środa, 26 stycznia 2011

Pojęcie czasu w Indonezji.


Trzeci tydzień w Indonezji i czuję, że powoli wsiąkam. Z powodu pracy w szkole dni tygodnia są dość podobne do siebie i życie nabiera rutyny, ale mimo wszystko codziennie zdarza się coś nowego.
Para młoda
W zeszłą sobotę byłem na tradycyjnym jawajskim weselu zaproszony przez jedną z nauczycielek. Było bardzo wystawnie. Nie mogę wiele powiedzieć, bo byliśmy tam może zaledwie godzinę. Co tu porównywać z naszymi weselami trwającymi cały weekend, a czasem i dłużej. Najpierw należy ustawić się w długiej kolejce, żeby pogratulować rodzicom i oczywiście młodej parze. Co jakiś czas młoda para musiała robić sobie przerwę, bo gości było tak dużo (myślę, że koło 500). Po gratulacjach można coś zjeść. No, a jak się już zje to o ile nie ma się z kim rozmawiać to można wyjść. Przy wyjściu dostaje się jeszcze weselny souvenir – w tym wypadku był to zegar ścienny.
Ostatnio pisałem o tym, jak to tutaj czas płynie sobie, a nikt na niego nie zwraca uwagi. Zauważyłem, że wszystkie zegary w różnych pomieszczeniach pokazują inną godzinę – rozpiętość ok. 30 minut. Śmieje się, że każdy tutaj żyje w innej strefie czasowej. Jeśli mnie to nie zabije, to może mnie wzmocni, ale czasami cierpliwość mam na wyczerpaniu. Ale przecież to ja się muszę dostosować to ich nawyków, a nie oni do fanaberii punktualności człowieka Zachodu. Staram się wszystko obrócić w żart, bo uczenie ich co to gospodarowanie czasem w tym wieku mija się z celem. Trzeba chyba się nauczyć życia obecną chwilą. ;]


Śniadanko - rybka i krupuk

Ale, żeby nie było. Dobrego poczucia humoru wcale nie tracę i definitywnie dalej dobrze mi tutaj. Bezwzględnie dalej kocham indonezyjską kuchnię. Jedzenie jest przepyszne. Ryż jeszcze mi się nie znudził mimo, iż od 7 stycznia zjadłem go chyba więcej niż w całym 2010 roku (nawet biorąc pod uwagę, że 3 tygodnie byłem w Chinach). Nie mogę się przyzwyczaić do obfitych śniadań, które czasami wyglądają tutaj jak obiady – zwykle ryż i zupa.
Jedno z kolejnych wejść będzie o konkretnych potrawach. Na razie wszystkiego próbuję i jeszcze mieszają mi się nazwy. Mam wrażenie, że właściwie nikt tu nie gotuje w domu, bo wszystko można dostać na ulicy. Całe ulice są zastawione ‘warungami’ i ‘kaki-limami’, gdzie można tanio i szybko zjeść.  Na zewnątrz jest wypisane, co w konkretnej jadłodajni można dostać – np. nasi (ryż), ayam (kurczak), bebek (kaczka), mie (makaron) czy konkretne nazwy potraw.
Rzeczą bez której dalej sobie nie wyobrażam życia (nawet po powrocie do Europy) jest krupuk. To rodzaj krakersów, które je się zwykle do obiadu (zamiast naszego chleba). Są one zrobione z przeróżnych rzeczy – mąki i krewetek, ziemniaków, kassawy, bananów. Dowiedziałem się, że mieszkam niemal w zagłębiu. Ponoć z Sidoarjo, pobliskim miasteczku pochodzi właśnie krupuk.
Jeśli chodzi o napoje to na co dzień pije się po prostu butelkowaną wodę. Oprócz tego Indonezyjczycy piją dużo herbaty, z lodem albo na gorąco. Kawa jest mniej popularna – domyślam się, że powodem może być stosunek islamu do używek. Chociaż oficjalnie kawa zakazana dla muzułman jak alkohol ni jest. Bardzo popularne są też napoje z kokosa es degan i es kopyor. A mój nr 1. jak do tej pory to siwalan – napój z owoców palmy słodzony cukrem palmowym.

Ryż
Krupuk

środa, 19 stycznia 2011

Życie po jawajsku.

Weekend minął pod znakiem zwiedzania Wschodniej Jawy. W sobotę razem z kilkoro znajomymi nauczycielami wybraliśmy się na objazdówkę po prowincji, zwiedzając po drodze kilka starożytnych świątyń z czasów gdy wyspa jeszcze była pod wpływami hinduistycznymi.
W sobotę chyba dopiero tak naprawdę zacząłem sobie uświadamiać, gdzie jestem. Strefa równikowa, najludniejsza wyspa świata, widoki jak z książek o egzotycznych krajach. To, że jest to jeden z najbardziej zaludnionych obszarów na świecie to naprawdę widać. Przejechaliśmy około 300 km i praktycznie cały czas byliśmy w jakimś miasteczku, bądź wiosce. Miejsce gdzie w zasięgu kilku kilometrów nie byłoby widać zabudowań praktycznie nie było. Jawa jest mimo wszystko wyspą rolniczą, niewiele tutaj przemysłu. Powietrze jest dość czyste i wręcz pachnie tropikami.
Krajobrazy są naprawdę imponujące. Pola ryżowe, sojowe, palmy kokosowe i bananowce. Największe wrażenie zrobiły na mnie majestatyczne wulkany – niestety widać było tylko ich podnóża, wierzchołki były spowite w chmurach. Do pełni szczęścia brakuje mi chyba tylko zobaczyć małpę i wtedy na 100% uwierzę, że jestem w tropikach.
Penataran
Pierwsza świątynia po drodze to Penataran. Zbudowana jakieś 15 wieków temu jest największym kompleksem świątyń hinduistycznych na wschodniej Jawie. Na miejsce dotarliśmy razem z deszczem, więc zwiedzanie było dość ekspresowe. Druga świątynia Kidal znajduje się w okolicy miasta Malang. Kompleks znacznie mniejszy, ale za to główna świątynia znacznie wyższa. Poświęcona była Garudzie – mitycznemu ptaku, który obecnie widnieje w godle kraju.
Eko  - jeden z nauczycieli w szkole, studiował historię i próbował mi wytłumaczyć parę spraw. Ale możliwości językowe jednak stanowiły przeszkodę. Mimo wszystko dobrze się cały czas bawiliśmy, a „yesterday year” i „thank you for your attention” od tego dnia zawsze będą mieć dla mnie specjalne znaczenie. ;)
Kidal
W niedzielę wybraliśmy się nad morze – tym razem z pełnym autokarem nauczycieli i ich rodzin. Pojechaliśmy do parku rozrywki – Wisata Basari Lamongan, na północ od Surabaji. Problem w tym, że sam byłem przekonany, że jedziemy po prostu na plażę i nastawiłem się, że w końcu sobie popływam (nie pływałem od przed Świąt i wariuje powoli bez basenu).  A tu musiałem się cieszyć z połączenia Aquaparku z Disneylandem w wersji indonezyjskiej. Wielkim fanem takich miejsc niestety nie jestem.
Całe szczęście można było się chociaż nacieszyć widokiem morza. Morze Jawajskie o tej porze jest dość wzburzone, bo to pora monsunu. O jakimkolwiek pływaniu nie było mowy. Wybrzeże skaliste, na skałach można było zobaczyć warany – co prawda nie tak wielkie jak na Komodo, ale mimo wszystko. Widok morza nawet bardzo wzburzonego bardzo (mnie przynajmniej) uspokaja i mógłbym się w nie wpatrywać godzinami.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na poczęstunek u rodziców jednej z nauczycielek. Miałem okazję zobaczyć jak wygląda tradycyjny dom w tej części świata, nie mówiąc już o przysmakach. Było sporo ryb, które nie mam zielonego pojęcia jak się mogą nazywać w naszym narzeczu, innych owoców morza i innych pyszności. Najbardziej przypadł mi do gustu jednak napój z palmy kokosowej i cukru palmowego.
Morze Jawajskie
W weekend również po raz kolejny przekonałem się, że czas to pojęcie zupełnie abstrakcyjne w Indonezji i muszę się z tym pogodzić. Wydaje mi się, że nie mają zielonego pojęcia jak szacować jak długo określone wydarzenia będą ciągnąć się w czasie. Podobnie zresztą w szkole. To że zajęcia mają się zacząć o 8.30 to wcale nie znaczy, że się zaczną. Uczniowie zwykle przychodzą przynajmniej 10 a zwykle 20 minut po dzwonku i nikogo tu wcale to nie dziwi. Zresztą nauczyciele podobnie wychodzą na zajęcia sporo po czasie. Wszystko w spokoju, bez pośpiechu. Jeśli się do takiego rytmu przyzwyczaję to powrót do Europy przyprawi mnie chyba o zawał serca.

wtorek, 18 stycznia 2011

Welcome to SAIMS!




Minął już tydzień odkąd przyjechałem do Surabaji – drugiego co do wielkości miasta Indonezji. Z jednej strony czuje się jakbym tu był wieki, a z drugiej przywitanie wydaje mi się, że było wczoraj. SAIMS (Sekolah Alam Insan Mulia Surabaya) – nazwa szkoły w której uczę – stał się moim drugim domem i sam się sobie dziwie, że tak tutaj szybko się dobrze poczułem.
Tak więc w poniedziałek przyleciałem tutaj z Dżakarty. Początkowo myślałem, że przyjadę tańszym pociągiem – ale samolot to była jednak dobra decyzja. A) relatywnie tani – lot w jedną stronę kosztuje jakieś 80zł, B) dużo szybciej – pociągiem droga zajęłaby grubo ponad 10h w ciekawych warunkach (widziałem z daleka, że ludzie siedzą tutaj nawet na dachach pociągów), a samolotem zaledwie godzina i 25 minut, C) z moimi tobołkami w pociągu mogło być ciekawie… chociaż transsib przecież niemal z takimi że przejechałem.
Na lotnisku witali mnie znajomi z AIESEC Andes i Rara oraz nauczyciele ze szkoły Cahyo i Agus. Na miejsce dojechaliśmy po jakiś 45 minutach. Na szkole wisiał transparent powitalny z moim zdjęciem. Byłem dość zawstydzony. Ale to jeszcze nie koniec. Liczyłem, że będę mógł chociaż wziąć prysznic, ale wcześniej musiał w przepoconym wszystkim zwiedzić szkołę i przedstawić się wszystkim łącznie z uczniami. Chyba gorszego wejścia (przynajmniej zapachowo) nikt nie miał.
Budynek szkoły średniej
Co jak co, ale szkoła od razu wizualnie bardzo mi się spodobała. Saims to spory kompleks i uczą się tutaj dzieciaki od wieku przedszkolnego do liceum włącznie. Szkoła położona jest w zielonej okolicy. Pełno tutaj zieleni, drzew, krzewów i zwierząt domowych. W ten sposób chcą od małego uczyć dzieci życia w zgodzie z przyrodą, a jednocześnie właściwego z niej czerpania. Może nie jest to jakaś odkrywcza idea, ale jak na Indonezję to bardzo dużo. Wystarczy wyjść za bramę szkoły i wszędzie sporo odpadków, rzeka też dość brudna. Pod tym względem Indonezyjczycy mają sporo do nadrobienia. A wystarczyłoby naprawdę niewiele i ten rejon naprawdę można by uważać za raj. Ja póki co i tak go za takowy uważam.
Warunki wydaje mi się, że jak na Indonezję mam świetne i na nic nie narzekam. Oczywiście, nie ma żadnego porównania z Europą, ale nie po to tutaj przyjechałem. Do wielu nowych spraw trzeba się jednak przyzwyczaić – np. do braku ciepłego prysznica (bo i w sumie po co w taki upał gorąca woda? a jednak mimo wszystko fajnie by było umyć rano głowę chociaż w letniej wodzie), chodzenia na bosaka w budynkach szkolnych, powściągliwości odzieżowej (krótkie spodenki to spore faux pas, ale poza godzinami szkolnymi i tak w nich chodze), toalet bez papieru toaletowego i wielu wielu innych spraw.
Muszę przyznać, że praktycznie nikt tutaj o Polsce nie słyszał. Tym bardziej czuje się odpowiedzialny za wiedzę, którą im przekazuję. O Europie też mają raczej blade pojęcie, nie mówiąc już o chrześcijaństwie. Zapomniałem dodać, że szkoła jest wyłącznie dla muzułman, co na początku było dla mnie lekką niespodzianką, ale po tygodniu tutaj mogę stwierdzić, że nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. Nikt nie próbuje mnie nawracać, nikt nie robi wielkiego halo z innego wyznania. Jedynie dzieciaki na lekcjach czasami zadawały mi pytanie jaka jest moja religia, ale szybko były strofowane przez nauczycieli, że to niegrzeczne pytanie.
Dzieciaki są wspaniałe i nawet się nie spodziewałem, że tak będzie dobrze na samym początku. Oczywiście to tylko start, ale myślę, że jak na pierwszy tydzień jest nieźle. Uczę uczniów w wieku od 10 do 18 lat. Najwięcej mam zajęć z klasami 7 i 8 (2 x 1,5h i 1 x 45m). Lekcje zaczynają się o 8.30, a kończą o 15. O 12. jest modlitwa w meczecie. Czasami przychodzą i w grupkach czytają Koran, często z nauczycielami, ale jeszcze nie rozgryzłem na czym dokładnie te odstępstwa polegają. Modlitwa też nie musi być dokładnie o 12. Jak żartują, Allah jest dosyć flexible in time. ;) Dopiero wchodzę w ten świat, ale dopiero teraz sobie uświadamiam jak niewiele o nim wiedziałem i jakie wąskie mamy o nim pojęcie.
Mój prywatny gekon pokojowy :)
Wracając do rozkładu dnia to po modlitwie jest wspólny obiad. Jemy na ziemi, nauczyciele z uczniami razem. Codziennie ryż naturalnie i krakersy, ale do tego codziennie jest coś innego. A na deser świeże guawy, mango, salaki, papaje czy ananasy. Po posiłku, każdy własnoręcznie myje naczynia i z powrotem na lekcje do 15. Potem jest kolejna sesja modlitewna, a później dzieciaki idą albo do domu, albo zostają na zajęcia dodatkowe, albo po prostu zostają bo lubią szkołę. Przynajmniej 70% szkoły łącznie z nauczycielami zostaje, aż do zmroku.
Zmrok a więc godzina około 18. Na lekcjach geografii oczywiście wszyscy uczyliśmy się, że w strefie równikowej dzień jest równy nocy. Ale mimo wszystko takie „drobiazgi” jest się w stanie pojąć dopiero jak się ich doświadczy. To zdecydowanie moje największe WTF jeśli chodzi o strefę klimatyczną. Przyzwyczajony do jasności do 10. wieczorem w Polsce w lecie, chciałoby się tego samego i tutaj, ale nie ma tak. 6 wieczorem i na górze wykręcają żarówkę. Dosłownie niemal. Ciemno robi się tutaj w przeciągu kilkunastu minut.
Bananowce
Inna jest też przyroda. Naprzeciwko szkoły płynie rzeka, a wzdłuż brzegu rosną rzędy bananowców. Przy szkole rosną papaje i guawy i inne egzotyczne rośliny. W szkole jest pełno zwierząt, poczynając od kotów, którym z niezrozumiałych dla mnie przyczyn poprzycinano ogony przez drób, bo zwierzęta budzące się do życia po zmroku. Na ścianach i sufitach królują gekony, niektóre dość sporych rozmiarów. Sam w pokoju mam ich kilka. Na drzewach mieszka sporo nietoperzy. Są małe, ale są też spore nietoperze-rudawki wielkości sporej wrony. Na ziemi roi się od zielonych ropuch, sporo też insektów, z których najpaskudniejsze są komary i mrówki. Pierwsze dotkliwie kąsają, ale na całe szczęście chociaż ból na początku jest intensywniejszy od naszych, to szybciej ustępuje. Drugie natomiast w kilka sekund wyczują coś do jedzenia, zwłaszcza słodkie. Nie można nic otworzyć. Na całe szczęście dostałem „magiczną kredę”. Jak się coś otworzy i chce zostawić na później należy narysować dookoła nią linię i mrówki jej nie przekroczą, a jeśli to zrobią to po paru sekundach zdechną.
Można pisać i pisać, a i tak wszystkiego nowego nie ogarnę w jednym entry, dlatego zostawiam resztę na później. SAIMS rocks!

piątek, 14 stycznia 2011

Tropiki w styczniu.

I znów przyszło mi zagapić się na wschód, i tak z tego spoglądania znalazłem się jakieś 13. tyś. km od Polski – a konkretnie w Indonezji. Ale po kolei.
Pomysł na wyjazd na wschód zrodził się zaraz chyba po powrocie z Chin. Zakochałem się w Azji i chciałem tak wrócić jak najszybciej. Myślałem, że będą to znów Chiny, ale w listopadzie pojawiła się możliwość wyjazdu do Indonezji i voila – fast forward do stycznia i oto jestem na Jawie.
Czemu akurat Indonezja? Myślę, że mimo wszystko na samym początku wybór był przypadkowy. Ale jak sam zacząłem się zastanawiać to powodów jest sporo. Po pierwsze to wielki kraj i niezmiernie różnorodny. Po drugie kraj muzułmański – do tej pory byłem jedynie w Turcji – chciałem zweryfikować europejskie stereotypy. Po trzecie tropiki w czasie gdy u nas biało, zimno i szaro były kuszącą perspektywą.
Co tutaj robię? Jak wielu młodych Europejczyków przyjechałem tutaj w roli nauczyciela angielskiego. O to naprawdę nietrudno – wszędzie w Azji jest duże zapotrzebowanie na edukację. A dzieciaki chyba o wiele bardziej mają tutaj wpojone, że angielskiego trzeba się uczyć. Ba, nawet starsi. Nie ma porównania z Polską.
Gdzieś nad Irakiem i Kuwajtem
Podroż zaczęła się falstartem zasponsorowanym przez nasze PKP. Całe szczęście, że profilaktycznie postanowiłem wyjechać dzień wcześniej do Warszawy, a nie jechać prosto na lotnisko. Po drodze do Dżakarty miałem 2 przesiadki – w Stambule i Dubaju. Z okien samolotu niewiele udało mi się zaobserwować – jedynie trochę Polski, Karpaty w Rumunii i Morze Marmara. W Dubaju byłem późno w środku nocy, a przesiadka trwała niewiele ponad godzinę. Leciałem liniami Emirates i muszę przyznać, że komfort lotu był bardzo wysoki.
W Dżakarcie wylądowałem mniej więcej po 15 godzinach lotu nie licząc przesiadek. Należy wypełnić  kartę imigracyjną, dostaje się stempelek na wizie i można iść po bagaż. Byłem przekonany na 90%, że się zgubi, ale upchany na równe 20kg plecak dotarł cały. Zaraz potem przyszło mi się zmierzyć z hordą taksówkarzy. Miał po mnie przyjechać znajomy, więc odmawiałem. Jak się potem okazało trzeba było brać. Dżakarta to chyba najbardziej zakorkowane miasto świata. Wyobraźcie sobie miasto wielkości 2 Moskw bez metra.
Monas - Pomnik Narodowy
5-godzinny postój zaowocował poznaniem z chyba wszystkimi taksówkarzami. Od razu jednak ludzie naprawdę przypadli mi do gustu. To prawda co mówi się o Indonezyjczykach, że to uśmiechnięty naród. Do tego bardzo komunikatywny i ciekawski w pozytywnym sensie. Kolejną rzeczą, która mnie uderzyła to brak pośpiechu. Nikt nigdzie nie biegnie, nie spieszy się. Czas jak gdyby istnieje tutaj z przymusu. Naturalnie był też szok termiczny – wylatując z Warszawy temperatura wynosiła ok. -15 C, w Dżakarcie około 35 C.
Weekend spędziłem na odkrywaniu Dżakarty z kolegą z CS. Jak już wspomniałem to moloch a nie miasto. Mówi się, że może go zamieszkiwać nawet 23 miliony mieszkańców i jestem w to spokojnie w stanie uwierzyć. Główne arterie miasto są wiecznie zakorkowane, nie mówiąc o bocznych ulicach. Byłem pod wrażeniem wieżowców, których mówiąc szczerze nie spodziewałem się w takiej ilości i okazałości. Nie powstydziłoby się ich żadne większe miasto.
Meczet Istiqlal
Pierwszego dnia zwiedziłem Pomnik Narodowy – 60-metrową budowlę będącą skrzyżowaniem iglicy, znicza olimpijskiego i minaretu. Na szczyt z którego można podziwiać piękną panoramę miasta wiedzie winda, a przed wejściem ustawia się kolejka. Przyszło odczekać 1,5h i przy okazji zaczęło się ‘gwiazdorzenie’. Białych jest tutaj rzeczywiście mało – przez cały weekend spotkałem może 6.
Tuż obok znajduje się Istiqlal – największy meczet Indonezji. Może pomieścić nawet 200 tyś. wiernych. To monumentalna budowla, robiąca wielkie wrażenie. Przed wejściem trzeba zdjąć buty, a wierni muszą się umyć przed modlitwą. Ja zwiedziłem meczet z przewodnikiem. Meczet zwrócony jest w stronę Mekki, a więc tutaj jest to zachód. Nieopodal zbudowano katedrę katolicką w neogotyckim stylu, o dość ciekawym wnętrzu – sklepienie jest np. obudowane hebanowymi deskami.
Miasto jest wyjątkowym piekłem dla pieszych. Chodników jest mało (właściwie tylko na głównych ulicach), a przejście dla pieszych jak na lekarstwo. Przejście przez większą ulicę graniczy z cudem. Ruch w Indonezji jest lewostronny co dodaje pikanterii. Całe szczęście, że Safir miał samochód, bo inaczej nie pozwiedzałbym za wiele Dżakarty. Samochody z kolei muszą się zmagać z motorami, skuterami, rowerami i bajaj – trzykołowymi wózkami. Horror. W życiu nie wsiadłbym za kierownicę w tym mieście.
Jedzenie. To osobny rozdział i na pewno poświęcę mu osobny entry. Parę rzeczy, które należy wiedzieć o kuchni indonezyjskiej to że jest ostro, dużo ryżu, ostro i jeszcze więcej ryżu. Potrawy są jednak pyszne. Jada się zwykle samą łyżką, lub z widelcem, a jeszcze częściej rękoma. Najczęściej kupuje się jedzenie z tzw. 5-nogów „kaki-lima” – 2 nogi kucharza, stoisko i 2 kółka wózka. A zjeść można naprawdę różności. Ale o tym kiedy indziej.
Drugiego dnia w Dżakarcie zwiedziłem starą kolonialna holenderską dzielnicę Kota. Budynki, choć w większości dość zaniedbane, rzeczywiście przypominają zabudowania Amsterdamu. Zwłaszcza Muzeum Historyczne na głównym placu – jak mniejsza kopia Pałacu Królewskiego. Są też kanały i mosty jakby przeniesione z Amsterdamu.
Dżakarta to też miasto sporych kontrastów. Luksusowe wieżowce wyrastają niemal wprost z ubogich dzielnic. Obok rezydencji prości ludzie sprzedają jedzenie na kaki lima, dzieciaki bawią się w podeszczowym błocie, starsi grają w szachy przy papierosie. Wszędzie pełno kotów – bezpańskich psów za to praktycznie nie ma.
Mimo krótkiego pobytu stolica Indonezji jakoś utkwiła w moim sercu i przy następnej okazji się na pewno tam znów wybiorę. Ale błagam niech do tego czasu zrobią coś z korkami!!!!