czwartek, 11 listopada 2010

Sauna po pekińsku

Tian Tan
Pekin to po Moskwie druga co do wielkości metropolia, którą odwiedziłem (zanim dotarłem do Szanghaju). A może i pierwsza, kto to wie ile tam dokładnie ludzi mieszka (może spis ludności, który właśnie przeprowadzaja wykaże)... zresztą podobnie jest z Moskwą. Miasto jest naprawdę ogromnych rozmiarów i jestem w stanie uwierzyć w każdą liczbę mieszkańców jaką znajdę w statystykach. Pekin coś zresztą w sobie z Moskwy ma. W centrum pełno socrealistycznych gmaszysk, ogromne arterie na wskroś przebiegające przez miasto, wyrastające obecnie jak grzyby po deszczu kapitalistyczne wieżowce i wszechogarniająca szarość, wynikająca głównie z zanieczyszczenia powietrza. Upał i smog powodują, że na ulicy ma się wrażenie, że jest się w saunie parowej. Brakuje mu jednak krzykliwości i jaskrawości Moskwy, co jednak można znaleźć w Szanghaju.
Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od odwiedzenia pobliskiego centrum informacji turystycznej, żeby dostać mapki. Szybko przekonaliśmy się, że to nie Europa i za mapki trzeba dać 10 yuanów. Za pierwszy punkt obraliśmy sobie Świątynię Nieba, do której trzeba było dojechać parę przystanków metrem. O pekińskim subway sporo dobrego przed przyjazdem słyszałem. Że czyste, dobrze funkcjonuje, że szybko budują, że łatwe w użyciu. Wszystko prawda. Chińczycy przed Olimpiadą dokonali porządnego liftingu miasta, a metro było jedną z podstaw tego procesu. Przed wejściem trzeba dać bagaż do prześwietlenia, a nuż chciałoby się wysadzić coś w powietrze. Za pierwszym razem posłusznie daliśmy plecak i torbę z aparatem, ale za każdym następnym razem udawaliśmy, że bardzo nam się spieszy i kontrolerzy z pełną wyrozumiałości miną (pt. Ech te niesubordynowane białasy) przepuszczali nas bez przeszkód. Następnie bilety... Niestety nie ma karnetów na przejazd jak np. w Rosji (są, ale na dłuższy okres). Sprytny Maciek wymyślił, że po co stać w tej długaśnej kolejce za każdym razem i przy okazji walczyć o miejsce dosłownie łokciami jak można kupić po 10 biletów z góry. 
W parku wesoło...
Ciąg dalszy nastąpił po zwiedzaniu Świątyni Nieba. Tian Tan to bodaj najważniejsza sakralna budowla cesarskich Chin. Park w którym się znajduje jest dość imponujących rozmiarów i mimo, iż w porównaniu do ogrodów, które później widzieliśmy zwłaszcza w Hangzhou i Suzhou może nie powala, to wtedy byliśmy pod wrażeniem. Chińska szkoła zakładania ogrodów naprawdę jest na wysokim poziomie i przebywanie w parku jest za każdym razem przyjemnością. Nic dziwnego, że przyciągają one tłumy (hmmm, tłumy w Chinach właściwie są wszędzie). Nie tylko turystów, ale przede wszystkim mieszkańców. W parkach nie tylko jak u nas wyprowadza się psa, żeby zrobił swoje na środku ścieżki, ewentualnie w kwiatki (nie zwróciłem uwagi, ale zresztą psy chyba nie mają do parków wstępu w Pekinie), siedzi na ławce lub w najlepszym wypadku uprawia jogging. Chińczycy tańczą, grają w różne gry zespołowe lub planszowe, urządzają karaoke, wyprowadzają swoje ptaki (tak! w klatkach i wieszają je na gałęziach) na spacer i Bóg wie jeszcze co robią. W tym też parku zauważyliśmy również osobliwą modę dzieci, które już posiadły sztukę chodzenia. Chińskim szkrabom obce są pampersy. Dzieciaki mają po prostu portki z odpowiednim rozcięciem z tyłu, które funkcjonuje w ten sposób, że w chwili nagłej konieczności dzieciak sobie kuca w dowolnym miejscu (kilka razy zauważyłem, że dziecko wie, że powinno narobić gdzieś w ustronnym miejscu, najlepiej w rynsztoku) i does his/her business. Świetny wynalazek, a jaka oszczędność dla rodziców. I nie, nie mam zdjęć, musicie uwierzyć na słowo.  
Konfucjusz
Wracając do parku, największą budowlą kompleksu jest Ołtarz Modlitwy o Urodzaj. Pierwsze zetknięcie z chińską architekturą przez duże A robi duże wrażenie. Wspaniałe zdobienia, kaligrafia na drewnie i w kamieniu, złocenia, misterność wzorów. Ciężko oczy oderwać, zwłaszcza fanatykowi sztuki sakralnej. Innymi ciekawymi obiektami są Okrągły Ołtarz, który ponoć wg Chińczyków jest centrum Wszechświata oraz Pawilon Cesarskiego Sklepienia Nieba. Wszystkie budowle położone są na jednej osi północ-południe.
Następnie chcieliśmy się przemieścić w rejon Świątyni Lamy. Po zejściu do metra okazało się, że bilety które kupiliśmy nie otwierają bramek. Kontroler wytłumaczył (w miejscach gdzie jest wielu turystów, nietrudno o kogoś kto zna angielski), że bilety są jednorazowe i działają jedynie na stacjach na których się je kupiło, dlatego musimy wrócić na naszą i je oddać jeszcze dzisiaj. Z dobrej woli przepuścił nas swoim identyfikatorem przez bramki, ale problem się pojawił gdy chcieliśmy wysiąść na następnej. Kontrolerka nie rozumiała po angielsku, a jej pomocnikowi nie przechodziło przez głowę jak mogliśmy bez biletu przejść przez bramkę na poprzedniej stacji. W końcu jednak dali nam białasom spokój.
Tian An Men Square by night
Dzielnica w której się znaleźliśmy na północ od Zakazanego Miasta to morze hutongów (większość z nich sztucznie na nowo-wybudowanych), w których tętni życie. Machnęliśmy ręką na świątynię lamajską, która a) była zatłoczona b) droga (bilety wstępu w Chinach, to słony wydatek, nawet jak czasem udało się przejść za pół ceny dzięki student ID). Zwiedziliśmy mniejszą, ale nie mniej ciekawą świątynię Konfucjusza i zanurzyliśmy się w dzielnicę, dochodząc do Wież Bębnów i Dzwonów. Cały wieczór spędziliśmy błądząc wokół jeziora Houhai, gdzie znajduje się mnóstwo fajnych knajpek. Po przyjeździe do hostelu chcieliśmy jeszcze pieszo (zaledwie 2 stacje metra) dojść na plac Tian An Men by zobaczyć go w nocy. Na mapie rzut kamieniem, w rzeczywistości dobre 40 minut z buta. Dodatkowo po drodze zaczął padać deszcz. Ledwie dobiegliśmy na róg placu, a trzeba było się ewakuować do metra. A i tak cali przemokliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz