliśmy się dość wcześnie, żeby uniknąć tłumów. Jednak mimo wczesnej pory i tak było masę ludzi. Do kas biletowych nie trzeba było już czekać dłużej niż 5-10 minut. Udało się nawet przemycić Raula na bilecie ulgowym - pani w okienku przyjęłaby chyba kartę kredytową jako legitymację studencką.
W przeciwieństwie do Muru Chińskiego, którym byłem zachwycony, Forbidden City specjalnie mnie nie porwało. Jest to obszar 72 ha na którym mieści się ok. 800 pałaców, zbudowanych w XV wieku. Rezydowali tu cesarze z dynastii Ming i Qing i jak sama nazwa wskazuje nie lubili zwykłych gości. To bezkresny ciąg bram, dziedzińców, pałaców, pomników, schodów i świątyń. Ich ilość jest tak przytłaczająca, że aż ciężko się zachwycić. Po Wielkim Murze to miejsce, gdzie można było spotkać najwięcej laowai (Chińczycy, tak nazywają nie-swoich... a jeszcze częściej po prostu wrzucają wszystkich do jednego worka pt 'meiguoren' czyli Amerykanin). Sensację wśród tłumu wzbudziła holenderska rodzina z blondynkami bliźniaczkami. Jeśli by Holendrom przyszedł do głowy pomysł poboru paru yuanów za zdjęcia, które im namiętnie robiono, to zarobiliby niezłą sumkę. Nam zresztą też się dostało. Czasami pytają czy można zrobić zdjęcia, a czasami po prostu podchodzą jak do kosmity (zdarza się, że dotykają) i po prostu strzelają fotkę. Jeszcze częściej udają, że piszą SMSa i jak się nie patrzysz słychać tylko dźwięk robionego zdjęcia (mogliby sobie chociaż wyłączyć tę opcję). W Pekinie jeszcze nas to bawiło.
Pałac Zimowy w deszczowej aurze

Chyba chodziło o to, że są kamienie
Zakazane Miasto opuściliśmy dość szybko (po 1,5h). Poszliśmy obejrzeć pobliski budynek Opery, który wygląda jak latający spodek, który awaryjnie lądował zaraz za Halą Ludową przy Tian An Men. Ostatnie 'must-see' jakie chcieliśmy w Pekinie zobaczyć to Pałac Letni, który znajduje się na północnych obrzeżach miasta. W kasie niestety nie przeszedł numer z legitymacjami studenckimi (nie tylko Raulowi, ale też i nam). Nie wiem jaka jest zasada, chyba po prostu zależy od kasjerki. Nie pomogło nawet 'women shi xuesheng' (jesteśmy studentami :() Pałac Letni zlokalizowany jest w malowniczej okolicy nad pięknym jeziorem, nad którego brzegiem rosną płaczące wierzby. Niestety złapała nas burza i około 1,5 h przestaliśmy stłoczeni pod daszkiem w parku. Burza była jednak zbawieniem bo powietrze stało się bardziej rześkie, a uwierzcie mi w Pekinie w lecie nie
ma czym oddychać.
W parku natrafiliśmy na parę ciekawych przykładów napisów w dialekcie pisanym 'chinglish'. Chinglish to tłumaczenie chińskiego w taki sposób aby dokładnie przetłumaczyć słowo w słowo. Wychodzą z tego niezłe kwiatki, jak na załączonym obrazku. Oprócz tego moi faworyci to - 'Don't try fatigue driving' - na autostradzie czy 'Notice the safety' (zamiast 'be careful') i rozpowszechnione wszędzie - 'No spitting!' (tak, Chińczycy strasznie charkają i plują i przed Olimpiadą w całym mieście zaprowadzono kampanię mająca ucywilizować naród... nie wyszło, przynajmniej nie do końca). Zastanawiałem się, czemu nie zatrudnią kogoś z milionów nativów, którzy mieszkają w Chinach, żeby to elegancko przetłumaczyć. Ale widać Chinglish jest wpisany w chiński folklor.
Popołudnie z powodu deszczu spędziliśmy na zakupach w dzielnicy Sanlitun (chyba najbardziej zwesternizowanej części Pekinu, gdzie żyje większość expatów). A wieczorem żegnaliśmy się z Hiszpanami, którzy wracali już do domu. Przed wylotem poszliśmy na ucztę do fast-food knajpy obok hostelu, w której jedliśmy w pierwszy wieczór w Pekinie. Wtedy myśleliśmy, że można znaleźć coś lepszego, ale jak potem się okazało, nie wyszło nam i z desperacji jedliśmy raz nawet w Macu i KFC. Raul zamówił kaczkę po pekińsku, która jak dla mnie cudem nie jest. Moim ulubionym daniem jakie jadłem w Pekinie był kurczak gongbao - w ostrym sosie z papryką i orzeszkami ziemnymi. PYCHA!!!
Ostatniego dnia w Pekinie zwiedzaliśmy już tylko zoo. Mimo tego, że był to środek tygodnia, to było ono dość zatłoczone. Zwłaszcza rejon wybiegu pand, których mają kilka i są niesamowicie leniwe. Mają gdzieś piski i krzyki dzieciaków. Ba - nawet dorosłych, którzy stukają w szyby i wszystko co się da. Pod tym względem Chińczycy są naprawdę niewychowani. Szczytem wszystkiego był wybieg na którym wygrzewał się krokodyl z Jangcy (gatunek skrajnie zagrożony wyginięciem) na którego tłum rzucał wszystkim czym popadło butelkami z wodą, kamieniami, lodami... i zero reakcji. Ja nie wytrzymałem odkręciłem butelkę z wodą i zamachnąłem się, żeby oblać dziewczynę, która rzuciła na niego butelkę. Była niewiele młodsza ode mnie (a może i starsza... Azjaci zawsze wyglądają na młodszych) i do tego z matką. Wydarłem się na nią co robi i czy chce żeby teraz ją oblać ta wodą. Jak uwielbiam wizyty w zoo, i samo zoo w Pekinie definitywnie zasługuję na uwagę, to to był dla mnie koszmar.
Wkurzeni na Chińczyków wróciliśmy do hostelu wziąć plecaki i dalej w drogę na południe. Noc w chińskim pociągu na hard-seatach. Bezcenne. TBC.

piątek, 12 listopada 2010

Wielki Mur i Lolexy.

Kolejka do Mao
Drugiego dnia postanowiliśmy przypuścić atak na bodaj najważniejszy 'must-see' obiekt miasta - Zakazane Miasto. Przyjechaliśmy na Plac Niebiańskiego Spokoju - Tian An Men. To największy plac publiczny na świecie - jest naprawdę ogromny. Przy oraz na placu stoją monumentalne gmachy - Hali Ludowej, Muzeum Narodowego a na środku oczywiście mauzoleum Mao Zedonga i wznoszący się przed nim pomnik bohaterów ludowych. Jeśli ktokolwiek myśli, że 3-godzinna kolejka na wjazd na Kasprowy to coś, to radzę przyjechać do Pekinu i zweryfikować swoją opinię. Nie mam zielonego pojęcia ile ludzi w niej stało, bo kolejka wiła się po całym placu jak wąż i zakręcała niezliczoną ilość razy. Co prawda w planach zwiedzenia mauzoleum nigdy nie mieliśmy (ewentualnie gdyby nie było kolejki, jak pewnego razu udało się w Moskwie u Lenina), ale po przyjeździe na miejsce wątpliwości zostały rozwiane. Przechodząc wzdłuż kolejki spotkaliśmy znajomych Australijczyków z naszego hostelu (poznaliśmy się jeszcze w hostelu w Ułan Bator) - stali już 3h a nie byli nawet w połowie. Wspaniały sposób na spędzenie sobotniego dnia. 
Biała Dagoba
Niestety do wejścia do Zakazanego Miasta prowadziła również kolejka. Przeszliśmy w tłoku pod słynnym portretem Mao, ale tłum za bramą niewiele się rozrzedził. Mimo, iż kas biletowych jest kilkanaście po przeciwnych stronach kompleksu to były tak długie, że łączyły się w połowie. W tłumie nie brakowało Chińczyków, którzy podchodzili do białych turystów i chcieli sprzedać bilety z oderwanym kuponem wejściowym. ;] Antek namówił mnie, że nie ma sensu męczyć się i tracić czasu i lepiej pójść w inne miejsce. Tym bardziej, że na 14. byliśmy umówieni w naszym hostelu, żeby spotkać się z Hiszpanami poznanymi nad Bajkałem. 
Zdecydowaliśmy, że pójdziemy do pobliskiego parku Beihai. Jego centrum stanowi Biała Dagoba położona na wyspie na środku jeziora północnego (stąd nazwa parku). Oczywiście ludzi mnóstwo, ale zdecydowanie przyjemniej można było spędzić czas niż na terenie Zakazanego Miasta gdzie wprost nie było czym oddychać. Po jeziorze leniwie przesuwały się łódki, u brzegów rosły całe zarośla lotosów. Naturalnie w parku spotkaliśmy jak w każdym tańczących, babcie bawiące się w karaoke, ptaszki w klatkach i dziadków kaligrafujących wodą po chodniku. Chcieliśmy jeszcze wstąpić do drugiego parku na Wzgórzu Węglowym, z którego roztacza się widok na Zakazane Miasto, ale nie mieliśmy już czasu.
Ptasie Gniazo i wieża olimpijska
Czwórka Hiszpanów przyjechała do Pekinu bezpośrednim pociągiem z UB, więc była trochę zmęczona. Na szczęście w naszym hostelu udało im się dostać jeszcze pokój. Daliśmy im odpocząć i umówiliśmy się na wieczór, a sami pojechaliśmy w rejon Stadionu Olimpijskiego. Już na stacji metra zewsząd dobiegała melodia piosenki 'Welcome to Beijing', która grana była podczas olimpiady. Nawet tam i to popołudniu były tłumy, ale mówiąc szczerze powoli oswajaliśmy się z myślą, że takie po prostu są Chiny, gdzieś ten miliard trzysta milionów musi przebywać. Teren olimpijski nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, sporo betonu, trochę zieleni nieco na siłę. Oczywiście same olimpijskie obiekty prezentują się imponująco - Stadion Narodowe "Ptasie Gniazdo" czy pływalnia "WaterCube". Wróciliśmy dość szybko do centrum a melodia 'Beijing huangying ni' wciąż siedziała w głowie. Wieczór spędziliśmy rozrywkowo w centrum z Hiszpanami dzieląc się historiami z Mongolii i rywalizując, kto szybciej złapie taksówkę.

Następnego dnia zaplanowaliśmy wyprawę na Wielki Mur. Zdecydowaliśmy się nie jechać do najbliższego i najczęściej odwiedzanego odcinka w Badaling tylko dalej do Jinshanling. Wycieczka była zorganizowana przez znajomą z CS. O 8.00 rano odjechaliśmy busem z dwunastką innych CSerów z Belgii, USA, Indii, Hongkongu, Francji, Kanady, Hiszpanii i oczywiście Polski. ;) Kierowca był wyjątkowo komunikatywny i cały czas opowiadał kawały, z których sam najbardziej się śmiał. Razem z nami pojechał też Raul. Jinshanling jest oddalone od Pekinu o jakieś prawie 200 km, ale warto jest przejechać ten kawałek dla takich widoków. Na górę można dostać się w wersji dla leniuchów kolejką, ale podeszliśmy do sprawy po męsku. W końcu sam Mao powiedział, że "nie może zwać się mężczyzną ten, który nie wspiął się na Wielki Mur'. Wdrapanie się na mur w 40-stopniowym upale to jedno, ale przejście przez odcinek Jinshanling to drugie. W niektórych momentach podejścia były niemal pionowe, mur w kiepskim stanie, a w dół kilkunastometrowe przepaści (ponoć zdarzają się przypadki śmiertelne wśród turystów). Dodatkową "atrakcją" było targowanie się z handlarzami, którzy sprzedawali wodę w butelkach, gazowane napoje, wachlarze albo T-shirty z napisemi 'I climb the Great Wall'. Nie ma na nich mocnych... potrafili iść krok w krok dobre 20 minut i pytać 'What's your best prize?'. Czasami cena schodziła z 20 do 5 yuanów (2,5zł) za butelkę. Niektórzy byli wyjątkowo natarczywi, prawie jak cykady które są w Chinach jeszcze głośniejsze niż te znane z basenu Morza Śródziemnego. 
Samego Muru naprawdę nie trzeba reklamować. Mimo iż powietrze było dość ciężkie i widoczność kiepska, widoki i tak były wspaniale. Zwłaszcza gdy odeszło się na tyle daleko, że turystów było już naprawdę mało. Niewiarygodne, że ta budowla przetrwała tyle lat i została zbudowana w takich warunkach. 
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na słynny Jedwabny Targ, czyli takie centrum handlowe a la krakowska tandeta. Nie da się przejść obok stoiska by nie być zaproszonym, ba - zaciągniętym na siłę do środka. Sir, do you need a tee-shirt, maybe th-ay or a bag for your wife - but I don't have a wife - oh, so for your girlfriend - but I don't have a girlfriend - oh, so maybe I can be your girlfriend. I tak to mniej więcej wyglądało. Nikt nawet nie udaje, że to są podróby, ale co ciekawe na metkach zwykle nie ma 'Made in China' tylko in Egypt albo Indonesia. W Mongolii zepsuł mi się zegarek, więc kupiłem sobie Rolexa, na którego Chińczycy mówią Lolex (nie wypowiadają litery r) za równowartość 10 zł. Oczywiście nie dożył nawet przyjazdu do Polski. ;)

czwartek, 11 listopada 2010

Sauna po pekińsku

Tian Tan
Pekin to po Moskwie druga co do wielkości metropolia, którą odwiedziłem (zanim dotarłem do Szanghaju). A może i pierwsza, kto to wie ile tam dokładnie ludzi mieszka (może spis ludności, który właśnie przeprowadzaja wykaże)... zresztą podobnie jest z Moskwą. Miasto jest naprawdę ogromnych rozmiarów i jestem w stanie uwierzyć w każdą liczbę mieszkańców jaką znajdę w statystykach. Pekin coś zresztą w sobie z Moskwy ma. W centrum pełno socrealistycznych gmaszysk, ogromne arterie na wskroś przebiegające przez miasto, wyrastające obecnie jak grzyby po deszczu kapitalistyczne wieżowce i wszechogarniająca szarość, wynikająca głównie z zanieczyszczenia powietrza. Upał i smog powodują, że na ulicy ma się wrażenie, że jest się w saunie parowej. Brakuje mu jednak krzykliwości i jaskrawości Moskwy, co jednak można znaleźć w Szanghaju.
Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od odwiedzenia pobliskiego centrum informacji turystycznej, żeby dostać mapki. Szybko przekonaliśmy się, że to nie Europa i za mapki trzeba dać 10 yuanów. Za pierwszy punkt obraliśmy sobie Świątynię Nieba, do której trzeba było dojechać parę przystanków metrem. O pekińskim subway sporo dobrego przed przyjazdem słyszałem. Że czyste, dobrze funkcjonuje, że szybko budują, że łatwe w użyciu. Wszystko prawda. Chińczycy przed Olimpiadą dokonali porządnego liftingu miasta, a metro było jedną z podstaw tego procesu. Przed wejściem trzeba dać bagaż do prześwietlenia, a nuż chciałoby się wysadzić coś w powietrze. Za pierwszym razem posłusznie daliśmy plecak i torbę z aparatem, ale za każdym następnym razem udawaliśmy, że bardzo nam się spieszy i kontrolerzy z pełną wyrozumiałości miną (pt. Ech te niesubordynowane białasy) przepuszczali nas bez przeszkód. Następnie bilety... Niestety nie ma karnetów na przejazd jak np. w Rosji (są, ale na dłuższy okres). Sprytny Maciek wymyślił, że po co stać w tej długaśnej kolejce za każdym razem i przy okazji walczyć o miejsce dosłownie łokciami jak można kupić po 10 biletów z góry. 
W parku wesoło...
Ciąg dalszy nastąpił po zwiedzaniu Świątyni Nieba. Tian Tan to bodaj najważniejsza sakralna budowla cesarskich Chin. Park w którym się znajduje jest dość imponujących rozmiarów i mimo, iż w porównaniu do ogrodów, które później widzieliśmy zwłaszcza w Hangzhou i Suzhou może nie powala, to wtedy byliśmy pod wrażeniem. Chińska szkoła zakładania ogrodów naprawdę jest na wysokim poziomie i przebywanie w parku jest za każdym razem przyjemnością. Nic dziwnego, że przyciągają one tłumy (hmmm, tłumy w Chinach właściwie są wszędzie). Nie tylko turystów, ale przede wszystkim mieszkańców. W parkach nie tylko jak u nas wyprowadza się psa, żeby zrobił swoje na środku ścieżki, ewentualnie w kwiatki (nie zwróciłem uwagi, ale zresztą psy chyba nie mają do parków wstępu w Pekinie), siedzi na ławce lub w najlepszym wypadku uprawia jogging. Chińczycy tańczą, grają w różne gry zespołowe lub planszowe, urządzają karaoke, wyprowadzają swoje ptaki (tak! w klatkach i wieszają je na gałęziach) na spacer i Bóg wie jeszcze co robią. W tym też parku zauważyliśmy również osobliwą modę dzieci, które już posiadły sztukę chodzenia. Chińskim szkrabom obce są pampersy. Dzieciaki mają po prostu portki z odpowiednim rozcięciem z tyłu, które funkcjonuje w ten sposób, że w chwili nagłej konieczności dzieciak sobie kuca w dowolnym miejscu (kilka razy zauważyłem, że dziecko wie, że powinno narobić gdzieś w ustronnym miejscu, najlepiej w rynsztoku) i does his/her business. Świetny wynalazek, a jaka oszczędność dla rodziców. I nie, nie mam zdjęć, musicie uwierzyć na słowo.  
Konfucjusz
Wracając do parku, największą budowlą kompleksu jest Ołtarz Modlitwy o Urodzaj. Pierwsze zetknięcie z chińską architekturą przez duże A robi duże wrażenie. Wspaniałe zdobienia, kaligrafia na drewnie i w kamieniu, złocenia, misterność wzorów. Ciężko oczy oderwać, zwłaszcza fanatykowi sztuki sakralnej. Innymi ciekawymi obiektami są Okrągły Ołtarz, który ponoć wg Chińczyków jest centrum Wszechświata oraz Pawilon Cesarskiego Sklepienia Nieba. Wszystkie budowle położone są na jednej osi północ-południe.
Następnie chcieliśmy się przemieścić w rejon Świątyni Lamy. Po zejściu do metra okazało się, że bilety które kupiliśmy nie otwierają bramek. Kontroler wytłumaczył (w miejscach gdzie jest wielu turystów, nietrudno o kogoś kto zna angielski), że bilety są jednorazowe i działają jedynie na stacjach na których się je kupiło, dlatego musimy wrócić na naszą i je oddać jeszcze dzisiaj. Z dobrej woli przepuścił nas swoim identyfikatorem przez bramki, ale problem się pojawił gdy chcieliśmy wysiąść na następnej. Kontrolerka nie rozumiała po angielsku, a jej pomocnikowi nie przechodziło przez głowę jak mogliśmy bez biletu przejść przez bramkę na poprzedniej stacji. W końcu jednak dali nam białasom spokój.
Tian An Men Square by night
Dzielnica w której się znaleźliśmy na północ od Zakazanego Miasta to morze hutongów (większość z nich sztucznie na nowo-wybudowanych), w których tętni życie. Machnęliśmy ręką na świątynię lamajską, która a) była zatłoczona b) droga (bilety wstępu w Chinach, to słony wydatek, nawet jak czasem udało się przejść za pół ceny dzięki student ID). Zwiedziliśmy mniejszą, ale nie mniej ciekawą świątynię Konfucjusza i zanurzyliśmy się w dzielnicę, dochodząc do Wież Bębnów i Dzwonów. Cały wieczór spędziliśmy błądząc wokół jeziora Houhai, gdzie znajduje się mnóstwo fajnych knajpek. Po przyjeździe do hostelu chcieliśmy jeszcze pieszo (zaledwie 2 stacje metra) dojść na plac Tian An Men by zobaczyć go w nocy. Na mapie rzut kamieniem, w rzeczywistości dobre 40 minut z buta. Dodatkowo po drodze zaczął padać deszcz. Ledwie dobiegliśmy na róg placu, a trzeba było się ewakuować do metra. A i tak cali przemokliśmy.

czwartek, 4 listopada 2010

Road to Beijing.

Po dwóch tygodniach wróciliśmy do pociągu. Odzwyczailiśmy się niemal. Przed nami kilkunastogodzinna podróż do granicy mongolsko-chińskiej. Przedział (a właściwie cały wagon) dzieliliśmy z artystami jakiegoś zespołu muzycznego, którzy wracali po Naadamie do Chin. Początkowo chcieli, żebyśmy zamienili się miejscami na inne w drugim wagonie. Nie ma problemu, w sumie jaka dla nas różnica. Na przeszkodzie stanęła jednak prowadnica. Jedna zgodziła się, druga jak grochem o ścianę. Chyba widząc białych liczyła na łapówę. Nic z tego - to nie było w moim interesie, tym bardziej, że pociąg miał odjechać za 10 minut. Wróciliśmy na swoje miejsce i zaczęliśmy się rozkładać. Kupiliśmy bilety na kupe, bo były dość tanie (zapłaciliśmy równowartość 60 zł), a o mongolskich plackartach słyszałem niefajne historie. Dzieliliśmy przedział z nastolatkiem tęgiej postury i z chińskim dziadkiem. Oboje szybko wzięli się za konsumowanie słynnych chińskich zupek, które są w wielkich plastikowych pojemnikach. Dziadek szybko poszedł spać, a młodszy oglądał TV, które było na stoliku (tak, w mongolskim pociągu był telewizor). Chłopak niestety nie mówił po angielsku, więc nie można było pogadać... nikt nie mówił, ewentualnie starsi trochę po rosyjsku. W międzyczasie prowadnica roznosiła kawę i herbatę, położyła dla wszystkich na stoliku i wyszła. Wsypałem instant, myśląc, że w cenie biletu, ale okazało się, że nie. Płacisz dopiero jak wypijesz. Zbierając śmieci prowadnica ściągała należność (prawie 10zł) - prawie wszystko co zostało mi w portfelu ;). Pociąg wlókł się przez step niesamowicie wolno. Lokomotywa strasznie dymiła, pociąg nonstop zakręcał, a skład był niesamowicie długi. 
Dworzec w Zamyyn Ud
Planowy dojazd na stację około 7.00. Szybka toaleta w pociągowym wychodku i trzeba się zbierać do wyjścia. Dworzec w Zamyyn Ud - mieścinie, która żyje chyba jedynie z ruchu przygranicznego, wzorem rosyjskich jest najwystawniejszym budynkiem w mieście. Naszym kolejnym zadaniem było odnalezienie autobusu do Erenhotu (po chińskiej stronie), na który mieliśmy bilety. Profilaktycznie kupiliśmy je na późniejszy obawiając się spóźnienia pociągu, ale był punktualnie. Kierowcy marszrutki nie sprawiało różnicy jaką mamy godzinę na bilecie. Firma jest jedna, a jak bus pełny można jechać. Jak można było się spodziewać, byliśmy jedynymi białymi twarzami, więc stanowiliśmy nie lada atrakcję.
Kontrola graniczna po stronie mongolskiej trwała jakiś czas, bo kolejka była dość długa. Bardzo kontrastowo wyglądają budynki odprawy po jednej i drugiej stronie. Socklocki po stronie mongolskiej, elektronika, LCD i marmury po stronie chińskiej. Urzędnik przy ladzie miał śmieszne urządzenie, na którym należało mu wystawić ocenę. Usłyszałem 'welcome to China' i wcisnąłem 'satisfactory service'. ;) Po wyjściu z budynku kontroli chcieliśmy iść do naszego autobusu, ale ten niestety na nas nie poczekał. Cóż mówi się trudno, do miasta zaledwie kilkaset metrów, więc ruszamy z buta. Po drodze jednak zatrzymali się jacyś ludzie jadący zadaszonym pick-upem i kazali wsiadać. I tak ze zwieszonymi poza burtę nogami spędziliśmy pierwsze minuty na drodze w Chińskiej Republice Ludowej. Ciekawostką jest ogromna tęcza pod którą przejeżdża się zaraz za granicą. Skojarzenia mieliśmy jednoznaczne. ;)
Podwieziono nas pod dworzec i nawet nie zdążyliśmy pomyśleć w którą stronę iść, żeby rozglądnąć się za transportem do Pekinu, a już byliśmy osaczeni przez taksówkarzy oferujących usługi. Podeszła jedna kobieta, która na kalkulatorze napisała, że dojedziemy do Pekinu za 400 yuanów. Zapytałem czy za jednego czy za nas dwóch i pokazała, że za dwóch. Była to kusząca propozycja, zwłaszcza, że bilety na nocny sypialny autobus do Pekinu, którym mieliśmy w planie jechać podobno kosztują tyle samo, a coś z sobą w tym mieście na pustyni trzeba przez cały dzień jeszcze zrobić. Szybka decyzja, że wchodzimy w to (jak do tej pory wszystko szło po naszej myśli, więc liczyliśmy na kontynuację dobrej passy) i pakujemy się do auta. Poprosiłem tylko, żeby nas podwieźli pod bankomat, bo mieliśmy zaledwie resztki tugrików w portfelach. Zapytali nas jeszcze czy chcemy chi-fan (jeść) i wrócili z nami pod tęczę, żeby znaleźć kogoś jeszcze do samochodu. Trochę zeszło nam na czekaniu, po drodzę spotkaliśmy Polaków, których próbowali nagabywać na transport, ale Ci woleli jechać pociągiem oszczędzając może 30 yuanów i tracąc niewiadomo ile czasu. Po jakimś czasie wróciliśmy do centrum. Byłem trochę zniecierpliwiony bo już około 2h staliśmy w miejscu. Wtedy usłyszałem, że możemy jechać teraz jak zapłacimy 2 razy tyle. No nie, tak nie będzie. Mówiłaś, że 200 yuanów to 200 i do 12.00 mamy stąd wyjechać. Nie bardzo chcieli rozumieć o co nam chodzi. Perspektywa dojechania do Pekinu już dziś się oddalała, ale na szczęście znaleźli dwójkę Amerykanów, która była gotowa jechać z nami. Tym jednak powiedzieli, że 30km za miastem będzie przesiadka do drugiego samochodu (Jeff był dość korpulentny i w tyle było ciasnawo). Nam było obojętne ważne było, że jedziemy (samochodu oczywiście nie było).
Jeff i Alice mieszkali w Pekinie i jak większość co miesiąc jeździli do Mongolii (a raczej do granicy), tylko po to, żeby odnowić wizę. Droga minęła nam na gadce-szmatce na temat ich życia w Pekinie, Chin, co i gdzie jeść, gdzie się zatrzymać itd. Tuż za Erlianem cuda na pustyni. Wokół autostrady dziesiątki naturalnych rozmiarów dinozaurów. Największe wrażenie robią brontozaury (te ogromne z Parku Jurajskiego), pod których złączonymi głowami tworzącymi łuk się przejeżdża. Niestety nie udało mi się zrobić zdjęcia. 
Ciekawostką jest też, że w Mongolii Wewnętrznej napisy są nie tylko w języku chińskim, ale w mongolskim, z tym, że w oryginalnym alfabecie przypominającym nieco arabski (w Mongolii używa się cyrylicy). Krajobraz przez długi czas to suchy step, który jednak coraz mocniej jadąc wgłąb jest zagospodarowany.
Znak, że na dobre jesteśmy w Chinach ;)
Daleko jeszcze przed wjazdem do Pekinu powietrze tężało, pochmurniało, a będąc jakieś 100km od centrum za oknami było już czarno. Pekin to jedno z bardziej zanieczyszczonych miast. Chińczycy starali się poprawić sytuację na Olimpiadę, ale po Igrzyskach przestali się chyba zbytnio przejmować. Zresztą jaki może być rezultat jak większość energii w tej części pochodzi ze spalania węgla kamiennego. W zimie trzeba ogrzewać, w lecie bez klimy nie da rady.
Do centrum dojechaliśmy przed 20.00 wieczorem. W międzyczasie wyszło na jaw, że Amerykanie mieli zapłacić więcej niż my i kierowca chciał wymóc na nas podwyżkę. Stanęło na tym, że nie dopłacimy więcej, ale on nie podwiezie nas tam gdzie chcemy tylko tam gdzie on chce. Na szczęście tam gdzie on chce nie było 150 km od centrum, tylko parę przystanków od dworca głównego, przy którym znaleźliśmy hostel. Jeff zgodził się zapłacić więcej, Alice nie i była wystraszona, że jak wysiądzie to facet odjedzie z jej bagażem. Dlatego plan był taki, że ktoś wysiada, ale ktoś zostaje w samochodzie. Chińczyk wjechał w jakąś ciemną uliczkę (chociaż w takiej pogodzie w Pekinie wszędzie było ciemno) i konwersacja z Jeffem, który mówił płynnie po chińsku nie wskazywała, że jest wesoło, może dobrze, że nie rozumiałem. Był niezadowolony, że zapłaciliśmy mniej i nie chciał słuchać, że tak byliśmy umówieni. Mieliśmy szczęście, że nie jechaliśmy sami. Gdybyśmy zapłacili z góry jak wszędzie w cywilizowanym świecie to pewnie wysadziłby nas gdzieś na autostradzie i rób co chcesz. Zresztą wtedy przypomniałem sobie, że po drodze mijaliśmy tuż za Erlianem parę backpackersów łapiących okazję, pewnie dali się zrobić biedaki.
Alice pokazała nam w którą stronę iść na autobus i pożegnaliśmy się. Po ponad tygodniu poza cywilizacją miasto jak Pekin z szerokimi jak w Moskwie ulicami, wieżowcami, metrem, neonami i milionami ludzi robi niesamowite wrażenie. W autobusie niestety nie było napisów w pinyin (transkrypcja z chińskich znaków na nasz alfabet), więc przydało się parę lekcji chińskiego jakie miałem przed wyjazdem. Przystanek mimo swojej nazwy 'Dworzec' znajdował się kawałek od niego i trzeba było kawałek dojść. Bez światła dziennego ciężko było mi się zorientować gdzie południe i trochę pogłowiliśmy się nad planem, szybko jednak pomogła nam Chinka, która wskazała w którą stronę iść i przywitała nas 'Welcome to Beijing!' :)

środa, 3 listopada 2010

Pożegnanie z Mongolią.

Ongiin Khid
Zostały nam dwa ostatnie dni w Mongolii. W sumie większość atrakcji było już za nami - przedostatniego dnia zwiedziliśmy jeszcze klasztor Ongiin Khid, a raczej to co z niego zostało. W porównaniu z ruinami, które zwiedzaliśmy pierwszego dnia po wyjeździe z UB, w tym miejscu wyraźnie było widoczne jak ogromny kiedyś był klasztor. Czyni się starania, żeby go odbudować, ale ciężko wymagać cudów, kiedy w kraju bieda aż piszczy. W latach świetności klasztor był samowystarczalny i żywił okoliczną ludność. Świadczą o tym eksponaty muzeum, które okazało się bardzo interaktywne - a przynajmniej za takie uznała je nasza przewodniczka, biorąc wszystko co się dało do rąk.
Ciekawe, że większość buddyjskich świątyń zwróconych jest wejściem na południe (zresztą tradycyjne jurty też jak wspominałem). Simon i Sophie, którzy są buddystami, wytłumaczyli, że chodzi m.in. o zasady feng shui. Ogólnie symbolika religijna jest bardzo fascynująca, tym bardziej w kulturze tak odmiennej od nam znanej.
Wieczorem dotarliśmy na miejsce noclegu do rodziny nomadzkiej. Warunki było wyjątkowo siermiężne, ale rodzina bardzo miło nas ugościła. W dobrym zwyczaju jest wręczanie prezentów - miałem z sobą kartki z Polski i starałem się krótko opowiedzieć skąd jestem i co jest na zdjęciu. Można dać też jakieś drobne towary codziennego użytku, jak na przykład baterie czy zapalniczki. Dzieci cieszą się z każdej drobnostki, cukierków, owoców czy balonów, które dostały od Sophie. Miejsce noclegu znajdowały się na płaskowyżu. Pogoda tego wieczoru była dość pochmurna, co podkreślało surowe piękno krajobrazu - innego jak na wydmach, ale równie wartego uwagi. Muszę przyznać, że jest to bezsprzecznie miejsce, którego nie mogę porównać z żadnym innym, w którym byłem. Próżno szukać tak dziewiczych i niezagospodarowanych miejsc jak w Mongolii.
Kolejnego dnia rozstaliśmy się z naszą grupą, która kontynuowała dalej odkrywanie środkowej-zachodniej Mongolii. Idre zorganizował nam transfer do UB z pobliskiego miasteczka. Busa dzieliliśmy z dwoma Anglikami, którzy poznali się gdzieś w Rosji jadąc jak my do Chin. Do UB dojechaliśmy punktualnie około 14. Krótkie zakupy, prawdziwy prysznic (na Gobi okazje do namiastki prysznica były sporadyczne), przepakowanie plecaków i trzeba było się spieszyć na pociąg do Zamyyn Ud. Okazało się, że przez niemal cały tydzień lał deszcz i dzień naszego przyjazdu był pierwszym słonecznym. Większość ulic zalanych było wodą, w chodnikowych dziurach utworzyły się ogromne kałuże (a raczej jeziora), wszędzie pełno błota. Hmmm, no cóż za Ułan Bator nie będę za bardzo tęsknić.
W tym miejscu przyszedł czas na podsumowaniu tych kilku dni w Mongolii. Mam nadzieję, że z mojej relacji nie układa się obraz syfu zniechęcający co do wizyty w tym kraju. Wręcz przeciwnie. Ale chciałem też nazwać rzeczy po imieniu (w moim odczuciu przynajmniej). To nie miejsce gdzie przyjeżdża sie na wczasy i można narzekać na kiepskie jedzenie, brud czy inne niedogodności, z którymi trzeba się liczyć. Tak jak już pisałem w zamian otrzymuje się widoki i uczucie nieskazitelnej przyrody o jaką trudno w Europie (owszem, pewnie parę miejsc się znajdzie, ale nie na taką skalę jak w Mongolii). 
Mało skomplikowany system kolei
Mongolia dopiero zaczyna rozwijać się w dziedzinie turystyki zorganizowanej. Dowodem na to była nasza wycieczka, na którą z mojej strony nie narzekam, bo nie oczekiwałem profesjonalizmu i byłem świadom, że jeśli wszystko wyjdzie według planu to będziemy mieli dużo szczęścia. Może nie wszystko było jak trzeba, ale suma sumarum nie było źle. Należy docenić kierowcę, który był naprawdę świetny i miał mnóstwo kontaktów w stepie. Przewodniczkę natomiast trzeba pochwalić za zdolności kulinarne. Przed wyjazdem obawialiśmy się jak nasze żoładki zniosą mongolskie przysmaki i byliśmy gotowi na parę dni głodówki, ale Ogi naprawdę się starała urozmaić nasz jadłospis i na warunki i możliwości, naprawdę było pysznie. Kiepsko natomiast było z organizacją i "etyką" zawodową. Od połowy wyjazdu kwestią, która wywołała spory spór było dogranie naszego odjazdu po 6 dniach. Idre jeszcze w UB powiedział, że wszystko jest załatwione i przewodniczka wie co i jak. Po paru dniach gdy spytałem o szczegóły już nie było tak do końca wszystko pewne i pojawiły się spekulacje co do zmiany trasy, planu itd. Z oczywistych powodów reszta grupy nie chciała na nie przystać - przede wszystkim dlatego, że inna wersja była na początku. Koniec końców skończyło się na wstawaniu o 4.30 rano ostatniego dnia, co było najmniej "rewolucyjnym" rozwiązaniem.
Lisa, po powrocie napisała mi maila, w którym mówiła, że po naszym odjeździe było naprawdę źle i w rezultacie zrezygnowała z wycieczki i na własną rękę wróciła do UB. Nie będę wchodził w szczegóły, bo ani mnie to dotyczy, ani mnie tam nie było. Przyjeżdżając do Mongolii warto jest być świadomym, że to dalej dość dziki kraj, nie tylko jeśli chodzi o przyrodę, ale też o usługi, zwłaszcza te płatne. Lisa podczas wycieczki zwykła była pół żartem pół serio mówić "I never go back to that country again" - ale ja do takiego stwierdzenia bym się nie posunął. Jestem zadowolony, że mogłem odwiedzić Mongolię i cieszę się z tego co dałem rady zobaczyć, ale trochę wody w Selendze upłynie zanim tam wrócę z własnej woli.