środa, 1 grudnia 2010

Chińskie lwy i armia z terakoty.

Wieża Bębnów
Na pociąg do Xian udało się dostać bilety na tzw. hard-sleepery. Można to porównać z rosyjską plackartą. Wagony są podobne tyle, że półek jest sześć a nie cztery i miejsca jest zdecydowanie mniej. Nie ma też leżanek z boku przedziału, a jedynie korytarz. Na miejsce dotarliśmy z lekkim opóźnieniem (w przeciwieństwie do rosyjskich pociągów wg których przyjazdów i odjazdów można niemal regulować zegarki - chińskie nie są aż tak punktualne). Na dworcu w Xian przywitał nas Aryll, znajomy z CS. Nie mógł nas przenocować, ale za to fajnie spędziliśmy te kilka dni w stolicy prowincji Shaanxi. Aura początkowo nie sprzyjała, nonstop siąpił deszcz, ale po pekińskim piekle była to nawet przyjemna odmiana. Udało się dostać miejsce w tanim hostelu tuż przy Wieży Bębnów. 
Xian to jak na europejskie standardy wielka metropolia. Miasto rzędu 5 milionów mieszkańcow, ale jak na Chiny to bez szaleństw. Nie czuje się specjalnie atmosfery tętniącej życiem metropolii - ot, duże miasto i tyle. Xian mimo wszystko ma bogatą historię, sięgającą około 3 tysiącleci wstecz. To tutaj kończył się (albo zaczynał - zależy jak na sprawę patrzeć) Jedwabny Szlak. Zalicza się go do tzw. "Czterech Stolic Starożytnych Chin" - obok Pekinu, Nankinu i Luoyang. Lata prosperity miasta przypadają głównie na panowanie dynastii Tang, od około VII wieku naszej ery. Dobrym punktem wyjścia do poznania historii rejonu jest wizyta w muzeum prowincji Shaanxi. Kiepska pogoda sprzyjała długiej wizycie w muzeum, które w dość przystępny sposób prezentuje historię rejonu, a zarazem Chin. Muszę przyznać, że byłem i niestety dalej jestem w tej dziedzinie strasznym ignorantem. Historia Chin jest naprawdę fascynująca i szkoda, że u nas na bazowym poziomie niewiele się o niej mówi w szkołach (a teraz już chyba wcale). Niesamowite wyobrazić sobie jaka cywilizacja kwitła na tamtych terenach, podczas gdy nasi prapradziadowie biegali z włócznią po puszczach za żubrem i turem. 
Przez większość czasu jaką spędziliśmy w Xian towarzyszył nam Aryll. To jego przybrane imię - Chińczycy bardzo lubią przyjmować sobie zachodnie imiona (chociaż pierwszy raz spotkałem się akurat z takim) i nie chcą, żeby się do nich zwracać po chińsku. Co ciekawe, gdy jednak powie się im, że ma się chińskie imię (mam swoje, które wybrałem na kursie chińskiego), to kompletnie zapominają o oryginalnym. Aryll starał się jak mógł, żeby pokazać nam Xian od jak najlepszej strony pod każdym względem. Dowiedziałem się też paru ciekawych rzeczy - między innymi, że w chińskich lasach żyją lwy. Jako, że należę do osób, które jak wiedzą, że coś jest czarne a nie białe, a ktoś im wmawia inaczej, to mimo wszystko nie są w stanie nawet dla świętego spokoju ustąpić, nie ustąpiłem. A na zwierzętach akurat się znam. ;) 
Muzułmańskie pierożki
W Xian w końcu udało nam się dobrze zjeść i to naprawdę dobrze. Aryll zaprowadził nas do nieturystycznych miejsc, gdzie jedzenie było domowe, tanie i PRZEPYSZNE. Za każdym razem próbowaliśmy czegoś innego i chyba oprócz tofu, którego próbowałem na różne sposoby i żaden mi nie podchodził, to smakowało mi wszystko. Wieczorem spędziliśmy trochę czasu w dzielnicy muzułmańskiej, która jest jedną z głównych atrakcji Xian. Mieści się tam targ, który przyciąga nie tylko turystów, ale również mieszkańców. Stragany wypełnione są różnego rodzaju jadłem, piciem, zwierzętami (żywymi i nie) i wszelkiego rodzaju badziewiem. Mnie najbardziej do gustu przypadły suszone owoce, a przede wszystkim ananasy na wspomnienie o których ślinka mi cieknie do pasa. Kolację zjedliśmy w tradycyjnej muzułmańskiej restauracji, która miała aż 4 piętra i każde wypełnione było po brzegi niemal o każdej porze dnia. Aryll polecił nam spróbować tradycyjnych pierożków z mięsem. Trzeba pałeczkami złapać za czubek pieroga i nadgryźć lekko, żeby wypić ze środka pyszną zupę. Skosztowaliśmy też napoju ze sfermentowanych śliwek. 
Przysmaki na targu
Pojechaliśmy jeszcze na koniec zobaczyć spektakl światło-dźwięk przy ponoć największej azjatyckiej fontannie, znajdującej się u podnóża słynnej Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi. Fontanna owszem ogromna, strzelała wodę na kilkanaście lub więcej metrów w górę, do muzyki Mozarta, Ravela i innych zachodnich kompozytorów. Nic chińskiego jednak nie usłyszałem.
Następnego dnia w planie mieliśmy zwiedzanie Terakotowej Armii, która została odkryta kilka kilometrów na wschód od Xian. Na dworcu spotkaliśmy się z dwójką Niemców, których Aryll również poznał przez CS. Chrissy i Ludwig już od prawie roku byli poza domem. Zaraz po maturze pojechali na working holidays do Australii i Nowej Zelandii, a teraz w drodze powrotnej zwiedzali trochę świata. 
W muzeum Terakotowej Armii przypomnieliśmy sobie znów o tłumach od których odpoczęliśmy w Pingyao. Muzeum składa się z trzech hal, w których eksponowane są posągi żołnierzy. Zostały one odkryte w latach '70 ubiegłego wieku przy pracach polowych. Około 8 tysięcy żołnierzy naturalnej wielkości miało strzec sarkofagu cesarza Qin Shi, pochowanego w III wieku przed Chrystusem. Posągi mimo swej ilości nie było produkowane taśmowo - każdy z nich jest inny, maja różne wyrazy twarzy. Nie wszyscy to też żołnierze, byli tam też lekarze czy rzemieślnicy, wszyscy, którzy mogliby przydać się cesarzowi na tamtym świecie. Posągi oryginalnie miały pomalowane twarze, jednak po ich odkopaniu na skutek reakcji z powietrzem ich kolory wyblakły. Armia robi rzeczywiście wrażenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę ile wieków temu została ona stworzona (wtedy po naszych lasach, jeszcze chyba nawet nikt nie biegał z dzidą). 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz