niedziela, 12 grudnia 2010

Na wskroś przez państwo Środka.

Kilkugodzinna wyprawa na dworzec dnia poprzedniego zaowocowała w dwie miejscówki na hard-seaty w pociągu relacji Xian-Hangzhou. Przyjechaliśmy na dworzec na godzinę przed odjazdem, żeby zająć miejsca bez pośpiechu i ulokować się z bagażem. Pociag okazał się nie aż tak zapakowany jak ten z Pekinu do Pingyao. Sąsiadki z naprzeciwka okazały się zmierzać w tym samym kierunku. Obydwie mówiły dość dobrze po angielsku - byłem zwłaszcza pod wrażeniem młodszej, bo jak na 13-latkę mówiła po prostu świetnie, a w życiu nie była za granicą. Ba, to była jej pierwsza podróż poza granice Shaanxi. Starsza studiowała w Guangzhou. Młodsza gdy usłyszała, że jedziemy od ponad 40 dni z Europy otwarła szeroko usta z wrażenia. Zaledwie parę razy wcześniej widziała białego ludzia. Obydwie były jednak tak grzeczne i taktowne jak nie Chinki (proszę mnie źle nie zrozumieć, azjatycka bezpośredniość wcale mi nie przeszkadza ;)). W Xian zaopatrzyłem się w książkę do praktykowania mandaryńskiej kaligrafii, więc dostałem od dziewczyn trochę wskazówek. Udało się poruszyć sporo ciekawych tematów. Nie wiedziałem jak bardzo dzieciaki w chińskiej mają prze...kichane. Zaczynają o 7.20 i do 8.00 czytają na głos. Potem lekcje aż do przerwy obiadowej i z powrotem aż do 19.00, chyba, że mieszkają w internacie, to wtedy przerwa na kolację i potem wspólne odrabianie lekcji. Jeśli mieszka się z rodzicami lekcji do odrabiania jest tyle, że nad książkami siedzą do 22-23. Czasu wolnego praktycznie zero. Nasze podstawówki by ich zdemoralizowały...
W pociągu spędziliśmy prawie dobę przejeżdżając terytoria 4 prowincji - Shaanxi, Henan, Anhui i Zhejiang. Krajobraz się zmieniał z pagórkowatego pierwszego dnia, do typowego dla Niziny Chińskiej, pełnego kanałów i pół ryżowych na drugi. Przejeżdżając przez Chiny Wschodnie ma się jednak wrażenie, że nie ma niewykorzystanego skrawka ziemi. Teren jest bardzo zurbanizowany, a gdy tylko wydaje się, że w końcu wyjeżdża się poza teren miejski, względnie wiejski zaraz wyrasta jakaś fabryka, elektrownia albo blok. Zmiany wprowadzane w przyrodę są też kolosalne. Buduje się za wszelką cenę, nie zwracając uwagi na naturalne uwarunkowania. Jeśli trzeba znikają całe góry, zmienia się bieg rzek, nie mówiąc o osiedlach ludzkich. Cóż, no pain no gain...
Połaziłem trochę po wagonach, żeby rozprostować nogi i w każdym byłem traktowany jak UFO, ale do tego już się przyzwyczaiłem. Wpadłem na starszego jegomościa z Nowej Zelandii, który przyszedł potem z nami pogadać - od kilkunastu lat uczy angielskiego w prowincji Gansu. Na wieczór skusiliśmy się na roznoszone przez pociągowych konduktorów-handlarzy posiłek. Była to ostra zupa ze wszystkim co wlazło do talerza. Towarzystwo patrzyło na nas jak sobie damy rady z pałeczkami, ale wyszliśmy ze starcia z twarzą - przecież za nami już prawie 2 tygodnie praktyki. ;) W międzyczasie sąsiadki zrobiły nam prezent kupując u konduktorki wisiorki ze zwierzętami-patronami roku w którym się urodziliśmy się. I tak mnie trafił się tajger, a Antkowi smok. Co ciekawe smok wcale nie jest jakiś strasznym demonem za jakiego mamy go w Europie. Smok to w Chinach uosobienie wszystkich pozytywnych cech zwierząt, gdyż składa się z różnych ich części - tułów węża, rybia łuska, łapy tygrysa itd.
Duma Hangzhou - Jezioro Wschodnie
Nad ranem przejechaliśmy przez most nad Jangcy, która ma w tym miejscu dobre kilka kilometrów szerokości. Do Hanzghou dojechaliśmy z około godzinnym opóźnieniem, ale na dworcu już na nas czekał mój znajomy Eli. To sprawca większości naszych rozrywek w ciągu 5 dni, które zabawiliśmy w stolicy prowincji Zhejiang. Przed tym jak zabrał nas do swojego mieszkania poszliśmy na obiad. Do tego momentu wspominam krewetki, które wtedy jedliśmy (czemu ja nie urodziłem się w miejscu gdzie świeże krewetki są na wyciągnięcie ręki? :(). Po obiedzie wrócił do pracy, a my trochę odpoczęliśmy po podróży w mieszkaniu. Na południu Chin jeszcze bardziej niż w Pekinie czy Xian doskwiera upał z powodu wysokiej wilgotności powietrza. Pekińska sauna była niczym w porównaniu z tą z tych rejonów. Wychodząc na ulicę po kilkunastu minutach ma się wrażenie, że wzięło się prysznic w ubraniu. Jednak do uczucia świeżości daleko. Na wieczór poszliśmy na kolację ze znajomymi Eli z firmy, bo jeden z nich miał urodziny. Śmiali się, że Eli jest szpiegiem, bo za każdym razem przyprowadza jakichś znajomych z zagranicy. Później wybraliśmy się tam gdzie większość młodych Chińczyków spędza wieczory - na karaoke. Zmokliśmy jednak jak kury po drodze, bo rozpętała się krótka, aczkolwiek obfita w deszcz burza. Doszedłem do wniosku, że to jednak nie mikrofony tak modulują głos tylko Chińczycy naprawdę lubią i potrafią śpiewać. Nas ciężko było zaciągnąć do śpiewania, daliśmy się w końcu namówić na parodię Lady Gagi. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz