wtorek, 29 listopada 2011

Incredible India... let's get it going!


Delhi, dzień 0.
Pierwsze co sobie pomyślałem jadąc w taksówce z lotniska w Delhi, to że to jest jakiś Meksyk, nic innego tylko Meksyk. Ale po kolei.
Loty Aerosvitu mogę uznać za udane, bo doleciałem, ale nie były to najprzyjemniejsze loty, a zwłaszcza lądowania (to w Kijowie przypominało rollercoaster…  gdyby jeszcze była mgła to może nawet zacząłbym wierzyć w jakieś teorie spiskowe). Z Kijowa do Delhi leciałem w towarzystwie Ukrainek udających się na jakichś kongres. Moja sąsiadka była dość rozgadana i nie dawała mi spać, nawet wtedy kiedy próbowałem wkładać słuchawki.
Kołowanie nad Delhi dało mi obraz jak ogromne jest to miasto. OGROMNE. Lotnisko też jest ogromne i ogrom ludzi, którzy tam byli po prostu przeraża. Udało mi się wyciągnąć kasę z bankomatu, naturalnie wypluł on najwyższy możliwy nominał, dlatego przezornie rozmieniłem go w kawiarni. Sprzedawca zażartował czy na pewno jest prawdziwy, podobno nikt nie chce 1000 rupiowych banknotów (ok. 60zł).
Kolejny challenge to dostanie się do miejsca, gdzie miałem nocować do poddelhijskiego Gurgaon. Zapytałem prywatnego taksiarza, ale chciał mnie skasować podwójnie niż mówili znajomi, że powinienem zapłacić. Znalazłem kasę prepaid taxi i z biletem za 360 rupii wpakowano mnie do minibusika. Kierowca najpierw zapytał ile mu zapłacę, a jak powiedziałem że bilet jest już opłacony to powiedział, że jego silnik nie działa.
- Mister, engine problem, broken.
- That’s your problem, not my problem.
- Engine broken, not going.
Dał mi do zrozumienia, że nie mam na co u niego liczyć. Wróciłem do kasy i próbowałem walczyć o swoje. Kasjer opierniczył taksówkarzy i zaraz znalazł się następny, który mnie wziął. I znów gadka o napiwku nim już ruszyliśmy. Kasjer mi powiedział że będę musiał dodatkowo zapłacić 42 rupie za autostradę, a ten mówi nagle że kosztuje 66 i chce z góry tipa. Powiedziałem gościowi, że nie mam ochoty się z nim kłócić dostanie na autostradę i tyle. Nie jestem Amerykaninem z wypchanym portfelem i przyjechałem tutaj na wolontariat (who knows?!). Ruszył.
To surrealne wrażenie nagle znaleźć się w miejscu, o którym się myślało przez parę miesięcy. Ulice jeszcze o godzinie 4.30 puste, nie ma krów, widziałem tylko dzikie psy. Sporo odrapanych domów i dzielnic nędzy. Było dość chłodno więc ludzie opatuleni w szale. Nad okolicami lotniska ni to smog, ni to mgła. Gurgaon – miasto satelitarne Delhi ma sporo wieżowców „na bogato”, ale sporo też jest under endless construction.
Taksówkarz wyraźnie się zgubił. Jeździliśmy wyraźnie w kółko i już zacząłem się przez sekundę obawiać, że wyjmie coś zza pazuchy i mnie okradnie i zostawi, kiedy znaleźliśmy się w kompletnie ślepym zaułku. Bezwładnie rozłożył ręcę i mówi – I am lost, sir. I dont know where to go… Odpowiadam: Figure it out
Pytał się każdego przechodnia i dostawał dokładnie przeciwne wskazówki, ale w końcu po dobrych 40 minutach udało się znaleźć stację metra, naprzeciwko której miał mieszkać mój host. Wjechaliśmy i przy wysiadaniu wyciąga rękę o napiwek. Prosi o 20 rupii. Miałem mu nie dawać, ale chłop w sumie dowiózł mnie na miejsce więc dałem mu te 1,20 i uścisnąłem mu rękę. A ten mówi że mało. Nie miałem ochoty już na dyskusje, odwróciłem się na pięcie i poszedłem za lokajem. Tak jestem w Indiach tutaj jest pełno sług. Po 15-minutach dobijania się do drzwi otworzył również służący… Host śpi. Zaczyna się ciekawie… Może też nie zjedzą mnie żywcem komary!
Incredible India let’s get it going!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz