czwartek, 4 listopada 2010

Road to Beijing.

Po dwóch tygodniach wróciliśmy do pociągu. Odzwyczailiśmy się niemal. Przed nami kilkunastogodzinna podróż do granicy mongolsko-chińskiej. Przedział (a właściwie cały wagon) dzieliliśmy z artystami jakiegoś zespołu muzycznego, którzy wracali po Naadamie do Chin. Początkowo chcieli, żebyśmy zamienili się miejscami na inne w drugim wagonie. Nie ma problemu, w sumie jaka dla nas różnica. Na przeszkodzie stanęła jednak prowadnica. Jedna zgodziła się, druga jak grochem o ścianę. Chyba widząc białych liczyła na łapówę. Nic z tego - to nie było w moim interesie, tym bardziej, że pociąg miał odjechać za 10 minut. Wróciliśmy na swoje miejsce i zaczęliśmy się rozkładać. Kupiliśmy bilety na kupe, bo były dość tanie (zapłaciliśmy równowartość 60 zł), a o mongolskich plackartach słyszałem niefajne historie. Dzieliliśmy przedział z nastolatkiem tęgiej postury i z chińskim dziadkiem. Oboje szybko wzięli się za konsumowanie słynnych chińskich zupek, które są w wielkich plastikowych pojemnikach. Dziadek szybko poszedł spać, a młodszy oglądał TV, które było na stoliku (tak, w mongolskim pociągu był telewizor). Chłopak niestety nie mówił po angielsku, więc nie można było pogadać... nikt nie mówił, ewentualnie starsi trochę po rosyjsku. W międzyczasie prowadnica roznosiła kawę i herbatę, położyła dla wszystkich na stoliku i wyszła. Wsypałem instant, myśląc, że w cenie biletu, ale okazało się, że nie. Płacisz dopiero jak wypijesz. Zbierając śmieci prowadnica ściągała należność (prawie 10zł) - prawie wszystko co zostało mi w portfelu ;). Pociąg wlókł się przez step niesamowicie wolno. Lokomotywa strasznie dymiła, pociąg nonstop zakręcał, a skład był niesamowicie długi. 
Dworzec w Zamyyn Ud
Planowy dojazd na stację około 7.00. Szybka toaleta w pociągowym wychodku i trzeba się zbierać do wyjścia. Dworzec w Zamyyn Ud - mieścinie, która żyje chyba jedynie z ruchu przygranicznego, wzorem rosyjskich jest najwystawniejszym budynkiem w mieście. Naszym kolejnym zadaniem było odnalezienie autobusu do Erenhotu (po chińskiej stronie), na który mieliśmy bilety. Profilaktycznie kupiliśmy je na późniejszy obawiając się spóźnienia pociągu, ale był punktualnie. Kierowcy marszrutki nie sprawiało różnicy jaką mamy godzinę na bilecie. Firma jest jedna, a jak bus pełny można jechać. Jak można było się spodziewać, byliśmy jedynymi białymi twarzami, więc stanowiliśmy nie lada atrakcję.
Kontrola graniczna po stronie mongolskiej trwała jakiś czas, bo kolejka była dość długa. Bardzo kontrastowo wyglądają budynki odprawy po jednej i drugiej stronie. Socklocki po stronie mongolskiej, elektronika, LCD i marmury po stronie chińskiej. Urzędnik przy ladzie miał śmieszne urządzenie, na którym należało mu wystawić ocenę. Usłyszałem 'welcome to China' i wcisnąłem 'satisfactory service'. ;) Po wyjściu z budynku kontroli chcieliśmy iść do naszego autobusu, ale ten niestety na nas nie poczekał. Cóż mówi się trudno, do miasta zaledwie kilkaset metrów, więc ruszamy z buta. Po drodze jednak zatrzymali się jacyś ludzie jadący zadaszonym pick-upem i kazali wsiadać. I tak ze zwieszonymi poza burtę nogami spędziliśmy pierwsze minuty na drodze w Chińskiej Republice Ludowej. Ciekawostką jest ogromna tęcza pod którą przejeżdża się zaraz za granicą. Skojarzenia mieliśmy jednoznaczne. ;)
Podwieziono nas pod dworzec i nawet nie zdążyliśmy pomyśleć w którą stronę iść, żeby rozglądnąć się za transportem do Pekinu, a już byliśmy osaczeni przez taksówkarzy oferujących usługi. Podeszła jedna kobieta, która na kalkulatorze napisała, że dojedziemy do Pekinu za 400 yuanów. Zapytałem czy za jednego czy za nas dwóch i pokazała, że za dwóch. Była to kusząca propozycja, zwłaszcza, że bilety na nocny sypialny autobus do Pekinu, którym mieliśmy w planie jechać podobno kosztują tyle samo, a coś z sobą w tym mieście na pustyni trzeba przez cały dzień jeszcze zrobić. Szybka decyzja, że wchodzimy w to (jak do tej pory wszystko szło po naszej myśli, więc liczyliśmy na kontynuację dobrej passy) i pakujemy się do auta. Poprosiłem tylko, żeby nas podwieźli pod bankomat, bo mieliśmy zaledwie resztki tugrików w portfelach. Zapytali nas jeszcze czy chcemy chi-fan (jeść) i wrócili z nami pod tęczę, żeby znaleźć kogoś jeszcze do samochodu. Trochę zeszło nam na czekaniu, po drodzę spotkaliśmy Polaków, których próbowali nagabywać na transport, ale Ci woleli jechać pociągiem oszczędzając może 30 yuanów i tracąc niewiadomo ile czasu. Po jakimś czasie wróciliśmy do centrum. Byłem trochę zniecierpliwiony bo już około 2h staliśmy w miejscu. Wtedy usłyszałem, że możemy jechać teraz jak zapłacimy 2 razy tyle. No nie, tak nie będzie. Mówiłaś, że 200 yuanów to 200 i do 12.00 mamy stąd wyjechać. Nie bardzo chcieli rozumieć o co nam chodzi. Perspektywa dojechania do Pekinu już dziś się oddalała, ale na szczęście znaleźli dwójkę Amerykanów, która była gotowa jechać z nami. Tym jednak powiedzieli, że 30km za miastem będzie przesiadka do drugiego samochodu (Jeff był dość korpulentny i w tyle było ciasnawo). Nam było obojętne ważne było, że jedziemy (samochodu oczywiście nie było).
Jeff i Alice mieszkali w Pekinie i jak większość co miesiąc jeździli do Mongolii (a raczej do granicy), tylko po to, żeby odnowić wizę. Droga minęła nam na gadce-szmatce na temat ich życia w Pekinie, Chin, co i gdzie jeść, gdzie się zatrzymać itd. Tuż za Erlianem cuda na pustyni. Wokół autostrady dziesiątki naturalnych rozmiarów dinozaurów. Największe wrażenie robią brontozaury (te ogromne z Parku Jurajskiego), pod których złączonymi głowami tworzącymi łuk się przejeżdża. Niestety nie udało mi się zrobić zdjęcia. 
Ciekawostką jest też, że w Mongolii Wewnętrznej napisy są nie tylko w języku chińskim, ale w mongolskim, z tym, że w oryginalnym alfabecie przypominającym nieco arabski (w Mongolii używa się cyrylicy). Krajobraz przez długi czas to suchy step, który jednak coraz mocniej jadąc wgłąb jest zagospodarowany.
Znak, że na dobre jesteśmy w Chinach ;)
Daleko jeszcze przed wjazdem do Pekinu powietrze tężało, pochmurniało, a będąc jakieś 100km od centrum za oknami było już czarno. Pekin to jedno z bardziej zanieczyszczonych miast. Chińczycy starali się poprawić sytuację na Olimpiadę, ale po Igrzyskach przestali się chyba zbytnio przejmować. Zresztą jaki może być rezultat jak większość energii w tej części pochodzi ze spalania węgla kamiennego. W zimie trzeba ogrzewać, w lecie bez klimy nie da rady.
Do centrum dojechaliśmy przed 20.00 wieczorem. W międzyczasie wyszło na jaw, że Amerykanie mieli zapłacić więcej niż my i kierowca chciał wymóc na nas podwyżkę. Stanęło na tym, że nie dopłacimy więcej, ale on nie podwiezie nas tam gdzie chcemy tylko tam gdzie on chce. Na szczęście tam gdzie on chce nie było 150 km od centrum, tylko parę przystanków od dworca głównego, przy którym znaleźliśmy hostel. Jeff zgodził się zapłacić więcej, Alice nie i była wystraszona, że jak wysiądzie to facet odjedzie z jej bagażem. Dlatego plan był taki, że ktoś wysiada, ale ktoś zostaje w samochodzie. Chińczyk wjechał w jakąś ciemną uliczkę (chociaż w takiej pogodzie w Pekinie wszędzie było ciemno) i konwersacja z Jeffem, który mówił płynnie po chińsku nie wskazywała, że jest wesoło, może dobrze, że nie rozumiałem. Był niezadowolony, że zapłaciliśmy mniej i nie chciał słuchać, że tak byliśmy umówieni. Mieliśmy szczęście, że nie jechaliśmy sami. Gdybyśmy zapłacili z góry jak wszędzie w cywilizowanym świecie to pewnie wysadziłby nas gdzieś na autostradzie i rób co chcesz. Zresztą wtedy przypomniałem sobie, że po drodze mijaliśmy tuż za Erlianem parę backpackersów łapiących okazję, pewnie dali się zrobić biedaki.
Alice pokazała nam w którą stronę iść na autobus i pożegnaliśmy się. Po ponad tygodniu poza cywilizacją miasto jak Pekin z szerokimi jak w Moskwie ulicami, wieżowcami, metrem, neonami i milionami ludzi robi niesamowite wrażenie. W autobusie niestety nie było napisów w pinyin (transkrypcja z chińskich znaków na nasz alfabet), więc przydało się parę lekcji chińskiego jakie miałem przed wyjazdem. Przystanek mimo swojej nazwy 'Dworzec' znajdował się kawałek od niego i trzeba było kawałek dojść. Bez światła dziennego ciężko było mi się zorientować gdzie południe i trochę pogłowiliśmy się nad planem, szybko jednak pomogła nam Chinka, która wskazała w którą stronę iść i przywitała nas 'Welcome to Beijing!' :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz