piątek, 14 stycznia 2011

Tropiki w styczniu.

I znów przyszło mi zagapić się na wschód, i tak z tego spoglądania znalazłem się jakieś 13. tyś. km od Polski – a konkretnie w Indonezji. Ale po kolei.
Pomysł na wyjazd na wschód zrodził się zaraz chyba po powrocie z Chin. Zakochałem się w Azji i chciałem tak wrócić jak najszybciej. Myślałem, że będą to znów Chiny, ale w listopadzie pojawiła się możliwość wyjazdu do Indonezji i voila – fast forward do stycznia i oto jestem na Jawie.
Czemu akurat Indonezja? Myślę, że mimo wszystko na samym początku wybór był przypadkowy. Ale jak sam zacząłem się zastanawiać to powodów jest sporo. Po pierwsze to wielki kraj i niezmiernie różnorodny. Po drugie kraj muzułmański – do tej pory byłem jedynie w Turcji – chciałem zweryfikować europejskie stereotypy. Po trzecie tropiki w czasie gdy u nas biało, zimno i szaro były kuszącą perspektywą.
Co tutaj robię? Jak wielu młodych Europejczyków przyjechałem tutaj w roli nauczyciela angielskiego. O to naprawdę nietrudno – wszędzie w Azji jest duże zapotrzebowanie na edukację. A dzieciaki chyba o wiele bardziej mają tutaj wpojone, że angielskiego trzeba się uczyć. Ba, nawet starsi. Nie ma porównania z Polską.
Gdzieś nad Irakiem i Kuwajtem
Podroż zaczęła się falstartem zasponsorowanym przez nasze PKP. Całe szczęście, że profilaktycznie postanowiłem wyjechać dzień wcześniej do Warszawy, a nie jechać prosto na lotnisko. Po drodze do Dżakarty miałem 2 przesiadki – w Stambule i Dubaju. Z okien samolotu niewiele udało mi się zaobserwować – jedynie trochę Polski, Karpaty w Rumunii i Morze Marmara. W Dubaju byłem późno w środku nocy, a przesiadka trwała niewiele ponad godzinę. Leciałem liniami Emirates i muszę przyznać, że komfort lotu był bardzo wysoki.
W Dżakarcie wylądowałem mniej więcej po 15 godzinach lotu nie licząc przesiadek. Należy wypełnić  kartę imigracyjną, dostaje się stempelek na wizie i można iść po bagaż. Byłem przekonany na 90%, że się zgubi, ale upchany na równe 20kg plecak dotarł cały. Zaraz potem przyszło mi się zmierzyć z hordą taksówkarzy. Miał po mnie przyjechać znajomy, więc odmawiałem. Jak się potem okazało trzeba było brać. Dżakarta to chyba najbardziej zakorkowane miasto świata. Wyobraźcie sobie miasto wielkości 2 Moskw bez metra.
Monas - Pomnik Narodowy
5-godzinny postój zaowocował poznaniem z chyba wszystkimi taksówkarzami. Od razu jednak ludzie naprawdę przypadli mi do gustu. To prawda co mówi się o Indonezyjczykach, że to uśmiechnięty naród. Do tego bardzo komunikatywny i ciekawski w pozytywnym sensie. Kolejną rzeczą, która mnie uderzyła to brak pośpiechu. Nikt nigdzie nie biegnie, nie spieszy się. Czas jak gdyby istnieje tutaj z przymusu. Naturalnie był też szok termiczny – wylatując z Warszawy temperatura wynosiła ok. -15 C, w Dżakarcie około 35 C.
Weekend spędziłem na odkrywaniu Dżakarty z kolegą z CS. Jak już wspomniałem to moloch a nie miasto. Mówi się, że może go zamieszkiwać nawet 23 miliony mieszkańców i jestem w to spokojnie w stanie uwierzyć. Główne arterie miasto są wiecznie zakorkowane, nie mówiąc o bocznych ulicach. Byłem pod wrażeniem wieżowców, których mówiąc szczerze nie spodziewałem się w takiej ilości i okazałości. Nie powstydziłoby się ich żadne większe miasto.
Meczet Istiqlal
Pierwszego dnia zwiedziłem Pomnik Narodowy – 60-metrową budowlę będącą skrzyżowaniem iglicy, znicza olimpijskiego i minaretu. Na szczyt z którego można podziwiać piękną panoramę miasta wiedzie winda, a przed wejściem ustawia się kolejka. Przyszło odczekać 1,5h i przy okazji zaczęło się ‘gwiazdorzenie’. Białych jest tutaj rzeczywiście mało – przez cały weekend spotkałem może 6.
Tuż obok znajduje się Istiqlal – największy meczet Indonezji. Może pomieścić nawet 200 tyś. wiernych. To monumentalna budowla, robiąca wielkie wrażenie. Przed wejściem trzeba zdjąć buty, a wierni muszą się umyć przed modlitwą. Ja zwiedziłem meczet z przewodnikiem. Meczet zwrócony jest w stronę Mekki, a więc tutaj jest to zachód. Nieopodal zbudowano katedrę katolicką w neogotyckim stylu, o dość ciekawym wnętrzu – sklepienie jest np. obudowane hebanowymi deskami.
Miasto jest wyjątkowym piekłem dla pieszych. Chodników jest mało (właściwie tylko na głównych ulicach), a przejście dla pieszych jak na lekarstwo. Przejście przez większą ulicę graniczy z cudem. Ruch w Indonezji jest lewostronny co dodaje pikanterii. Całe szczęście, że Safir miał samochód, bo inaczej nie pozwiedzałbym za wiele Dżakarty. Samochody z kolei muszą się zmagać z motorami, skuterami, rowerami i bajaj – trzykołowymi wózkami. Horror. W życiu nie wsiadłbym za kierownicę w tym mieście.
Jedzenie. To osobny rozdział i na pewno poświęcę mu osobny entry. Parę rzeczy, które należy wiedzieć o kuchni indonezyjskiej to że jest ostro, dużo ryżu, ostro i jeszcze więcej ryżu. Potrawy są jednak pyszne. Jada się zwykle samą łyżką, lub z widelcem, a jeszcze częściej rękoma. Najczęściej kupuje się jedzenie z tzw. 5-nogów „kaki-lima” – 2 nogi kucharza, stoisko i 2 kółka wózka. A zjeść można naprawdę różności. Ale o tym kiedy indziej.
Drugiego dnia w Dżakarcie zwiedziłem starą kolonialna holenderską dzielnicę Kota. Budynki, choć w większości dość zaniedbane, rzeczywiście przypominają zabudowania Amsterdamu. Zwłaszcza Muzeum Historyczne na głównym placu – jak mniejsza kopia Pałacu Królewskiego. Są też kanały i mosty jakby przeniesione z Amsterdamu.
Dżakarta to też miasto sporych kontrastów. Luksusowe wieżowce wyrastają niemal wprost z ubogich dzielnic. Obok rezydencji prości ludzie sprzedają jedzenie na kaki lima, dzieciaki bawią się w podeszczowym błocie, starsi grają w szachy przy papierosie. Wszędzie pełno kotów – bezpańskich psów za to praktycznie nie ma.
Mimo krótkiego pobytu stolica Indonezji jakoś utkwiła w moim sercu i przy następnej okazji się na pewno tam znów wybiorę. Ale błagam niech do tego czasu zrobią coś z korkami!!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz