środa, 29 grudnia 2010

EXPO - ostatnie dni w Chinach.

Trzeci dzień z założenia mieliśmy w całości poświęcić na EXPO, ale po namowach Australijki, którą poznaliśmy w knajpie poprzedniego wieczoru pojechaliśmy dopiero wieczorem. Do godziny trzeciej rozkoszowaliśmy się widokami z północnego Bundu na Pudong, który tego dnia przy błękitnym niebie prezentował się wybitnie okazale. Wydaje mi się, że jest to widok, który najbardziej wyrył się z całego wyjazdu w mojej pamięci i spacer po Bundzie jest u mnie prawie na tym samym poziomie miejskich doznań estetycznych jak spacer po Newskim Prospekcie. :)
Po EXPO można było się spodziewać co najmniej dwóch rzeczy - dzikich tłumów i kiczu. Jedno i drugie dostarczono w dawce trudnej do ogarnięcia. Na miejsce dotarliśmy około 15. czyli teoretycznie po największej fali zwiedzających. Z daleka uwagę przyciąga pawilon chiński – w kształcie odwróconej czerwono-czarnej piramidy. Jest największy z wszystkich – nie mogłoby być inaczej. Żeby się dostać do środka należy odczekać swoje kilka godzin i mieć zrobioną rezerwację – inaczej nie ma szans. Tak więc mieliśmy z głowy.
Pawilon chiński
Teren EXPO podzielony jest na sektory geograficzne i tematyczne. Na początek zostaliśmy trochę w Azji. Pierwszym pawilonem, który zwiedziliśmy był Nepal – bardzo ciekawie zaprojektowany w formie świątyni. Kolejne pawilony były mniej wyszukane (niektóre wręcz zbyt przewidywalne np. większość krajów arabskich miały formę meczetu bądź też zamku z piasku). Były też sprawy wołające o pomstę do nieba. W pawilonie Pakistanu spora część ekspozycji była poświęcona usilnym staraniom kraju w walce o pokój na świecie. Wszelkie bariery przekroczyli Koreańczycy z Północy – w ich pawilonie zwiedzających witał napis głoszący, że kraj jest rajem dla ludzi. Można też było obejrzeć sobie film, że niektórzy obywatele mają nawet pralki, lodówki i mogą jeździć na rowerze. Mówiąc szczerze zrobiło mi się niedobrze.
Przejechaliśmy busem do dzielnicy europejskiej. Do większości pawilonów były dzikie kolejki, ale próbowaliśmy szczęścia przy wejściach dla VIP. Pokazywaliśmy nasze paszporty UE i ewentualnie mówiliśmy, że mamy jakąś rodzinę w danym kraj. W większości przypadków działało (nie wpuszczono nas tylko do pawilonów skandynawskich i Szwajcarii). Pawilon francuski był ponoć po chińskim najbardziej obleganym i choć z zewnątrz dość skromny, to wewnątrz eskpozycja dość ciekawa. Polski odwrotnie, bardzo podobał mi się z zewnątrz, ale w środku przeciętnie. Ciekawy jedynie był film animowany 3D o historii Polski. Myślę, że jednak dla Chińczyków nie był zrozumiany. Jednym z gorszych był pawilon Rosji, który w środku imitował las równikowy, a ekspozycje były poświęcone konkretnym przedsiębiorstwom. Dopiero pod koniec trafiliśmy do pawilonu karaibskiego, gdzie pogadaliśmy trochę ze staffem z Jamajki – super otwarci ludzie. Nie muszę chyba dodawać, że dla Chińczyków byli oni większą atrakcją niż my. Podobnie z mieszkańcami Afryki.
Ogólnie trzeba przyznać, że EXPO to ogromne przedsięwzięcie robiące wrażenie swoim rozmachem. Zajmowało ono teren ponad 5 km2, które po zakończonej wystawie zostanie zaadaptowane na potrzeby miasta. Zbudowano nowy most przez rzekę i jak już wspominałem nowe linie metra. Nie było miejsca w mieście, gdzie w zasięgu wzroku nie było napisu EXPO 2010, „Better city, Better life” albo maskotek wystawy. Miasto na tym fenomenie z pewnością zyskało – zwiedziło go ponad 70 mln zwiedzających, jednak większość z nich stanowili Chińczycy. Myślę, że dla dzieciaków była to znakomita lekcja geografii i zaznajomienie się z różnorodnością świata. Na pewno było to też znakomita okazja dla biznesmenów do ubicia świetnych interesów. Dla turystów oprócz możliwości pochwalenia się, że było się na EXPO, które pewnie będzie miało status największego w historii (nie wiem, czy ktokolwiek Chińczyków przebije w najbliższej  przyszłości) nic wiele nie wnosiło.


Przedostatniego dnia zrelaksowaliśmy się w zoo w Szanghaju. Znacznie mniejsze niż pekińskie, jednak niemniej ciekawe, a przede wszystkim z mniejszymi tłumami (bo leżące poza centrum). Oprócz wielu ciekawych chińskich zwierząt udało się nam zobaczyć pandy w całej okazałości, pałaszujące pędy bambusowe. Jak można się spodziewać na pandach Chińczycy robią niezły biznes i nie mówią tylko o maskotkach. Wszystkie zwierzęta są własnością rządu chińskiego i od czasu do czasu są jedynie wypożyczane za krocie do ogrodów zoologicznych za granicą, oczywiście w konkretnym interesie politycznym.
Maglev
Pożegnanie z Szanghajem nie mogło nie nastąpić na Bundzie. Po drodze odkryliśmy parę mniejszych urokliwych uliczek między Placem Ludowym a rzeką. Poszliśmy też kupić  ostatnie pamiątki. Następnego dnia czekała już nas tylko ekspresowa wycieczka Maglevem – supernowoczesną kolejką magnetyczną na lotnisko Pudong.

sobota, 25 grudnia 2010

U celu - Szanghaj.

Perła Orientu i bambusy 
Nadszedł w końcu dzień, kiedy po ponad 7 tygodniach od wyjazdu z domu miałem dotrzeć do zamierzonego celu wyprawy. Przed nami Szanghaj. Jedna z największych metropolii świata, a bez wątpienia jedna z najszybciej rozwijających się. 
Pociąg z Suzhou do Szanghaj mknął jak strzała - 20 minut i jesteśmy na miejscu. Dworzec był niesamowicie zatłoczony i w porówaniu do Pekinu dość kiepsko oznaczony i trochę czasu zajęło nim znaleźliśmy odpowiednią linię metra. Co ciekawe inaczej niż w Pekinie, Paryżu czy Moskwie nie ma jednej stawki (tzw. flat fare), a płaci się za ilość przejechanych przystanków od 3 do 8 yuanów. System metro w Szanghaju w tym roku doczekał sie znacznej ekspansji. Otwarto bodajże 3 nowe linie a kolejne wydłużono. Mieszkańcy chyba do zmian jeszcze się nie przyzwyczaili, bo niektóre ze stacji na nowych odcinkach były niemal puste. Oczywiście powodem do zmian była organizacja EXPO. I nie, naszym celem wcale nie było jej odwiedzenie, nie po to jechaliśmy te 17 tysięcy kilometrów. To raczej EXPO było przy okazji.
Nanjing Road
Hotel (pierwszy i jedyny w historii tej wyprawy) był w tzw. Koncesji Francuskiej, niegdysiejszej bogatej dzielnicy kolonialnego Szanghaju. Rekonesans rozpoczęliśmy od "Rynku Głównego"... a raczej Times Square w Szanghaju czyli Placu Ludowego. Wrażenie po wyjściu z metra jest niesamowite. Co prawda widzieliśmy już miasto w drodze do hotelu (akurat część metro którym tam jechaliśmy jest nadziemna), ale drapacze chmur w centrum są naprawdę imponujące - a najwyższe były jeszcze przed nami. Lepsze pod tym względem są już tylko Nowy Jork, Tokio, Hongkong i Dubaj. Panował niesamowity upał (ale nowość), a klimatyzacja w metrze i budynkach wręcz mroziła. Weszliśmy na chwilę do Muzeum Szanghajskiego stojącego na środku placu. Dość ciekawie, w okrojony, ale z drugiej strony nieprzytłaczający (a la Zakazane Miasto) sposób prezentuje historię regionu i kraju. W muzeum sporą część zwiedzających stanowili biali, więc pomyślałem sobie, że wreszcie "jesteśmy w domu" i koniec z fotosesjami na ulicy... ale to było bardzo mylne wrażenie.
Następnie przespacerowaliśmy przez słynną ulicę Nankińską. Łączy ona Plac Ludowy z Bundem - promenadą nad rzeką Huangpo, z której roztaczają się piękne widoki na szanghajski Manhattan czyli Pudong. To kolejny moment, kiedy przeszedł mi po plecach dreszcz podniecenia na sam widok miejsca. W pejzażu dominują trzy budowle. Pierwsza z nich to najwyższy wieżowiec Chin (obecnie 3. na świecie) - Shanghai World Financial Centre o wysokości 492 metrów, zwany popularnie "otwieraczem". Wieża Jin Mao ma 420 metrów i wygląda nieco jak kuzynka słynnych Petronas Tower w Kuala Lumpur. Trzecia, najbardziej oryginalna budowla to Perła Orientu - wieża telewizyjna o bardzo futurystycznej strukturze. Tło wypełniają setki niższych wieżowców, których i tak większość bije na głowę Pałac Kultury.
Zaczął padać deszcz, więc skryliśmy się pod promenadą, gdzie wpadliśmy w szpony chińskiej reklamy, które wyssały z nas po 60 yuanów za przejazd idiotycznie dziecinną kolejką w tunelu pod rzeką i wstęp do akwarium, które miało posiadać same rzadkie okazy (owszem były, ale wypchane). Highlightem zwiedzania akwarium było karmienie drapieżnych ryb wpuszczonymi złotymi rybkami (klip poniżej ;)). Wieczór spędziliśmy na spacerze po Pudongu i Nanjing Road, która w nocy tętni życiem w blask tysięcy neonów.
Burza nad Bundem
Drugi dzień zaczął się od zwiedzania ogrodu Yuyuan, który sprawia wrażenie oazy zagubionej w centrum metropolii. Oaza jest jednak zadeptywana w niezwykłym tempie i mimo pięknych widoków, ciężko wytrzymać tam dłużej niż kilkadziesiąt minut. W okolicy zlokalizowane jest też największe centrum z souvenirami w Szanghaju, tak więc wydostanie się stamtąd jest wyjątkowo uciążliwe, aczkolwiek przyniosło dużą ulgę. Poszliśmy w kierunku Bundu docierając do jego południowego krańca i dalej poszliśmy na północ. Perspektywa jest zupełnie inna, a i turystów znacznie mniej (bo do metra daleko). Wpadliśmy jednak w ręce Chińczyków, którzy chyba znów nie widzieli wcześniej laowai. Eli mówił, że w Szanghaju to już tak na 100% nie będzie... bzdura, właśnie na Bundzie i potem na EXPO mieliśmy najwięcej fotosesji. Nawet nie zauważyliśmy jak nadeszła burza i to konkretna, w sekundę byliśmy jak oblani wiadrem wody na śmigus dyngus. Udało sie dotrzeć do szaletu w którym przez ponad godzinę kłębiła się chyba setka ludzi, a woda wlewała się do wewnątrz. 
Strzyże, goli...
Popołudniu wybraliśmy sie na północ zwiedzić światynię Jadeitowego Buddy, która okazała się kompletną porażką i nie ma nawet o czym pisać. Po raz kolejny rozczarowało mnie biznesowe podejście Chińczyków w świątyniach. Płacisz jeden bilet za wejście (na bilecie obrazek Buddy), a potem przed wejściem do głównego pomieszczenie mówią, że trzeba jeszcze 20 yuanów dopłacić. Takiego! Ciekawsza znacznie była dzielnica wokół, wyglądała jak Szanghaj sprzed 20-30 lat, mniejsze bloki, domki, ludzie wiodący życie na ulicach, a tuż za rogiem wyrastały nowe 40-piętrowe wieżowce, inne domy były wyburzane. Tempo zachodzących zmian właśnie w Szanghaju robi największe wrażenie. Ludzie żyją problemami dnia codziennego i godzą się ze zmianami. Bo muszą. No pain no gain.
Pospacerowaliśmy jeszcze po Koncesji Francuskiej. Antka dopadły dziewczyny z lokalnej telewizji, które potrzebowały laowai do powiedzenia kilku zdań po chińsku. Wyłgał się, że nie chce i że ja mówię po chińsku. I tak po rosyjskiej, zagościłem też w chińskiej tiwi. :)

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Chińskie Wenecje.


Do miana "Wenecji Wschodu" czy też "chińskiej Wenecji" pretenduje kilka albo nawet kilkanaście miast w rejonie ujścia Jangcy i Wielkiego Kanału (który łączy Pekin z Hangzhou). Zwiedziliśmy dwa, zaczynajac od Wuzhen, gdzie pojechaliśmy z Eli. Wahaliśmy się między Wuzhen a Xitang, które zasłynęło jako miejsce, gdzie kręcono Mission Impossible III, ale poza tym nic je nie wyróżniało. Do Wuzhen dotarliśmy autobusem. Infrastruktura drogowa i kolejowa w tej części Chin stoi na poziomie o jakim możemy marzyć. Wszędzie autostrady w świetnym stanie, drogi szybkiego ruchu, szybka kolej budowana na podwyższeniu. Przejeżdżaliśmy obok świeżo budowanego odcinka Szanghaj-Hangzhou, który ma być wkrótce uruchomiony i skróci podróż między miastami do około 40 minut (dystans ok. 180 km). Tempo w jakich buduje się Chiny (a raczej w jakich rosną one w oczach) jest naprawdę imponujące. Nie tylko budynki, ale całe dzielnice pną się w niebo. Hangzhou jest akurat dobrym przykładem, bo buduje się właśnie nowe centrum miasta (tak, całe centrum), przenosząc ciężar znad Jeziora Zachodniego, które ma zostać oazą spokoju. Podobnie z budową metra. Po co budować stacja po stacji jak u nas w Warszawie, gdy można zbudować w kilka lat już cały system składający się z kilku linii. W ten sposób zbudowano metro w Nankinie, a w konstrukcji jest właśnie metro w Hangzhou i Xian (i kilku innych chińskich miastach) - powinny być otwarte w przyszłym roku. Pozazdrościć. Gospodarka centralnie planowana daje w Chinach rady.
Barwione tkaniny jedwabne
Wracając do wodnych miast - Wuzhen składa się z dwóch "starówek". O ile mniejsza jest dość ciekawa i wygląda w miarę oryginalnie, to druga wygląda jak na prędce zbudowany park tematyczny pt "Miasto na wodzie", chociaż pewnie parę starych budynków tam się znajdzie. Panował niesamowity upał i wylewały się z nas hektolitry potu, zwłaszcza, iż jak to w weekend tłumy były dzikie. Zwiedziliśmy kilka ekspozycji przedstawiajacych dawne rzemieślnicze zwyczaje mieszkańców. Najsłynniejsze w Wuzhen są warsztaty tkackie, gdzie barwi się jedwab na granatowo. Muzea aczkolwiek ciekawe, były dla nas przede wszystkim ostoją przed żarem z nieba. Nowsza część była jednak porażką na całej linii, co prawda widoczki były ładne, ale zero atmosfery, wszędzie jedynie sklepy. Przynajmniej turystów było mniej. Nawet pagoda wyglądała na nowo-zbudowaną. Aczkolwiek ładna. Po drodze Eli doznał małego dyshonoru, nazwany przez Chińczyka laowai i nieco się zasępił, że (przez nas) wygląda mało chińsko. ;)
Po powrocie do Hangzhou przyszedł czas na pakowanie. Było nam naprawdę jak w raju i szkoda było wyjeżdzać. Rano wyjechaliśmy autokarem do Suzhou. 2-godzinna droga minęła dość szybko w rytm jakiejś chińskiej telenoweli puszczanej na monitorach, którą trzeba było przespać. Na dworcu w Suzhou mieliśmy mały problem jak dotrzeć do centrum, bo znajdował się on poza mapką w podróżniczej biblii czyli LP (naprawdę czasami miałem ochotę spalić tą bezużyteczną cegłę). Postanowiliśmy... no dobra postanowiłem, nie iść na skróty biorąc taksówkę, tylko jechać miejskim autobusem. Niestety rozkład jazdy nie był nawet w pinyin i wtedy przydało się te parę miesięcy nauki chińskich krzaczków, żeby rozwikłać zagadkę jak dotrzeć do centrum. Na szczęście chińskie ulicę mają to do siebie, że bardzo często w nazwie mają kierunki (wschód, zachód, północ, południe), które bardzo upraszczają orientację. Hostel też dość szybko udało sie znaleźć i ostatnie miejsce w dormie (stojąca za nami w kolejce Japonka została odprawiona z kwitkiem... ale może było to jedynie spowodowane narodową antypatią do Japończyków). Zwiedzanie zaczęliśmy od Bliźniaczej Pagody - obiektu chyba mało godnego uwagi, ze względu na to, że oprócz nas nie było tam żywej duszy, a bileter w budce sobie przysnął i był dość zdziwiony, że się wybieramy do środka. Ale mi się podobało (dlatego, że było pusto też). Ogólnie poza główną atrakcją miasta, którą zostawiliśmy sobie na sam koniec to tłumów nigdzie nie było. Suzhou oprócz kanałów słynie przede wszystkim ze swoich ogrodów. Już o tym wspominałem, ale chińskie ogrody naprawdę nie mają sobie chyba równych. Nic nie jest w nich przez przypadek, każdy kamień, roślina, rzeźba mają swoje miejsce i rolę. Cały układ sprawia wrażenie dynamicznej harmonii. Zwiedziliśmy Ogród Mistrza Sieci, Pawilon Niebieskich Fal, Świątynię Konfucjusza i przejechaliśmy do Ogrodu Pokornego Zarządcy - największego i najpiękniejszego w Suzhou. Z opisów, które przeczytałem spodziewałem się czegoś powalającego na kolana. Owszem ogród piękny, ale bez fajerwerków. 
Pod koniec wybraliśmy się na dworzec kolejowy kupić bilety do Szanghaju. Miał być tuż za rogiem (wg genialnych schematycznych mapek LP) i zaproponowałem, żeby iść pieszo. Antek narzekał na zmęczenie i chciał podjechać taksówką, ale mój krakowski centusiowski rozum nie dopuszczał myśli o roztrwonieniu 10 yuanów (5 zł) na taryfę. No i dostało mi się... okazało się, że dworzec owszem, ale był, bo parę miesięcy temu postanowiono zbudować nowy i żeby do niego dotrzeć trzeba było zrobić pętlę jak mniej więcej z Matecznego Alejami Trzech Wieszczów i z powrotem pod Koronę. Doszliśmy, ale Antek pod koniec już naprawdę chciał mnie zabić (i słusznie!). Wracaliśmy już taksówką... ;)

czwartek, 16 grudnia 2010

W niebie jest raj, a na ziemi Hangzhou.



Kilka dni, które spędziliśmy w Hangzhou były zdecydowanie najspokojniejszymi w całej naszej podróży. Pomimo tego, że to około 7-milionowa metropolia, tempo życia jest znacznie wolniejsze niż w Pekinie, Szanghaju czy nawet naszej Warszawie. Miasto jest położone nad brzegami Jeziora Zachodniego. Jego sielankowa lokalizacja rozsławiła go na całe Chiny. Istnieje przysłowie - "W niebie jest raj, a na ziemi Hangzhou i Suzhou (inne chińskie miasto, o które też zahaczyliśmy)". Marco Polo gdy tam dotarł stwierdził, że to najpiękniejsze miasto świata. W czasie gdy Paryż czy Londyn miały maksymalnie kilkaset tysięcy mieszkańców, Hangzhou zamieszkiwał już ponad milion. Jego historia sięga ponad 2 tysięcy lat i zalicza się je do tzw. Siedmiu Starożytnych Stolic Chin.
Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od wzgórz na północ od jeziora, skąd roztacza się jego panorama. Na szczyt przyszło nam się przedzierać przez bambusowe zarośla, nieznośne dźwięki cykad od których autentycznie pekają bębenki po kilku dniach braku styczności z nimi (w Xian był z nimi spokój) i inne przyrodnicze niespodzianki. Należały do nich między innymi wiewiórki, które wydawały głos brzmiący jak połączenie dźwięku kota z bażantem i ogromne kolorowe żuki, które zachowywały się w powietrzu jak pociski. Widok ze szczytu był jednak wspaniały... Jezioro Zachodnie w pełnej krasie. Widok, który stawiam na równi z momentem kiedy pierwszy raz ujrzałem Wielki Mur. Mieliśmy w planie dotrzeć do kamiennej pagody, ale poplątały nam się ścieżki i zobaczyliśmy ją dopiero znad jeziora. Jezioro otaczają parki, nad jego brzegiem rosną płaczące wierzby, w wodzie kwitną lotosy o kwiatach wielkości słoneczników. Widoki jak z najpiekniejszych pocztówek. Jeszcze piękniejsze były z wyspy znajdującej się na środku jeziora. Naturalnie byliśmy jedynymi białymi na promie na wyspę, ale do wzbudzania sensacji już się przyzwyczailiśmy. Wyspa nosi poetycką nazwę (jak wiele miejsc w Chinach) - Trzy Stawy w Których Odbija się Księżyc. To właśnie tam znajduje się miejsce uwiecznione na banknocie 1 yuana. Ledwie zdążyliśmy się przeprawić z powrotem na brzeg a rozpętała się ulewa, która zmusiła nas do jej przeczekania pod pawilonem przez prawie 2 godziny wraz z jakąś szkolną wycieczką. Nie trzeba dodawać chyba, że zostaliśmy obfotografowani przez każdego dzieciaka. Gdy tylko jedno coś robi w jego ślady zaraz idzie cała reszta.
Wieczorem Eli wziął nas na kolację do swojej kuzynki policjantki z mężem. Hmmm, pojedliśmy chińskich pyszności i pod namowami skusiliśmy się skosztować kurze łapki. Z niewiadomych dla mnie przyczyn jest to przysmak dla Chińczyków a la nasze słone paluszki. Nie wiem dlaczego tak je kochają, bo pomijając aspekt, że wygląda to dość hmm... niesmacznie, to do jedzenia tam nie ma praktycznie nic. Trochę skóry a resztę kostek i pazurów i tak trzeba wypluć. Ale za to krewetki..... PYCHA! Po kolacji czekała nas kulturalna uczta nad brzegiem jeziora. Dzięki swoim kontaktom Eli załatwił nam bilety na wieczorny spektakl na jeziorze. Była to stara chińska tragedia opiewająca nieszczęśliwą miłość. Przedstawienie w niezwykłej scenerii - mniejszy staw na północno-zachodnim krańcu jeziora został podświetlony wielobarwnymi kolorami, a scenografia wręcz wyrastała z jeziora. Aktorzy sprawiali wrażenie chodzić po tafli wody (tuż pod jej powierzchnią były specjalne rampy i platformy, po których się poruszali). Cóż, niewiele z tego zrozumieliśmy, bo naturalnie wszystko były po chińsku, a Eli zamiast nam coś niecoś tłumaczyć, zasnął. ;) Wystarczyły jednak pierwszorzędne wrażenie estetyczne.
Trzeci dzień w Hangzhou spędziliśmy na spokojnie, odpoczywając w rejonie jeziora. Nad jego brzegiem można siedzieć godzinami i nie znudzić się widokiem... Nie wiem czy są tam jakieś sanatoria, ale jak dla mnie ten widok naprawdę może leczyć z ciężkich chorób. Jak byliśmy spokojni i wyluzowani, tak w pewnym momencie doprowadzono nas do furii, gdy po obejściu jeziora znaleźliśmy się po jego wschodniej stronie, najbliżej centrum, gdzie wpadliśmy wprost pod natarcie fotoreporterów komórkowych. Po raz trzeci w Chinach (na szczęście ostatni) - po historii w pekińskim metrze i zoo - wyszedłem z siebie i niemal doszło do rękoczynów. Metoda skutkuje, bo jak tylko podniesie się na Chińczyka głos natychmiast się wycofuje. Doszedłem jednak do wniosku, że w Chinach można spędzić nawet całe życie a i tak będzie się traktowanym jak laowai i gdziekolwiek można wpaść w objektyw (a robią to często w nahalny sposób, wręcz przykładając komórkę do twarzy). Cóż, przeżyliśmy ;)
Po południu z Eli wybraliśmy się do kina na film Aftershock. Była to historia tocząca się między dwoma chińskimi trzęsieniami ziemi - w Tangshan w 1976 roku, gdzie zginęło ponad 250 tyś. ludzi i 2008 w Syczuanie. Po krótce - w pierwszym z nich ginie ojciec rodziny a dzieci zostają przywalone betonowym blokiem. Matka, która dociera na gruzy z ratownikami słyszy odgłosy rodzeństwa, syna i córki, ale jedynym sposobem na ich uratowanie jest poświęcenie jednego z nich. Matka przez dłuższy czas lamentuje i błaga o ratunek dla obojga, ale ratownicy ją pośpieszają, że jeśli nie zdecyduje, zginą oboje. W końcu każe ratować syna, a po jego wyciągnieciu szybko jedzie wraz z nim do szpitala. Ciało córki zostaje złożone z powodu braku kostnicy wraz z innymi tymczasowo na placu, jednak ta okazuje się przeżyć. Zostaje zabrana do ośrodka dla sierot, bo nie pamięta rodziców... a raczej nie chce pamiętać. W głowie dziewczynki wciąż kołacze głos matki, która decyduje o jej losie. Wkrótce jednak zostaje adoptowana przez rodzinę chińskich działaczy partyjnych i rośnie w domu gdzie nie brakuje jej niczego. Film pokazuje historię rodzeństwa, którzy nie wiedzą o sobie, lecz mają wrażenie, że nie są na świecie sami. Spotykają się dopiero podczas akcji ratowniczej w 2008 roku w której wolontaryjnie biorą udział. Dochodzi też do spotkania matki z córką i dramatycznego pojednania.

Sam film z artystycznego punktu widzenia może nie jest arcydziełem, trudno się jest mi też wypowiadać, bo nie uważam się za dobrego krytyka filmowego (raczej żadnego), ale był niesłychanie ciekawy pod względem wejścia w kulturę dnia codzinnego Chin. Film jest produkcji chińskiej naturalnie i robiony pod chińską widownię, ale dla laowai to prawdziwa lekcja chińskiej hierarchii w rodzinie, zachowań jej członków oraz ludzi w społeczeństwie. Historia aczkolwiek dość przewidywalna pokazana jest w odmienny niż znany nam na Zachodzie sposób.
Świątynia Lingyin
Sobotę udało nam się spędzić z Eli. Wybraliśmy się na początek do świątyni Lingyin, jednej z największych i najważniejszych światyń buddyjskich w Chinach. Sposób w jaki dostaliśmy się do środka był co najmniej oryginalny. Eli zadzwonił do swojej kuzynki policjantki, żeby skontaktowała się z pobliskim posterunkiem. Gdy do niego dotarliśmy czekał na nas już policyjny samochód, którym bocznym wejściem wjechaliśmy na teren świątyni. Zabawne było gdy na dźwięk klaksona otwierały się przed nami kolejne bramy, a policjanci myśleli, że wiozą jakichś VIPów w krótkich spodenkach. Niestety nie mam zdjęć na potwierdzenie tego incydentu, ale go na pewno nie zapomnę. ;)
Świątynia, a raczej kompleks światyń był wypełniony po brzegi. Ponoć modlitwy właśnie tutaj zapewniają największe powodzenie... we wszystkich aspektach zdrowiu, bogactwie, miłości... czego dusza, a raczej ciało zapragnie. Już wypowiadałem się na temat mojej opinii co do chińskiej religijności i pobyt w tym miejscu tylko ją umocnił. Mimo wszystko pielgrzymów było sporo i porządnie napędzali koniunkturę. W pobliżu znajdowały się też grotty z posągami Buddy. Nie udało się nam dotrzeć do grot w Longmen ani w Datong, więc dobre i to.
Pola herbaciane
Popołudnie spędziliśmy w dolinie smoczej herbaty. Pola herbaciane przypominają rzędy naszych żywopłotów. Kolejne miejsce, gdzie sam widok koi zmysły... i to zaledwie kilka kilometrów od centrum miasta... a ma się wrażenie przebywania gdzieś daleko w górach prowincji Yunnan. Zrobiliśmy sobie spacer wzdłuż potoku, a właściwie potokiem, co było doskonałym sposobem na ochłodę. Po drodze do centrum odkryliśmy kampus uniwersytecki, gdzie był kręcony film, który oglądaliśmy dnia poprzedniego. To zabawne uczucie znaleźć się w budynkach, które przed chwilą oglądało się na srebrnym ekranie.

niedziela, 12 grudnia 2010

Na wskroś przez państwo Środka.

Kilkugodzinna wyprawa na dworzec dnia poprzedniego zaowocowała w dwie miejscówki na hard-seaty w pociągu relacji Xian-Hangzhou. Przyjechaliśmy na dworzec na godzinę przed odjazdem, żeby zająć miejsca bez pośpiechu i ulokować się z bagażem. Pociag okazał się nie aż tak zapakowany jak ten z Pekinu do Pingyao. Sąsiadki z naprzeciwka okazały się zmierzać w tym samym kierunku. Obydwie mówiły dość dobrze po angielsku - byłem zwłaszcza pod wrażeniem młodszej, bo jak na 13-latkę mówiła po prostu świetnie, a w życiu nie była za granicą. Ba, to była jej pierwsza podróż poza granice Shaanxi. Starsza studiowała w Guangzhou. Młodsza gdy usłyszała, że jedziemy od ponad 40 dni z Europy otwarła szeroko usta z wrażenia. Zaledwie parę razy wcześniej widziała białego ludzia. Obydwie były jednak tak grzeczne i taktowne jak nie Chinki (proszę mnie źle nie zrozumieć, azjatycka bezpośredniość wcale mi nie przeszkadza ;)). W Xian zaopatrzyłem się w książkę do praktykowania mandaryńskiej kaligrafii, więc dostałem od dziewczyn trochę wskazówek. Udało się poruszyć sporo ciekawych tematów. Nie wiedziałem jak bardzo dzieciaki w chińskiej mają prze...kichane. Zaczynają o 7.20 i do 8.00 czytają na głos. Potem lekcje aż do przerwy obiadowej i z powrotem aż do 19.00, chyba, że mieszkają w internacie, to wtedy przerwa na kolację i potem wspólne odrabianie lekcji. Jeśli mieszka się z rodzicami lekcji do odrabiania jest tyle, że nad książkami siedzą do 22-23. Czasu wolnego praktycznie zero. Nasze podstawówki by ich zdemoralizowały...
W pociągu spędziliśmy prawie dobę przejeżdżając terytoria 4 prowincji - Shaanxi, Henan, Anhui i Zhejiang. Krajobraz się zmieniał z pagórkowatego pierwszego dnia, do typowego dla Niziny Chińskiej, pełnego kanałów i pół ryżowych na drugi. Przejeżdżając przez Chiny Wschodnie ma się jednak wrażenie, że nie ma niewykorzystanego skrawka ziemi. Teren jest bardzo zurbanizowany, a gdy tylko wydaje się, że w końcu wyjeżdża się poza teren miejski, względnie wiejski zaraz wyrasta jakaś fabryka, elektrownia albo blok. Zmiany wprowadzane w przyrodę są też kolosalne. Buduje się za wszelką cenę, nie zwracając uwagi na naturalne uwarunkowania. Jeśli trzeba znikają całe góry, zmienia się bieg rzek, nie mówiąc o osiedlach ludzkich. Cóż, no pain no gain...
Połaziłem trochę po wagonach, żeby rozprostować nogi i w każdym byłem traktowany jak UFO, ale do tego już się przyzwyczaiłem. Wpadłem na starszego jegomościa z Nowej Zelandii, który przyszedł potem z nami pogadać - od kilkunastu lat uczy angielskiego w prowincji Gansu. Na wieczór skusiliśmy się na roznoszone przez pociągowych konduktorów-handlarzy posiłek. Była to ostra zupa ze wszystkim co wlazło do talerza. Towarzystwo patrzyło na nas jak sobie damy rady z pałeczkami, ale wyszliśmy ze starcia z twarzą - przecież za nami już prawie 2 tygodnie praktyki. ;) W międzyczasie sąsiadki zrobiły nam prezent kupując u konduktorki wisiorki ze zwierzętami-patronami roku w którym się urodziliśmy się. I tak mnie trafił się tajger, a Antkowi smok. Co ciekawe smok wcale nie jest jakiś strasznym demonem za jakiego mamy go w Europie. Smok to w Chinach uosobienie wszystkich pozytywnych cech zwierząt, gdyż składa się z różnych ich części - tułów węża, rybia łuska, łapy tygrysa itd.
Duma Hangzhou - Jezioro Wschodnie
Nad ranem przejechaliśmy przez most nad Jangcy, która ma w tym miejscu dobre kilka kilometrów szerokości. Do Hanzghou dojechaliśmy z około godzinnym opóźnieniem, ale na dworcu już na nas czekał mój znajomy Eli. To sprawca większości naszych rozrywek w ciągu 5 dni, które zabawiliśmy w stolicy prowincji Zhejiang. Przed tym jak zabrał nas do swojego mieszkania poszliśmy na obiad. Do tego momentu wspominam krewetki, które wtedy jedliśmy (czemu ja nie urodziłem się w miejscu gdzie świeże krewetki są na wyciągnięcie ręki? :(). Po obiedzie wrócił do pracy, a my trochę odpoczęliśmy po podróży w mieszkaniu. Na południu Chin jeszcze bardziej niż w Pekinie czy Xian doskwiera upał z powodu wysokiej wilgotności powietrza. Pekińska sauna była niczym w porównaniu z tą z tych rejonów. Wychodząc na ulicę po kilkunastu minutach ma się wrażenie, że wzięło się prysznic w ubraniu. Jednak do uczucia świeżości daleko. Na wieczór poszliśmy na kolację ze znajomymi Eli z firmy, bo jeden z nich miał urodziny. Śmiali się, że Eli jest szpiegiem, bo za każdym razem przyprowadza jakichś znajomych z zagranicy. Później wybraliśmy się tam gdzie większość młodych Chińczyków spędza wieczory - na karaoke. Zmokliśmy jednak jak kury po drodze, bo rozpętała się krótka, aczkolwiek obfita w deszcz burza. Doszedłem do wniosku, że to jednak nie mikrofony tak modulują głos tylko Chińczycy naprawdę lubią i potrafią śpiewać. Nas ciężko było zaciągnąć do śpiewania, daliśmy się w końcu namówić na parodię Lady Gagi. ;)

piątek, 3 grudnia 2010

Rowerem po murze.

Na terenie Wielkiego Meczetu
Trzeci dzień w Xian zszedł na dobrej zabawie i jeszcze lepszym jedzeniu. Przedpołudnie spędziliśmy w dzielnicy muzułmańskiej. Targ był dość opustoszały, a i sprzedawcy pamiątek mniej nahalni. Zwiedziliśmy meczet, którego architektura jest niezwykłą hybrydą kultur. Na pierwszy rzut oka w stylu przypomina do złudzenia chińską pagodę, jednak gdy się dobrze rozejrzeć to są i dziedzińce i sam meczet jest zorientowany w stronę Mekki. Nie wiem czy wysokie wieżyczki można nazwać minaretami, bo nie słyszałem ani razu nawoływań do modlitw. Sam meczet jest czynny i opiekuje się nim liczna grupa chińskich muzułman - tzw. grupa etniczna Hui. Ciekawostką jest fakt, że w architekturze Wielkiego Meczetu w Xian pełno przedstawień zwierząt, które przecież w islamie są zakazane.
Potem Aryll zabrał nas do KTV - miejsca, gdzie swój wolny czas spędza mnóstwo młodych Chińczyków (i nie tylko). Generalnie to klub karaoke, ale wystrój wnętrza i obsługa wzbudzały u mnie zgoła inne skojarzenia, ale mniejsza o to. Umówmy się, że to klub karaoke i kropka. Z tego co później się przekonałem Chińczycy naprawdę lubią karaoke i chyba są bardziej muzykalni niż Europejczycy. Pisałem już, że nawet w parkach są organizowane występy karaoke (głównie dla starszych ludzi). Nigdy w Polsce nie bawiłem się w te klocki, więc nie wiem czy wygląda to tak samo, ale w Chinach mikrofony mają na głos efekt jak Photoshop na kiepskie zdjęcie. Wydaje Ci się, że śpiewasz jak gwiazda. Arylla wciągnęło na dobre kilka kawałków, a potem pograliśmy w chińskie szachy. Oczywiście to właśnie w Chinach ta gra się narodziła, a nie w Indiach czy Persji. Zresztą będąc w Chinach trzeba się do tego przyzwyczaić, że wszystko ma swoje korzenia w Państwie Środka - nawet pizza. ;]


Późne popołudnie spędziliśmy wdrapując się na mury miejskie i objeżdżając miasto na rowerach. Załapaliśmy się jeszcze na spektakl z żołnierzami w rolach głównych w oryginalnych strojach z dynastii Tang. Mury miejskie mają w sumie prawie 14 km długości a u podstawy liczą około 15 metrów. Jazda na tandemie sprawiała sporo zabawy, zwlaszcza, że musieliśmy się pospieszyć, bo niebo się zasnuło i zaczął lać deszcz. Na całą wycieczkę zeszło nam około 1,5 godziny, a wysiłek fizyczny na pewno wyszedł nam na plus.
Na wieczór Aryll wziął nas na kolację do malutkiej rodzinnej knajpki na wspomnienie o której ślina kapie mi do pasa. Nie jestem w stanie powiedzieć co konkretnie jedliśmy, bo Aryll starał się nam za każdym razem podsuwać jakieś oryginalne, typowo chińskie potrawy, które były sporządzone ze skladników często nieznanych translatorowi w jego komórce. Chyba najbardziej przypadły mi do gustu słodkie ziemniaki w karmelowej panierce i pyszne marynowane grzyby. A no i piwo ananasowe. Pycha.
Po każdym posiłku przychodził zawstydzający moment płacenia, bo nie sposób było zapłacić za siebie. Już później doszedłem po obserwacjach do wniosku, że to nie była tylko natura Arylla. Chińczycy kochają stawiać komuś coś. Kilkakrotnie byłem świadkiem jak przy płaceniu rachunku w restauracji, budce z lodami, hotelu, gdziekolwiek - między Chińczykami dochodziło wręcz do rękoczynów kto za kogo płaci (oczywiście chodzi o to, żeby zapłacić za kogoś). Przyczyna leży chyba w fenomenie guanxi, o którym jeszcze później napiszę.
Wieczorem pożegnaliśmy się z Aryllem, który wracał do rodzinnego Kantonu na parę tygodni. My następnego dnia też mielismy wieczorem jechać dalej. Mieliśmy.
Wielka Pagoda Dzikiej Gęsi
Dzień spędziliśmy razem z Chrissy i Ludwigiem - chcieliśmy pojechać do polecanego nam parku tematycznego Tang Dynasty, ale cena biletu wstępu (drożej niż na Armię Terakotową) okazała się zaporowa. Zamiast tego zwiedziliśmy teren Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi, która po Armii i murach miejskich jest jednym z symboli Xian. Pagoda prezentuje się wyjątkowo majestatycznie w krajobrazie miasta. Została zbudowana w czasie dynastii Tang - w VII w. ne. Uwagę zwraca pomnik Xuanzanga - chińskiego mnicha, który udał się do Indii by zgłębić swoją wiedzę o buddyźmie i po powrocie przetłumaczył buddyjskie księgi na chiński, popularyzując w ten sposób religię. 
Odwiedzając każdą z pagód w Chinach, mniej lub bardziej turystyczną, ma się wrażenie, że w takich miejscach kompletnie już zapomniano po co one były budowane. Takie przynajmniej miałem wrażenie - w przeciwieństwie do Mongolii, gdzie życie religijne u ludzi wydawało się być dość żywe. W Chinach świątynia to jak urząd czy supermarket idziesz jak potrzebujesz załatwić jakąś sprawę. Zapalisz kadzidełko takiemu lub innemu posążkowi i będzie super. Chociaż czy w sumie u nas jest inaczej? Wydaje się, że rewolucja kulturalna w Chinach osiągnęła akurat w tym zakresie swój cel i społeczeństwo jest totalnie zateizowane.
Straszną radochę mieliśmy w muzeum, które tłumaczyło zasady buddyzmu. Wszystko napisane było w tak ortodoksyjnym chinglishu, że niemal leżeliśmy ze śmiechu czytając to dyrdymały. Przetłumaczone nawet były klasyfikatory i partykuły. Nie trzeba dodawać, że nic z tego nie zrozumieliśmy.
Około 16. zbieraliśmy się na dworzec - naszym kolejnym celem miał być Nankin. Miał być. Dworzec wydawał się podejrzanie zapchany, ale byliśmy odpowiednio przed czasem, a nasz pociąg nie wyświetlił się jeszcze na panelu. Z ciekawości zapytałem czy przypadkiem nie jest opóźniony - i rzeczywiście okazało się, że coś było na rzeczy, bo dworcowa chociaż nie mówiła po angielsku kazała mi iść za nią i zaprowadziła do informacji. Tam chłopak wytłumaczył mi, że pociąg jest odwołany z powodu powodzi na wschodzie prowincji i w Syczuanie (wylała Jangcy i jej dopływy). Powiedział, że dojechać do Nankinu jeszcze dziś szanse są kiepskie, ale napisał nam na kartce co i jak i powiedział, żebyśmy zdali bilety, żeby odzyskać pieniądze. Kolejka w kasach (mimo iż okienek na tamtejszym dworcu jest kilkadziesiąt) była niemiłosiernie długa i trochę z całym naszym dobytkiem odstaliśmy. Po zwrocie biletów i po tym, jak dowiedzieliśmy się, że rzeczywiście nie da się dojechać póki co do Nankinu szybko zdecydowaliśmy, że jedziemy prosto do Hangzhou. Co spodobało mi się na dworcu to to, że nawet jak ktoś nie zna angielskiego to nie kręci głową i udaje, że jesteś powietrzem tylko stara się pomóc, zawoła kogoś, zapyta. Pomoc białemu turyście to dla Chińczyka niemal punkt honoru - to chyba efekt kampanii przed Olimpiadą w Pekinie i w tym roku przed EXPO w Szanghaju. 
Na całym tym zamieszaniu mimo tego, że spędziliśmy na dworcu jakieś 3 godziny i wypociliśmy hektolitry, wyszliśmy nienajgorzej, bo dostaliśmy hardseaty na bezpośredni pociąg na jutro rano do Hangzhou - a do Nankinu mieliśmy tylko jeden bilet, drugi był stojący (jak na 17 godzin to hardkor, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma). Zastaliśmy Chrissy i Ludwiga w kafejce przy recepcji hostelu i wyglądali jakby zobaczyli duchy. Okazało się też, że miejsca w hostelu już nie było, ale na szczęście nas przewaletowali w swoim dormie. 

środa, 1 grudnia 2010

Chińskie lwy i armia z terakoty.

Wieża Bębnów
Na pociąg do Xian udało się dostać bilety na tzw. hard-sleepery. Można to porównać z rosyjską plackartą. Wagony są podobne tyle, że półek jest sześć a nie cztery i miejsca jest zdecydowanie mniej. Nie ma też leżanek z boku przedziału, a jedynie korytarz. Na miejsce dotarliśmy z lekkim opóźnieniem (w przeciwieństwie do rosyjskich pociągów wg których przyjazdów i odjazdów można niemal regulować zegarki - chińskie nie są aż tak punktualne). Na dworcu w Xian przywitał nas Aryll, znajomy z CS. Nie mógł nas przenocować, ale za to fajnie spędziliśmy te kilka dni w stolicy prowincji Shaanxi. Aura początkowo nie sprzyjała, nonstop siąpił deszcz, ale po pekińskim piekle była to nawet przyjemna odmiana. Udało się dostać miejsce w tanim hostelu tuż przy Wieży Bębnów. 
Xian to jak na europejskie standardy wielka metropolia. Miasto rzędu 5 milionów mieszkańcow, ale jak na Chiny to bez szaleństw. Nie czuje się specjalnie atmosfery tętniącej życiem metropolii - ot, duże miasto i tyle. Xian mimo wszystko ma bogatą historię, sięgającą około 3 tysiącleci wstecz. To tutaj kończył się (albo zaczynał - zależy jak na sprawę patrzeć) Jedwabny Szlak. Zalicza się go do tzw. "Czterech Stolic Starożytnych Chin" - obok Pekinu, Nankinu i Luoyang. Lata prosperity miasta przypadają głównie na panowanie dynastii Tang, od około VII wieku naszej ery. Dobrym punktem wyjścia do poznania historii rejonu jest wizyta w muzeum prowincji Shaanxi. Kiepska pogoda sprzyjała długiej wizycie w muzeum, które w dość przystępny sposób prezentuje historię rejonu, a zarazem Chin. Muszę przyznać, że byłem i niestety dalej jestem w tej dziedzinie strasznym ignorantem. Historia Chin jest naprawdę fascynująca i szkoda, że u nas na bazowym poziomie niewiele się o niej mówi w szkołach (a teraz już chyba wcale). Niesamowite wyobrazić sobie jaka cywilizacja kwitła na tamtych terenach, podczas gdy nasi prapradziadowie biegali z włócznią po puszczach za żubrem i turem. 
Przez większość czasu jaką spędziliśmy w Xian towarzyszył nam Aryll. To jego przybrane imię - Chińczycy bardzo lubią przyjmować sobie zachodnie imiona (chociaż pierwszy raz spotkałem się akurat z takim) i nie chcą, żeby się do nich zwracać po chińsku. Co ciekawe, gdy jednak powie się im, że ma się chińskie imię (mam swoje, które wybrałem na kursie chińskiego), to kompletnie zapominają o oryginalnym. Aryll starał się jak mógł, żeby pokazać nam Xian od jak najlepszej strony pod każdym względem. Dowiedziałem się też paru ciekawych rzeczy - między innymi, że w chińskich lasach żyją lwy. Jako, że należę do osób, które jak wiedzą, że coś jest czarne a nie białe, a ktoś im wmawia inaczej, to mimo wszystko nie są w stanie nawet dla świętego spokoju ustąpić, nie ustąpiłem. A na zwierzętach akurat się znam. ;) 
Muzułmańskie pierożki
W Xian w końcu udało nam się dobrze zjeść i to naprawdę dobrze. Aryll zaprowadził nas do nieturystycznych miejsc, gdzie jedzenie było domowe, tanie i PRZEPYSZNE. Za każdym razem próbowaliśmy czegoś innego i chyba oprócz tofu, którego próbowałem na różne sposoby i żaden mi nie podchodził, to smakowało mi wszystko. Wieczorem spędziliśmy trochę czasu w dzielnicy muzułmańskiej, która jest jedną z głównych atrakcji Xian. Mieści się tam targ, który przyciąga nie tylko turystów, ale również mieszkańców. Stragany wypełnione są różnego rodzaju jadłem, piciem, zwierzętami (żywymi i nie) i wszelkiego rodzaju badziewiem. Mnie najbardziej do gustu przypadły suszone owoce, a przede wszystkim ananasy na wspomnienie o których ślinka mi cieknie do pasa. Kolację zjedliśmy w tradycyjnej muzułmańskiej restauracji, która miała aż 4 piętra i każde wypełnione było po brzegi niemal o każdej porze dnia. Aryll polecił nam spróbować tradycyjnych pierożków z mięsem. Trzeba pałeczkami złapać za czubek pieroga i nadgryźć lekko, żeby wypić ze środka pyszną zupę. Skosztowaliśmy też napoju ze sfermentowanych śliwek. 
Przysmaki na targu
Pojechaliśmy jeszcze na koniec zobaczyć spektakl światło-dźwięk przy ponoć największej azjatyckiej fontannie, znajdującej się u podnóża słynnej Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi. Fontanna owszem ogromna, strzelała wodę na kilkanaście lub więcej metrów w górę, do muzyki Mozarta, Ravela i innych zachodnich kompozytorów. Nic chińskiego jednak nie usłyszałem.
Następnego dnia w planie mieliśmy zwiedzanie Terakotowej Armii, która została odkryta kilka kilometrów na wschód od Xian. Na dworcu spotkaliśmy się z dwójką Niemców, których Aryll również poznał przez CS. Chrissy i Ludwig już od prawie roku byli poza domem. Zaraz po maturze pojechali na working holidays do Australii i Nowej Zelandii, a teraz w drodze powrotnej zwiedzali trochę świata. 
W muzeum Terakotowej Armii przypomnieliśmy sobie znów o tłumach od których odpoczęliśmy w Pingyao. Muzeum składa się z trzech hal, w których eksponowane są posągi żołnierzy. Zostały one odkryte w latach '70 ubiegłego wieku przy pracach polowych. Około 8 tysięcy żołnierzy naturalnej wielkości miało strzec sarkofagu cesarza Qin Shi, pochowanego w III wieku przed Chrystusem. Posągi mimo swej ilości nie było produkowane taśmowo - każdy z nich jest inny, maja różne wyrazy twarzy. Nie wszyscy to też żołnierze, byli tam też lekarze czy rzemieślnicy, wszyscy, którzy mogliby przydać się cesarzowi na tamtym świecie. Posągi oryginalnie miały pomalowane twarze, jednak po ich odkopaniu na skutek reakcji z powietrzem ich kolory wyblakły. Armia robi rzeczywiście wrażenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę ile wieków temu została ona stworzona (wtedy po naszych lasach, jeszcze chyba nawet nikt nie biegał z dzidą). 

sobota, 27 listopada 2010

Chińskie pociagi - droga do Pingyao.

Sporo słyszałem przed wyjazdem o chińskich dworcach i pociągach. We wtorek wieczorem przyszedł czas, żeby zderzyć wyobrażenia z rzeczywistością. Nasz pociag niestety nie odjeżdżał z Dworca Centralnego vis a vis, którego mieszkaliśmy - tylko z Zachodniego, do którego jeszcze  nie dociągnęli metra, więc kawałek trzeba było podejść. Na dworcu tłok porównywalny z gęstością tłumu w Zakazanym Mieście w sobotnie południe. Na wejście sporo kontrolnych bramek, gdzie trzeba prześwietlić bagaż. Dworce w Chinach są naprawdę ogromne, ale oznakowanie jest dość dobre i odnaleźć się nie jest trudno. Szybko znaleźliśmy drogę na nasz peron, a pociąg już stał. Na platformie kłębiła się masa ludzi, pakująca się do pociągu, który już pękał w szwach. Trochę czasu zajęło nim i my znaleźliśmy się w środku, a jeszcze dłużej zanim znaleźlismy swoje hard-seaty. Miejsca na bagaż praktycznie nie było, ale sąsiedzi jakoś ścisnęli swoje tobołki i udało się wpakować nasze backpacki pod siedzenia. Pociąg był porządnie przeładowany - w Chinach, gdy zabraknie miejscówek sprzedaje się także bilety stojące (jak u nas w PKP).
Tradycyjnie byliśmy jedynymi białasami w rejonie, więc na początku wzbudzaliśmy trochę zainteresowania. Niestety poza 'Hello', które w Chinach mówi się bardziej w celu zwrócenia uwagi niż przywitania się, nie udało się pokonwersować. Nie pomógł nawet phrasebook LP. Nie udało się też pospać, bo staraliśmy się ścisnąć żeby na siedzeniach zmieściło się więcej osób. Zamiast snu wpadaliśmy w letargiczne odrętwienie i w takim stanie spędziliśmy do rana 12 godzin. Około 7. rano minęliśmy Taiyuan - stolicę prowincji Shanxi, ponad 2-milionowe miasto. 
Widok z wieży targowej na starówkę
Po godzinie dotarliśmy do Pingyao. Sprzed dworca zgarnął nas rikszarz do wcześniej upatrzonego hostelu. Miasto słynie z wpisanej na listę UNESCO starówki, którą opasają dobrze zachowane mury miejskie. Rzeczywiście przejeżdżając pod bramą ze znajdującego się poza murem przedmieścia wgłąb starego miasta ma się wrażenie, że przenosi się kilka wieków wstecz w czasie. Brukowane ulice, stara chińska architektura, piękne dachy, ozdobne lampiony i majestatyczne mury. Nasz hostel mieścił się w samym centrum przy głównej ulicy. Właścicielka Jackie, bardzo sympatyczna i komunikatywna kobieta, sprawnie nas zakwaterowała i załatwiła bilety dalej do Xian. Byliśmy strasznie rozbici po bezsennej nocy, więc doszliśmy do wniosku, że zatrzymamy się tutaj na 2 dni, żeby odpocząć. I pierwszy dzień na to właśnie poświęciliśmy, chociaż trochę czasu spędziliśmy na rekonesansie.
W mieście było dość sporo zachodnich turystów. W Pekinie biali turyści to zaledwie ułamek, tutaj było inaczej - myślę, że nawet 30-40% ogółu turystów stanowiły białe twarze. A ludzie z nich żyją - pełno jest sklepów z pamiątkami, salonów masaży (pewnie i nie tylko), knajpek i muzeów. Miasto w czasach swojej świetności (ok. wieku XVII) słynęło z bogactwa. Mieściło się tutaj wiele instytucji finansowych, w tym pierwszy chiński bank. 
Drugi dzień poświeciliśmy na intensywniejsze poznawanie zakątków miasta. Zaczęliśmy je od wieży targowej, która góruje na starówką. Rozciąga sie z niej przepiękny widok na stare miasto. Obowiązkowym punkt jest też spacer po murach miejskich. Liczące 6 km długości mają około 12 metrów wysokości i są w większym stopniu oryginalnie zachowane. Parę lat temu zawaliła się część południowa, jednak została pieczołowicie odrestaurowana.
Rzeźby na murach
Miasteczko po Pekinie wywarło na mnie wrażenie oazy spokoju - było wręcz aż za spokojnie. Co ciekawe, to jedno z niewielu miejsc w drodze, gdzie nie spotkałem żadnego Polaka. Ale polski usłyszałem - już na rikszy w drodze na dworzec poznaliśmy się Dominikiem - Niemcem, który jakiś czas temu był na Erasmusie w Krakowie. ;)

wtorek, 16 listopada 2010

Napastowani w Zakazanym.

Poniedziałek 19. lipca. Tego dnia postanowiliśmy przypuścić kolejny atak na Zakazane Miasto. Zebraliśmy się dość wcześnie, żeby uniknąć tłumów. Jednak mimo wczesnej pory i tak było masę ludzi. Do kas biletowych nie trzeba było już czekać dłużej niż 5-10 minut. Udało się nawet przemycić Raula na bilecie ulgowym - pani w okienku przyjęłaby chyba kartę kredytową jako legitymację studencką.
W przeciwieństwie do Muru Chińskiego, którym byłem zachwycony, Forbidden City specjalnie mnie nie porwało. Jest to obszar 72 ha na którym mieści się ok. 800 pałaców, zbudowanych w XV wieku. Rezydowali tu cesarze z dynastii Ming i Qing i jak sama nazwa wskazuje nie lubili zwykłych gości. To bezkresny ciąg bram, dziedzińców, pałaców, pomników, schodów i świątyń. Ich ilość jest tak przytłaczająca, że aż ciężko się zachwycić. Po Wielkim Murze to miejsce, gdzie można było spotkać najwięcej laowai (Chińczycy, tak nazywają nie-swoich... a jeszcze częściej po prostu wrzucają wszystkich do jednego worka pt 'meiguoren' czyli Amerykanin). Sensację wśród tłumu wzbudziła holenderska rodzina z blondynkami bliźniaczkami. Jeśli by Holendrom przyszedł do głowy pomysł poboru paru yuanów za zdjęcia, które im namiętnie robiono, to zarobiliby niezłą sumkę. Nam zresztą też się dostało. Czasami pytają czy można zrobić zdjęcia, a czasami po prostu podchodzą jak do kosmity (zdarza się, że dotykają) i po prostu strzelają fotkę. Jeszcze częściej udają, że piszą SMSa i jak się nie patrzysz słychać tylko dźwięk robionego zdjęcia (mogliby sobie chociaż wyłączyć tę opcję). W Pekinie jeszcze nas to bawiło.
Pałac Zimowy w deszczowej aurze

Chyba chodziło o to, że są kamienie
Zakazane Miasto opuściliśmy dość szybko (po 1,5h). Poszliśmy obejrzeć pobliski budynek Opery, który wygląda jak latający spodek, który awaryjnie lądował zaraz za Halą Ludową przy Tian An Men. Ostatnie 'must-see' jakie chcieliśmy w Pekinie zobaczyć to Pałac Letni, który znajduje się na północnych obrzeżach miasta. W kasie niestety nie przeszedł numer z legitymacjami studenckimi (nie tylko Raulowi, ale też i nam). Nie wiem jaka jest zasada, chyba po prostu zależy od kasjerki. Nie pomogło nawet 'women shi xuesheng' (jesteśmy studentami :() Pałac Letni zlokalizowany jest w malowniczej okolicy nad pięknym jeziorem, nad którego brzegiem rosną płaczące wierzby. Niestety złapała nas burza i około 1,5 h przestaliśmy stłoczeni pod daszkiem w parku. Burza była jednak zbawieniem bo powietrze stało się bardziej rześkie, a uwierzcie mi w Pekinie w lecie nie
ma czym oddychać.
W parku natrafiliśmy na parę ciekawych przykładów napisów w dialekcie pisanym 'chinglish'. Chinglish to tłumaczenie chińskiego w taki sposób aby dokładnie przetłumaczyć słowo w słowo. Wychodzą z tego niezłe kwiatki, jak na załączonym obrazku. Oprócz tego moi faworyci to - 'Don't try fatigue driving' - na autostradzie czy 'Notice the safety' (zamiast 'be careful') i rozpowszechnione wszędzie - 'No spitting!' (tak, Chińczycy strasznie charkają i plują i przed Olimpiadą w całym mieście zaprowadzono kampanię mająca ucywilizować naród... nie wyszło, przynajmniej nie do końca). Zastanawiałem się, czemu nie zatrudnią kogoś z milionów nativów, którzy mieszkają w Chinach, żeby to elegancko przetłumaczyć. Ale widać Chinglish jest wpisany w chiński folklor.
Popołudnie z powodu deszczu spędziliśmy na zakupach w dzielnicy Sanlitun (chyba najbardziej zwesternizowanej części Pekinu, gdzie żyje większość expatów). A wieczorem żegnaliśmy się z Hiszpanami, którzy wracali już do domu. Przed wylotem poszliśmy na ucztę do fast-food knajpy obok hostelu, w której jedliśmy w pierwszy wieczór w Pekinie. Wtedy myśleliśmy, że można znaleźć coś lepszego, ale jak potem się okazało, nie wyszło nam i z desperacji jedliśmy raz nawet w Macu i KFC. Raul zamówił kaczkę po pekińsku, która jak dla mnie cudem nie jest. Moim ulubionym daniem jakie jadłem w Pekinie był kurczak gongbao - w ostrym sosie z papryką i orzeszkami ziemnymi. PYCHA!!!
Ostatniego dnia w Pekinie zwiedzaliśmy już tylko zoo. Mimo tego, że był to środek tygodnia, to było ono dość zatłoczone. Zwłaszcza rejon wybiegu pand, których mają kilka i są niesamowicie leniwe. Mają gdzieś piski i krzyki dzieciaków. Ba - nawet dorosłych, którzy stukają w szyby i wszystko co się da. Pod tym względem Chińczycy są naprawdę niewychowani. Szczytem wszystkiego był wybieg na którym wygrzewał się krokodyl z Jangcy (gatunek skrajnie zagrożony wyginięciem) na którego tłum rzucał wszystkim czym popadło butelkami z wodą, kamieniami, lodami... i zero reakcji. Ja nie wytrzymałem odkręciłem butelkę z wodą i zamachnąłem się, żeby oblać dziewczynę, która rzuciła na niego butelkę. Była niewiele młodsza ode mnie (a może i starsza... Azjaci zawsze wyglądają na młodszych) i do tego z matką. Wydarłem się na nią co robi i czy chce żeby teraz ją oblać ta wodą. Jak uwielbiam wizyty w zoo, i samo zoo w Pekinie definitywnie zasługuję na uwagę, to to był dla mnie koszmar.
Wkurzeni na Chińczyków wróciliśmy do hostelu wziąć plecaki i dalej w drogę na południe. Noc w chińskim pociągu na hard-seatach. Bezcenne. TBC.

piątek, 12 listopada 2010

Wielki Mur i Lolexy.

Kolejka do Mao
Drugiego dnia postanowiliśmy przypuścić atak na bodaj najważniejszy 'must-see' obiekt miasta - Zakazane Miasto. Przyjechaliśmy na Plac Niebiańskiego Spokoju - Tian An Men. To największy plac publiczny na świecie - jest naprawdę ogromny. Przy oraz na placu stoją monumentalne gmachy - Hali Ludowej, Muzeum Narodowego a na środku oczywiście mauzoleum Mao Zedonga i wznoszący się przed nim pomnik bohaterów ludowych. Jeśli ktokolwiek myśli, że 3-godzinna kolejka na wjazd na Kasprowy to coś, to radzę przyjechać do Pekinu i zweryfikować swoją opinię. Nie mam zielonego pojęcia ile ludzi w niej stało, bo kolejka wiła się po całym placu jak wąż i zakręcała niezliczoną ilość razy. Co prawda w planach zwiedzenia mauzoleum nigdy nie mieliśmy (ewentualnie gdyby nie było kolejki, jak pewnego razu udało się w Moskwie u Lenina), ale po przyjeździe na miejsce wątpliwości zostały rozwiane. Przechodząc wzdłuż kolejki spotkaliśmy znajomych Australijczyków z naszego hostelu (poznaliśmy się jeszcze w hostelu w Ułan Bator) - stali już 3h a nie byli nawet w połowie. Wspaniały sposób na spędzenie sobotniego dnia. 
Biała Dagoba
Niestety do wejścia do Zakazanego Miasta prowadziła również kolejka. Przeszliśmy w tłoku pod słynnym portretem Mao, ale tłum za bramą niewiele się rozrzedził. Mimo, iż kas biletowych jest kilkanaście po przeciwnych stronach kompleksu to były tak długie, że łączyły się w połowie. W tłumie nie brakowało Chińczyków, którzy podchodzili do białych turystów i chcieli sprzedać bilety z oderwanym kuponem wejściowym. ;] Antek namówił mnie, że nie ma sensu męczyć się i tracić czasu i lepiej pójść w inne miejsce. Tym bardziej, że na 14. byliśmy umówieni w naszym hostelu, żeby spotkać się z Hiszpanami poznanymi nad Bajkałem. 
Zdecydowaliśmy, że pójdziemy do pobliskiego parku Beihai. Jego centrum stanowi Biała Dagoba położona na wyspie na środku jeziora północnego (stąd nazwa parku). Oczywiście ludzi mnóstwo, ale zdecydowanie przyjemniej można było spędzić czas niż na terenie Zakazanego Miasta gdzie wprost nie było czym oddychać. Po jeziorze leniwie przesuwały się łódki, u brzegów rosły całe zarośla lotosów. Naturalnie w parku spotkaliśmy jak w każdym tańczących, babcie bawiące się w karaoke, ptaszki w klatkach i dziadków kaligrafujących wodą po chodniku. Chcieliśmy jeszcze wstąpić do drugiego parku na Wzgórzu Węglowym, z którego roztacza się widok na Zakazane Miasto, ale nie mieliśmy już czasu.
Ptasie Gniazo i wieża olimpijska
Czwórka Hiszpanów przyjechała do Pekinu bezpośrednim pociągiem z UB, więc była trochę zmęczona. Na szczęście w naszym hostelu udało im się dostać jeszcze pokój. Daliśmy im odpocząć i umówiliśmy się na wieczór, a sami pojechaliśmy w rejon Stadionu Olimpijskiego. Już na stacji metra zewsząd dobiegała melodia piosenki 'Welcome to Beijing', która grana była podczas olimpiady. Nawet tam i to popołudniu były tłumy, ale mówiąc szczerze powoli oswajaliśmy się z myślą, że takie po prostu są Chiny, gdzieś ten miliard trzysta milionów musi przebywać. Teren olimpijski nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, sporo betonu, trochę zieleni nieco na siłę. Oczywiście same olimpijskie obiekty prezentują się imponująco - Stadion Narodowe "Ptasie Gniazdo" czy pływalnia "WaterCube". Wróciliśmy dość szybko do centrum a melodia 'Beijing huangying ni' wciąż siedziała w głowie. Wieczór spędziliśmy rozrywkowo w centrum z Hiszpanami dzieląc się historiami z Mongolii i rywalizując, kto szybciej złapie taksówkę.

Następnego dnia zaplanowaliśmy wyprawę na Wielki Mur. Zdecydowaliśmy się nie jechać do najbliższego i najczęściej odwiedzanego odcinka w Badaling tylko dalej do Jinshanling. Wycieczka była zorganizowana przez znajomą z CS. O 8.00 rano odjechaliśmy busem z dwunastką innych CSerów z Belgii, USA, Indii, Hongkongu, Francji, Kanady, Hiszpanii i oczywiście Polski. ;) Kierowca był wyjątkowo komunikatywny i cały czas opowiadał kawały, z których sam najbardziej się śmiał. Razem z nami pojechał też Raul. Jinshanling jest oddalone od Pekinu o jakieś prawie 200 km, ale warto jest przejechać ten kawałek dla takich widoków. Na górę można dostać się w wersji dla leniuchów kolejką, ale podeszliśmy do sprawy po męsku. W końcu sam Mao powiedział, że "nie może zwać się mężczyzną ten, który nie wspiął się na Wielki Mur'. Wdrapanie się na mur w 40-stopniowym upale to jedno, ale przejście przez odcinek Jinshanling to drugie. W niektórych momentach podejścia były niemal pionowe, mur w kiepskim stanie, a w dół kilkunastometrowe przepaści (ponoć zdarzają się przypadki śmiertelne wśród turystów). Dodatkową "atrakcją" było targowanie się z handlarzami, którzy sprzedawali wodę w butelkach, gazowane napoje, wachlarze albo T-shirty z napisemi 'I climb the Great Wall'. Nie ma na nich mocnych... potrafili iść krok w krok dobre 20 minut i pytać 'What's your best prize?'. Czasami cena schodziła z 20 do 5 yuanów (2,5zł) za butelkę. Niektórzy byli wyjątkowo natarczywi, prawie jak cykady które są w Chinach jeszcze głośniejsze niż te znane z basenu Morza Śródziemnego. 
Samego Muru naprawdę nie trzeba reklamować. Mimo iż powietrze było dość ciężkie i widoczność kiepska, widoki i tak były wspaniale. Zwłaszcza gdy odeszło się na tyle daleko, że turystów było już naprawdę mało. Niewiarygodne, że ta budowla przetrwała tyle lat i została zbudowana w takich warunkach. 
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na słynny Jedwabny Targ, czyli takie centrum handlowe a la krakowska tandeta. Nie da się przejść obok stoiska by nie być zaproszonym, ba - zaciągniętym na siłę do środka. Sir, do you need a tee-shirt, maybe th-ay or a bag for your wife - but I don't have a wife - oh, so for your girlfriend - but I don't have a girlfriend - oh, so maybe I can be your girlfriend. I tak to mniej więcej wyglądało. Nikt nawet nie udaje, że to są podróby, ale co ciekawe na metkach zwykle nie ma 'Made in China' tylko in Egypt albo Indonesia. W Mongolii zepsuł mi się zegarek, więc kupiłem sobie Rolexa, na którego Chińczycy mówią Lolex (nie wypowiadają litery r) za równowartość 10 zł. Oczywiście nie dożył nawet przyjazdu do Polski. ;)