czwartek, 16 grudnia 2010

W niebie jest raj, a na ziemi Hangzhou.



Kilka dni, które spędziliśmy w Hangzhou były zdecydowanie najspokojniejszymi w całej naszej podróży. Pomimo tego, że to około 7-milionowa metropolia, tempo życia jest znacznie wolniejsze niż w Pekinie, Szanghaju czy nawet naszej Warszawie. Miasto jest położone nad brzegami Jeziora Zachodniego. Jego sielankowa lokalizacja rozsławiła go na całe Chiny. Istnieje przysłowie - "W niebie jest raj, a na ziemi Hangzhou i Suzhou (inne chińskie miasto, o które też zahaczyliśmy)". Marco Polo gdy tam dotarł stwierdził, że to najpiękniejsze miasto świata. W czasie gdy Paryż czy Londyn miały maksymalnie kilkaset tysięcy mieszkańców, Hangzhou zamieszkiwał już ponad milion. Jego historia sięga ponad 2 tysięcy lat i zalicza się je do tzw. Siedmiu Starożytnych Stolic Chin.
Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od wzgórz na północ od jeziora, skąd roztacza się jego panorama. Na szczyt przyszło nam się przedzierać przez bambusowe zarośla, nieznośne dźwięki cykad od których autentycznie pekają bębenki po kilku dniach braku styczności z nimi (w Xian był z nimi spokój) i inne przyrodnicze niespodzianki. Należały do nich między innymi wiewiórki, które wydawały głos brzmiący jak połączenie dźwięku kota z bażantem i ogromne kolorowe żuki, które zachowywały się w powietrzu jak pociski. Widok ze szczytu był jednak wspaniały... Jezioro Zachodnie w pełnej krasie. Widok, który stawiam na równi z momentem kiedy pierwszy raz ujrzałem Wielki Mur. Mieliśmy w planie dotrzeć do kamiennej pagody, ale poplątały nam się ścieżki i zobaczyliśmy ją dopiero znad jeziora. Jezioro otaczają parki, nad jego brzegiem rosną płaczące wierzby, w wodzie kwitną lotosy o kwiatach wielkości słoneczników. Widoki jak z najpiekniejszych pocztówek. Jeszcze piękniejsze były z wyspy znajdującej się na środku jeziora. Naturalnie byliśmy jedynymi białymi na promie na wyspę, ale do wzbudzania sensacji już się przyzwyczailiśmy. Wyspa nosi poetycką nazwę (jak wiele miejsc w Chinach) - Trzy Stawy w Których Odbija się Księżyc. To właśnie tam znajduje się miejsce uwiecznione na banknocie 1 yuana. Ledwie zdążyliśmy się przeprawić z powrotem na brzeg a rozpętała się ulewa, która zmusiła nas do jej przeczekania pod pawilonem przez prawie 2 godziny wraz z jakąś szkolną wycieczką. Nie trzeba dodawać chyba, że zostaliśmy obfotografowani przez każdego dzieciaka. Gdy tylko jedno coś robi w jego ślady zaraz idzie cała reszta.
Wieczorem Eli wziął nas na kolację do swojej kuzynki policjantki z mężem. Hmmm, pojedliśmy chińskich pyszności i pod namowami skusiliśmy się skosztować kurze łapki. Z niewiadomych dla mnie przyczyn jest to przysmak dla Chińczyków a la nasze słone paluszki. Nie wiem dlaczego tak je kochają, bo pomijając aspekt, że wygląda to dość hmm... niesmacznie, to do jedzenia tam nie ma praktycznie nic. Trochę skóry a resztę kostek i pazurów i tak trzeba wypluć. Ale za to krewetki..... PYCHA! Po kolacji czekała nas kulturalna uczta nad brzegiem jeziora. Dzięki swoim kontaktom Eli załatwił nam bilety na wieczorny spektakl na jeziorze. Była to stara chińska tragedia opiewająca nieszczęśliwą miłość. Przedstawienie w niezwykłej scenerii - mniejszy staw na północno-zachodnim krańcu jeziora został podświetlony wielobarwnymi kolorami, a scenografia wręcz wyrastała z jeziora. Aktorzy sprawiali wrażenie chodzić po tafli wody (tuż pod jej powierzchnią były specjalne rampy i platformy, po których się poruszali). Cóż, niewiele z tego zrozumieliśmy, bo naturalnie wszystko były po chińsku, a Eli zamiast nam coś niecoś tłumaczyć, zasnął. ;) Wystarczyły jednak pierwszorzędne wrażenie estetyczne.
Trzeci dzień w Hangzhou spędziliśmy na spokojnie, odpoczywając w rejonie jeziora. Nad jego brzegiem można siedzieć godzinami i nie znudzić się widokiem... Nie wiem czy są tam jakieś sanatoria, ale jak dla mnie ten widok naprawdę może leczyć z ciężkich chorób. Jak byliśmy spokojni i wyluzowani, tak w pewnym momencie doprowadzono nas do furii, gdy po obejściu jeziora znaleźliśmy się po jego wschodniej stronie, najbliżej centrum, gdzie wpadliśmy wprost pod natarcie fotoreporterów komórkowych. Po raz trzeci w Chinach (na szczęście ostatni) - po historii w pekińskim metrze i zoo - wyszedłem z siebie i niemal doszło do rękoczynów. Metoda skutkuje, bo jak tylko podniesie się na Chińczyka głos natychmiast się wycofuje. Doszedłem jednak do wniosku, że w Chinach można spędzić nawet całe życie a i tak będzie się traktowanym jak laowai i gdziekolwiek można wpaść w objektyw (a robią to często w nahalny sposób, wręcz przykładając komórkę do twarzy). Cóż, przeżyliśmy ;)
Po południu z Eli wybraliśmy się do kina na film Aftershock. Była to historia tocząca się między dwoma chińskimi trzęsieniami ziemi - w Tangshan w 1976 roku, gdzie zginęło ponad 250 tyś. ludzi i 2008 w Syczuanie. Po krótce - w pierwszym z nich ginie ojciec rodziny a dzieci zostają przywalone betonowym blokiem. Matka, która dociera na gruzy z ratownikami słyszy odgłosy rodzeństwa, syna i córki, ale jedynym sposobem na ich uratowanie jest poświęcenie jednego z nich. Matka przez dłuższy czas lamentuje i błaga o ratunek dla obojga, ale ratownicy ją pośpieszają, że jeśli nie zdecyduje, zginą oboje. W końcu każe ratować syna, a po jego wyciągnieciu szybko jedzie wraz z nim do szpitala. Ciało córki zostaje złożone z powodu braku kostnicy wraz z innymi tymczasowo na placu, jednak ta okazuje się przeżyć. Zostaje zabrana do ośrodka dla sierot, bo nie pamięta rodziców... a raczej nie chce pamiętać. W głowie dziewczynki wciąż kołacze głos matki, która decyduje o jej losie. Wkrótce jednak zostaje adoptowana przez rodzinę chińskich działaczy partyjnych i rośnie w domu gdzie nie brakuje jej niczego. Film pokazuje historię rodzeństwa, którzy nie wiedzą o sobie, lecz mają wrażenie, że nie są na świecie sami. Spotykają się dopiero podczas akcji ratowniczej w 2008 roku w której wolontaryjnie biorą udział. Dochodzi też do spotkania matki z córką i dramatycznego pojednania.

Sam film z artystycznego punktu widzenia może nie jest arcydziełem, trudno się jest mi też wypowiadać, bo nie uważam się za dobrego krytyka filmowego (raczej żadnego), ale był niesłychanie ciekawy pod względem wejścia w kulturę dnia codzinnego Chin. Film jest produkcji chińskiej naturalnie i robiony pod chińską widownię, ale dla laowai to prawdziwa lekcja chińskiej hierarchii w rodzinie, zachowań jej członków oraz ludzi w społeczeństwie. Historia aczkolwiek dość przewidywalna pokazana jest w odmienny niż znany nam na Zachodzie sposób.
Świątynia Lingyin
Sobotę udało nam się spędzić z Eli. Wybraliśmy się na początek do świątyni Lingyin, jednej z największych i najważniejszych światyń buddyjskich w Chinach. Sposób w jaki dostaliśmy się do środka był co najmniej oryginalny. Eli zadzwonił do swojej kuzynki policjantki, żeby skontaktowała się z pobliskim posterunkiem. Gdy do niego dotarliśmy czekał na nas już policyjny samochód, którym bocznym wejściem wjechaliśmy na teren świątyni. Zabawne było gdy na dźwięk klaksona otwierały się przed nami kolejne bramy, a policjanci myśleli, że wiozą jakichś VIPów w krótkich spodenkach. Niestety nie mam zdjęć na potwierdzenie tego incydentu, ale go na pewno nie zapomnę. ;)
Świątynia, a raczej kompleks światyń był wypełniony po brzegi. Ponoć modlitwy właśnie tutaj zapewniają największe powodzenie... we wszystkich aspektach zdrowiu, bogactwie, miłości... czego dusza, a raczej ciało zapragnie. Już wypowiadałem się na temat mojej opinii co do chińskiej religijności i pobyt w tym miejscu tylko ją umocnił. Mimo wszystko pielgrzymów było sporo i porządnie napędzali koniunkturę. W pobliżu znajdowały się też grotty z posągami Buddy. Nie udało się nam dotrzeć do grot w Longmen ani w Datong, więc dobre i to.
Pola herbaciane
Popołudnie spędziliśmy w dolinie smoczej herbaty. Pola herbaciane przypominają rzędy naszych żywopłotów. Kolejne miejsce, gdzie sam widok koi zmysły... i to zaledwie kilka kilometrów od centrum miasta... a ma się wrażenie przebywania gdzieś daleko w górach prowincji Yunnan. Zrobiliśmy sobie spacer wzdłuż potoku, a właściwie potokiem, co było doskonałym sposobem na ochłodę. Po drodze do centrum odkryliśmy kampus uniwersytecki, gdzie był kręcony film, który oglądaliśmy dnia poprzedniego. To zabawne uczucie znaleźć się w budynkach, które przed chwilą oglądało się na srebrnym ekranie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz