środa, 29 grudnia 2010

EXPO - ostatnie dni w Chinach.

Trzeci dzień z założenia mieliśmy w całości poświęcić na EXPO, ale po namowach Australijki, którą poznaliśmy w knajpie poprzedniego wieczoru pojechaliśmy dopiero wieczorem. Do godziny trzeciej rozkoszowaliśmy się widokami z północnego Bundu na Pudong, który tego dnia przy błękitnym niebie prezentował się wybitnie okazale. Wydaje mi się, że jest to widok, który najbardziej wyrył się z całego wyjazdu w mojej pamięci i spacer po Bundzie jest u mnie prawie na tym samym poziomie miejskich doznań estetycznych jak spacer po Newskim Prospekcie. :)
Po EXPO można było się spodziewać co najmniej dwóch rzeczy - dzikich tłumów i kiczu. Jedno i drugie dostarczono w dawce trudnej do ogarnięcia. Na miejsce dotarliśmy około 15. czyli teoretycznie po największej fali zwiedzających. Z daleka uwagę przyciąga pawilon chiński – w kształcie odwróconej czerwono-czarnej piramidy. Jest największy z wszystkich – nie mogłoby być inaczej. Żeby się dostać do środka należy odczekać swoje kilka godzin i mieć zrobioną rezerwację – inaczej nie ma szans. Tak więc mieliśmy z głowy.
Pawilon chiński
Teren EXPO podzielony jest na sektory geograficzne i tematyczne. Na początek zostaliśmy trochę w Azji. Pierwszym pawilonem, który zwiedziliśmy był Nepal – bardzo ciekawie zaprojektowany w formie świątyni. Kolejne pawilony były mniej wyszukane (niektóre wręcz zbyt przewidywalne np. większość krajów arabskich miały formę meczetu bądź też zamku z piasku). Były też sprawy wołające o pomstę do nieba. W pawilonie Pakistanu spora część ekspozycji była poświęcona usilnym staraniom kraju w walce o pokój na świecie. Wszelkie bariery przekroczyli Koreańczycy z Północy – w ich pawilonie zwiedzających witał napis głoszący, że kraj jest rajem dla ludzi. Można też było obejrzeć sobie film, że niektórzy obywatele mają nawet pralki, lodówki i mogą jeździć na rowerze. Mówiąc szczerze zrobiło mi się niedobrze.
Przejechaliśmy busem do dzielnicy europejskiej. Do większości pawilonów były dzikie kolejki, ale próbowaliśmy szczęścia przy wejściach dla VIP. Pokazywaliśmy nasze paszporty UE i ewentualnie mówiliśmy, że mamy jakąś rodzinę w danym kraj. W większości przypadków działało (nie wpuszczono nas tylko do pawilonów skandynawskich i Szwajcarii). Pawilon francuski był ponoć po chińskim najbardziej obleganym i choć z zewnątrz dość skromny, to wewnątrz eskpozycja dość ciekawa. Polski odwrotnie, bardzo podobał mi się z zewnątrz, ale w środku przeciętnie. Ciekawy jedynie był film animowany 3D o historii Polski. Myślę, że jednak dla Chińczyków nie był zrozumiany. Jednym z gorszych był pawilon Rosji, który w środku imitował las równikowy, a ekspozycje były poświęcone konkretnym przedsiębiorstwom. Dopiero pod koniec trafiliśmy do pawilonu karaibskiego, gdzie pogadaliśmy trochę ze staffem z Jamajki – super otwarci ludzie. Nie muszę chyba dodawać, że dla Chińczyków byli oni większą atrakcją niż my. Podobnie z mieszkańcami Afryki.
Ogólnie trzeba przyznać, że EXPO to ogromne przedsięwzięcie robiące wrażenie swoim rozmachem. Zajmowało ono teren ponad 5 km2, które po zakończonej wystawie zostanie zaadaptowane na potrzeby miasta. Zbudowano nowy most przez rzekę i jak już wspominałem nowe linie metra. Nie było miejsca w mieście, gdzie w zasięgu wzroku nie było napisu EXPO 2010, „Better city, Better life” albo maskotek wystawy. Miasto na tym fenomenie z pewnością zyskało – zwiedziło go ponad 70 mln zwiedzających, jednak większość z nich stanowili Chińczycy. Myślę, że dla dzieciaków była to znakomita lekcja geografii i zaznajomienie się z różnorodnością świata. Na pewno było to też znakomita okazja dla biznesmenów do ubicia świetnych interesów. Dla turystów oprócz możliwości pochwalenia się, że było się na EXPO, które pewnie będzie miało status największego w historii (nie wiem, czy ktokolwiek Chińczyków przebije w najbliższej  przyszłości) nic wiele nie wnosiło.


Przedostatniego dnia zrelaksowaliśmy się w zoo w Szanghaju. Znacznie mniejsze niż pekińskie, jednak niemniej ciekawe, a przede wszystkim z mniejszymi tłumami (bo leżące poza centrum). Oprócz wielu ciekawych chińskich zwierząt udało się nam zobaczyć pandy w całej okazałości, pałaszujące pędy bambusowe. Jak można się spodziewać na pandach Chińczycy robią niezły biznes i nie mówią tylko o maskotkach. Wszystkie zwierzęta są własnością rządu chińskiego i od czasu do czasu są jedynie wypożyczane za krocie do ogrodów zoologicznych za granicą, oczywiście w konkretnym interesie politycznym.
Maglev
Pożegnanie z Szanghajem nie mogło nie nastąpić na Bundzie. Po drodze odkryliśmy parę mniejszych urokliwych uliczek między Placem Ludowym a rzeką. Poszliśmy też kupić  ostatnie pamiątki. Następnego dnia czekała już nas tylko ekspresowa wycieczka Maglevem – supernowoczesną kolejką magnetyczną na lotnisko Pudong.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz