wtorek, 29 listopada 2011

Pierwsze starcie z Delhi


Delhi, dzień 1.
Pierwszy dzień w Indiach spędziłem w nieco random sposób, ale okazał się być całkiem dobry. Zrobiłem tak jak chciałem, po prostu zanurzyłem się bez większego obmyślania w Indie. Kupiłem bilet na metro i pojechałem w średnio znanym kierunku wiedząc, że w okolicy jest do zwiedzania trochę pomogolskich ruin. Dowiedziałem się też, że w nocy wyjechał po mnie mój kolega, który oczywiście wcześniej mi o tym nie powiedział, bo chciał mi zrobić niespodziankę. Z niespodzianki nici, bo nie znał nawet numeru lotu, a mój samolot przyleciał 40 minut wcześniej niż planowo i nim pojawił się na lotnisku, ja już byłem w taksówce.
Postanowiliśmy to nadrobić umawiając się o bliżej nieokreślonej porze i w nieokreślonym miejscu. Po prostu gdzieś, bardzo azjatycko na „zdzwonimy się”. Biorąc pod uwagę to, że nie mam jeszcze miejscowego numeru, to opcja bardzo słaba.
Z Gurgaon do Delhi można się dostać żółtą nitką metra, które wyrosło w mieście wyjątkowo szybko (nie to co w pewnej środkowoeuropejskiej stolicy) i jest całkiem niezłej jakości. Dalej zresztą trwają prace nad jego rozbudową. Wysiadłem na stacji Qutar Minab i poszedłem na azymut przed siebie. Przejście przez ulicę w Indiach to większy hazard niż w Indonezji. Na drodze królują tuktuki i motory, które są jednak w opłakanym stanie w porównaniu do tych jawajskich. Samochodów też całkiem sporo. Na ulicach ludzie sprzedają drut, miód, widło i powidło… wszędzie walają się bezpańskie psy. Sporo też ulicznych bezdomnych w tym też dzieciaków, które zaraz wyciągają ręce.
Uliczny notariusz
Ruiny Qutar Minab skutecznie odstraszyły mnie ceną dla obcokrajowców i mając w perspektywie bilety ulgowe trochę później, odstąpiłem. Przypadkowo znalazłem równie ciekawe w rejonie Mehrauli. Po drodze hit, którego nie spotkałem w Indonezji. Usługi notarialne na ulicy. Urzędnicy siedzą z maszynami do pisania i przyjmują klientów. Czad.
Ludzie niespecjalnie zwracali na mnie uwagę, a jak już, to dość pozytywnie. Musiałem kilka razy prosić o pozwolenie zadzwonienia przez telefon i nie miałem z tym problemów. Również policjanci byli pomocni i tłumaczyli drogę. Panie na ulicach często prezentują się w pięknych sari, a faceci schludnie w koszulach i długich spodniach.
Somesh przejechał 2 godziny po umówionym czasie w zupełnie inne miejsce. Zabrał mnie też zupełnie bez sensu do centrum handlowego, którego zwiedzać nie miałem ochoty. Skończyliśmy na gadce siedząc na trawniku w otoczeniu dzieciaków, które najpierw żebrały, a potem zaczęły koło nas się najzwyczajniej bawić.
Zobaczyłem też Lotus Temple – światowe centrum religii bahaistycznej o bardzo ciekawej architekturze w kształcie rozkwitającego lotosa. Bryła budowli prezentowała się znakomicie przy zachodzącym słońcu. Udało się też pod sam koniec dnia zobaczyć pierwszą święta krowę. :)
Na koniec Somesh zaprowadził mnie do knajpy, gdzie białasów ani śladu, a hinduskie jedzenie pyszne. Zamówiliśmy samosy, ciasto z nadzieniem z warzyw i dhosa masala, duży placek z mąki, który macza się w różnych sosach i do tego słynne lassi, napój ze sfermentowanego mleka.

Wracając do domu w metrze dopadał mnie powoli sen czym wzbudziłem sporo uśmiechu wśród współtowarzyszy podróży. Jutro może odhaczę coś z listy must-see…

Incredible India... let's get it going!


Delhi, dzień 0.
Pierwsze co sobie pomyślałem jadąc w taksówce z lotniska w Delhi, to że to jest jakiś Meksyk, nic innego tylko Meksyk. Ale po kolei.
Loty Aerosvitu mogę uznać za udane, bo doleciałem, ale nie były to najprzyjemniejsze loty, a zwłaszcza lądowania (to w Kijowie przypominało rollercoaster…  gdyby jeszcze była mgła to może nawet zacząłbym wierzyć w jakieś teorie spiskowe). Z Kijowa do Delhi leciałem w towarzystwie Ukrainek udających się na jakichś kongres. Moja sąsiadka była dość rozgadana i nie dawała mi spać, nawet wtedy kiedy próbowałem wkładać słuchawki.
Kołowanie nad Delhi dało mi obraz jak ogromne jest to miasto. OGROMNE. Lotnisko też jest ogromne i ogrom ludzi, którzy tam byli po prostu przeraża. Udało mi się wyciągnąć kasę z bankomatu, naturalnie wypluł on najwyższy możliwy nominał, dlatego przezornie rozmieniłem go w kawiarni. Sprzedawca zażartował czy na pewno jest prawdziwy, podobno nikt nie chce 1000 rupiowych banknotów (ok. 60zł).
Kolejny challenge to dostanie się do miejsca, gdzie miałem nocować do poddelhijskiego Gurgaon. Zapytałem prywatnego taksiarza, ale chciał mnie skasować podwójnie niż mówili znajomi, że powinienem zapłacić. Znalazłem kasę prepaid taxi i z biletem za 360 rupii wpakowano mnie do minibusika. Kierowca najpierw zapytał ile mu zapłacę, a jak powiedziałem że bilet jest już opłacony to powiedział, że jego silnik nie działa.
- Mister, engine problem, broken.
- That’s your problem, not my problem.
- Engine broken, not going.
Dał mi do zrozumienia, że nie mam na co u niego liczyć. Wróciłem do kasy i próbowałem walczyć o swoje. Kasjer opierniczył taksówkarzy i zaraz znalazł się następny, który mnie wziął. I znów gadka o napiwku nim już ruszyliśmy. Kasjer mi powiedział że będę musiał dodatkowo zapłacić 42 rupie za autostradę, a ten mówi nagle że kosztuje 66 i chce z góry tipa. Powiedziałem gościowi, że nie mam ochoty się z nim kłócić dostanie na autostradę i tyle. Nie jestem Amerykaninem z wypchanym portfelem i przyjechałem tutaj na wolontariat (who knows?!). Ruszył.
To surrealne wrażenie nagle znaleźć się w miejscu, o którym się myślało przez parę miesięcy. Ulice jeszcze o godzinie 4.30 puste, nie ma krów, widziałem tylko dzikie psy. Sporo odrapanych domów i dzielnic nędzy. Było dość chłodno więc ludzie opatuleni w szale. Nad okolicami lotniska ni to smog, ni to mgła. Gurgaon – miasto satelitarne Delhi ma sporo wieżowców „na bogato”, ale sporo też jest under endless construction.
Taksówkarz wyraźnie się zgubił. Jeździliśmy wyraźnie w kółko i już zacząłem się przez sekundę obawiać, że wyjmie coś zza pazuchy i mnie okradnie i zostawi, kiedy znaleźliśmy się w kompletnie ślepym zaułku. Bezwładnie rozłożył ręcę i mówi – I am lost, sir. I dont know where to go… Odpowiadam: Figure it out
Pytał się każdego przechodnia i dostawał dokładnie przeciwne wskazówki, ale w końcu po dobrych 40 minutach udało się znaleźć stację metra, naprzeciwko której miał mieszkać mój host. Wjechaliśmy i przy wysiadaniu wyciąga rękę o napiwek. Prosi o 20 rupii. Miałem mu nie dawać, ale chłop w sumie dowiózł mnie na miejsce więc dałem mu te 1,20 i uścisnąłem mu rękę. A ten mówi że mało. Nie miałem ochoty już na dyskusje, odwróciłem się na pięcie i poszedłem za lokajem. Tak jestem w Indiach tutaj jest pełno sług. Po 15-minutach dobijania się do drzwi otworzył również służący… Host śpi. Zaczyna się ciekawie… Może też nie zjedzą mnie żywcem komary!
Incredible India let’s get it going!

poniedziałek, 28 listopada 2011

Znów na Wschód...


Boryspol. Znów lotnisko. Znów w drodze. Tym razem wywiewa mnie do Indii. Czekam właśnie na samolot do Delhi.
Kilka tygodni spędzonych w Polsce, dobrze mi zrobiły, ale czas w drogę. Bo tutaj czuję się najlepiej. Dziękuję wszystkim, których przez ten czas spotkałem, zwłaszcza swojej rodzinie, która jest ze mną, co dla bardzo ważne. Wiecie, że chcę inaczej i chociaż zdaję sobie sprawę, że to nie życie, które byście dla mnie wybrali to nie możecie za mnie decydować. Doceniam to bardzo.
Dziękuję wszystkim przyjaciołom, którzy mnie wspierają na duchu i dopingują. Wiara we mnie, że się uda dodaje mi skrzydeł. Dziękuję też tym, którzy w głębi serca powątpiewają i czekają, że powinie mi się noga. Na pewno tak będzie, bo nie myli się ten kto nic nie robi w życiu, a ja ze swoich błędów się uczę. Jesteście dla mnie sporą motywacją.
Jutro wcześnie rano indyjskiego czasu (+4,5 godziny CET) wyląduję w Delhi. Nie będę specjalnie pisać jakie mamy plany. Część z Was wie mniej więcej, część nie i niech tak zostanie. Postaram się pisać bloga bardziej regularnie niż ostatnio. Czytajcie.
Nie byłoby zabawy gdyby mój wylot Polski obył się bez przygód. Na lotnisko wybierałem się autobusem miejskim w Warszawie. Dzięki korkom mój autobus spóźnił się i czas podróży, który miał wynosić 40 minut wydłużył się, a pech chciał, że kontroler pojawił się w autobusie akurat w 2 minuty po przekroczeniu jego ważności. Panu kontrolerowi, który był wyjątkowo niewyrozumiały (do lotniska miałem 2 przystanki) życzę udanego gestapowania.

wtorek, 1 listopada 2011

Dżakarta vol.2.



Ostatni dzień w Bandungu miałem poświęcić na robienie zakupów. Bandung słynie z taniej odzieży – w mieście i pod nim znajduje się wiele outletów odzieżowych i wiele ubrań tutaj się po prostu szyje. Jak to zwykle ze mną bywa jak nie szukam to znajduję, a jak chcę znaleźć to nie ma. I tak też było tym razem.
Popołudniu zapakowałem się do tzw. ‘travela’ – czyli busotaksówki, która przewozi ludzi z punktu A do punktu B. Moja okazała się prawie pusta, jechał ze mną tylko jeszcze jedno Chino-Indonezyjczyk i kierowca. Drogę przespałem – wygodna autostrada, na której od wjazdu do Dżakarty zaczęły się tworzyć korki.
Jeśli ktoś narzeka na korki w Krakowie czy Warszawie, to niech sobie wyobrazi miasto o populacji 20 milionów z szczątkowym systemem transportu publicznego. Korki w Dżakarcie są legendarne nie tylko w Indonezji, ale poza jej granicami. I są czasami naprawdę horrendalne. Pamiętam jak w styczniu czekałem na kolegę, który miał mnie odebrać około 5 godzin, a nie wyjechał wcale późno… były po prostu korki.
W Dżakarcie dowlokłem się z moim bagażem na miejsce spotkania z Jarem z CS. Przyszedł z Michaelem z Kansas, który robił staż dziennikarski i razem pogadaliśmy przy tradycyjnym indonezyjskim obiedzie pod chmurką.
Nie musiałem się zbytnio martwić co robić w Dżakarcie, bo Jar jako doświadczony CSer miał przygotowany plan w zanadrzu. W sobotę najpierw wybraliśmy się na siłownię (po motoryzacyjnym falstarcie), po której dołączył do nas na lunch Michael. Razem pojechaliśmy poza Dżakartę do mało znanego, aczkolwiek urokliwego miejsca z malowniczym wodospadem. Po raz kolejny byłem w miejscu, którego nie ma w przewodnikach LP a jest warte więcej od niektórych tam zamieszczonych.
Po raz ostatni widziałem krajobraz jawajskiej wsi i powoli zaczynałem sobie uświadamiać, że zostały mi już zaledwie 2 dni w tym raju. Starałem się więc chłonąć prawie na zapas wszystko dookoła. Miałem też szczęście uczestniczyć w kolejnym (pogubiłem się już w rachubie) jawajskim weselu w Bogorze.
Po powrocie do Dżakarty jako, że wg indonezyjskich znajomych było jeszcze wcześnie (okolice północy!) poszliśmy na hangout do supermarketu 7/11. Razem z Michaelem mieliśmy sceptyczne podejście co do wyboru miejsca hangoutu, ale cóż… zgodnie z zasadą when you’re in Rome do as the Romans do, posiedzieliśmy przy kawie i zaczęliśmy grać w karty. Gra w karty wybitnie mi nie szła, chociaż partnerzy gry dawali mi wszelakie szanse na odegranie się, ale widocznie nie jestem do hazardu – nawet takiego bez stawek – stworzony. Złapała nas za to dość mocna głupawka i wypłoszyliśmy klientelę sklepu…  A może po prostu wyszli, bo było już późno. Chcę też wyjaśnić, że nie siedzieliśmy bezpośrednio w supermarkecie tylko w wydzielonej jego części na piętrze, gdzie można było skonsumować zakupione w nim produkty. Ciekawy pomysł.
W niedzielę wybraliśmy się z Jarem do centrum miasta. Przejechaliśmy przez reprezentacyjną aleję Sudirman, z daleka zobaczyłem znów Monas i meczet Istiqlal. Chciałem tego dnia zobaczyć ostatni raz morze, więc wybraliśmy się do parku przy porcie. Zwiedziliśmy też oceanarium, które zrobiło na mnie fantastyczne wrażenie. Bardzo dobrze przygotowane ekspozycje wszelkich morskich stworzeń od rekinów i płaszczek przez żółwie i ośmiornice po krowy morskie. Wszystko w porównaniu do zoo w Surabaji, bardzo schludnie utrzymane i bardzo ciekawie zaprezentowane. Jako że była to niedziela, naturalnie było masę ludzi. Wieczór spędziliśmy w porcie oglądając zachód słońca a do mnie powoli dochodziły myśli, że to… no właśnie nie chcę pisać koniec, ale coś ewidentnie się kończyło. Przynajmniej jakiś etap.
Ostatniego dnia chciałem sobie pochodzić trochę po centrum Dżakarty, pojechałem więc razem z Jarem taksówką w stronę jego biura i połaziłem wśród wieżowców. Warszawa blado wypada na tle Dżakarty, a Dżakarta bardzo blado w porównaniu z Szanghajem czy nawet Kuala Lumpur. Oczywiście nie obyło się bez zaczepiania przez rikszarzy, ojekarzy, tuktukarzy i taksówkarzy. Nie przesadzali mi wcale, wiedziałem że następnego dnia już tego nie będę mieć. Ani nasi goreng, ani żadnego innego taniego i pysznego żarcia na ulicy. U nas tego po prostu nie ma i wiedziałem, że będę za tym tęsknić. I tęsknię. Sentymentalne myśli starałem się jednak tłumić, bo chciałem mieć dobre wspomnienia z tego dnia.
Z ciekawych miejsc udało mi się znaleźć szkołę do której uczęszczał jako dzieciak Barack Obama. Jego matka wyszła za Indonezyjczyka i młody przyszły prezydent USA chodził w Dżakarcie do podstawówki. Przed szkołą stoi pomnik młodego Obamy z napisem „Przyszłość należy do tych, którzy wierzą w siłę swoich marzeń”…
Zostało mi tylko zrobić zakupy, przeznaczyłem na to całe popołudnie, a o mało nie zabrakłoby mi czasu. Jar przyjechał wesprzeć mnie nieco wcześniej i razem pojechaliśmy w kierunku domu. W planach na wieczór była jeszcze kolacja z siostrzeńcem, który miał urodziny. Kolacja miała być około 20., ale dzięki korkom dotarliśmy dopiero do domu na 20.40… musiałem się jeszcze dopakować, a na około 21. zaplanowałem wyjazd na lotnisko. Jar wcześniej zaproponował, że mnie podwiezie. W takiej sytuacji czasowej zaproponowałem, że wezmę taksówkę, ale nie mogłem się wycofać z propozycji kolacji, bo byłoby to potraktowane pewnie jako afront. Poza tym czas w Indonezji jest przecież zrobiony z gumy… Jam karet.
Na kolację przyjechaliśmy około 21.15 i jako że zamówiliśmy pizzę, trochę trwało aż pojawiła się na stole. Podejrzewam, że większość ludzi w tym momencie zaczęłaby panikować. Ja rok temu pewnie też. Delikatnie tylko spoglądałem na zegarek, którego wskazówki z gumy nie były…  Jar mnie uspokajał, że na pewno zdążymy. Do domu dotarliśmy na 22.10. 5 minut zajęło mi załadowanie 40kg dobytku z 8 miesięcy w Indonezji do samochodu i w drogę.
Na lotnisko normalnie jedzie się około 50 minut przy normalnym ruchu (nie normalnych korkach dla Dżakarty korkach, ale swobodnych ulicach). Mój samolot do Dubaju wylatywał o 0.40. Bramki check-in zamykane o 23.20. Nie trzeba dużo wyliczać, że zapasu czasowego było niewiele.
Na szczęście ruchu na ulicach już względnie nie było. Byliśmy już dobrze na autostradzie wiodącej na lotnisko i opowiedziałem Jarowi, jak to rok temu koleżanka w Moskwie w dobrej wierze zaoferowała nam podwózkę do metra w drodze na dworzec, a tu bach! był wypadek, korek na całego i na pociąg spóźniliśmy się dosłownie 2 minut. Nie minęło 10 minut od mojej historii i o godzinie 23.55 złapaliśmy gumę!
Jar spokojnie powiedział tylko, że zdążymy i że muszę łapać jakiś samochód, który nam pomoże zmienić koło szybciej, bo ekspertami w sprawach motoryzacyjnych raczej nie jesteśmy. Może zmienilibyśmy koło, ale nie w 10 minut! Udało mi się zatrzymać taksówkarza, który bez nachalnej próby przechwycenia mnie do taksówki pomógł nam zmienić koło. Nie miałem stopera ale zajęło nam nie więcej niż 7 minut.
O 22.05 ruszyliśmy, ale było już blisko. Trzeba było tylko strategicznie ustalić jak szturmować lotnisko i z czym, zabrałem tylko bagaż do nadania a Jarowi zostawiłem podręczny, który musiał zaparkować gdzieś samochód i obiecał, że mi go doniesie. O mało nie zapomniałem jednak biletu lotniczego z plecaka. Na odprawę dotarłem o 23.15… na minuty przed ich zamknięciem. Ufff!
Security przy bramkach było wyjątkowo mało wyrozumiałe i nie chciało wypuścić mnie z powrotem po moje rzeczy, ani Jara wpuścić (bo nie miał biletu), ale udało się odebrać rzeczy i pożegnać bocznym przejściem.
Charakter ostatnich godzin sprawił, że nie miałem możliwości ckliwej kontemplacji nad tym co zostawiam. I może dobrze. Jednakże, kiedy przeszedłem ostatnią odprawę oczy trochę się spociły…
Każde żegnaj oznacza jednak jakieś witaj… Jeszcze kilkadziesiąt godzin i byłem w domu.