środa, 29 czerwca 2011

Skarb Sumatry w krainie Bataków.


Po powrocie do Medanu z Bukit Lawang, którą tą znowu pokonałem lokalnym busem wzbudzając niemniejsze zainteresowanie niż w drodze do, spotkał mnie znów Joe i wziął do domu wujka. Wieczór spędziłem na praniu swoim rzeczy przesiąkniętych potem po trekkingu i rozmowach o życiu. Następnego dnia miałem się wybrać nad jezioro Toba na kilka dni. Zapytałem kurtuazyjnie Joe’go czy się ze mną nie wybierze, oczekując odpowiedzi negatywnej, bo był tam pewnie kilkaset razy, ale powiedział, że w sumie jest weekend i sam nie ma co robić.
Tak więc wybraliśmy się razem. Znów lokalnym autobusem, ale tym razem już większym, z miejscem dla 60 pasażerów. Teoretycznie. Bo praktycznie było ich chyba koło 100, plus wszelkiego rodzaju dobytek, kury, ryby, owoce, telewizory, a na każdym przystanku wchodzili sprzedawcy przeciskając się przez korytarz oferując  napoje, jedzenie czy papierosy. No właśnie, papierosy. Na Sumatrze chyba nie ma ludzi niepalających. Co prawda kobiety raczej nie palą, ale często kobiety z wiosek żują betel, a potem mają piękne czerwone uśmiechy. Mężczyźni palą wszyscy co do jednego, łącznie z chłopcami od wieku, powiedzmy, lat 12-13. Dużo i wszędzie, w busie też. Myślę, że na Sumatrze wypalam dziennie pasywnie 2 paczki co najmniej. Nie ma co zwracać uwagi, bo podobno można naprawdę wywołać niezłą awanturę.
Ludzie zamieszkujący teren na południe od Medanu i wokół jeziora Toba to Batakowie. W większości to chrześcijanie, przeważnie protestanci. Mówią swoim językiem, zupełnie niepodobnym do indonezyjskiego. Pozdrawiają się zwrotem ‘Horas’ a dziękuję w ich języku to ‘Mauliate’. Tyle zdążyłem się nauczyć. Joe sam jest Batakiem, ale w domu mówili raczej po indonezyjsku, więc jego znajomość języka jest dość pasywna. Ludzie jednak próbowali z nim rozmawiać w języku miejscowym, a gdy się mylił to się obruszali, że nie jest prawdziwym Batakiem. Ogólnie ludzie na Sumatrze, nie tylko Batakowie są raczej mniej uprzejmi niż Jawajczycy. Częściej podnoszą głos, częściej używają niecenzuralnych wyrażeń, jednak raczej nie obrażają się na siebie i negatywnych emocji jest mimo wszystko mniej niż u nas. Do życia podchodzą z humorem o zabarwieniu lekko kłótliwym.
Około 4. wieczorem dotarliśmy na wzgórza z których rozciągał się widok na jezioro Toba i powoli zaczęliśmy serpentynami zjeżdżać w dół. Jezioro Toba to największe jezioro nie tylko w Indonezji, ale całej Azji Południowo-Wschodniej. Powstało w wyniku gigantycznej erupcji, która miała miejsce około 70 tyś lat temu. Był to największy wybuch wulkanu w historii względnie ujmując rodzaju ludzkiego. To co zostało z wulkanu, który z pewnością był jednym z największych jakie znajdowały się na globie to wyspa Samosir znajdująca się na środku jeziora. Toba bez wątpienia przypominało mi Bajkał, nad którym byłem niemal równo rok temu (jak czas leci!). Zbocza porośnięte w większości sosnami schodzą stromo w dół aż do jeziora. Gdyby nie to, że niżej są też palmy i bananowce, to można by śmiało pomylić te jeziora. Oczywiście Bajkał jest jednak zdecydowanie większy i głębszy, chociaż głębiny Toba też sięgają kilkuset metrów. Przed godziną 5. wsiedliśmy na prom w Parapat i z workiem mango, zakupionych po drodze do portu odpłynęliśmy do Tuk Tuk, gdzie mieliśmy upatrzony nocleg. Nad portem ukazał się ciekawy widok aż 4 tęcze po obydwu stronach. Hostel okazał się być bardzo miło ulokowany w ogrodzie, a domki w których mieszkaliśmy były zbudowane w stylu miejscowym, z charakterystycznymi dachami piętrzącymi się w górę.
Sobotę spędziliśmy na wycieczce po wyspie. Po kąpieli w jeziorze, wynajęliśmy motor i pojechaliśmy najpierw na północ. Dla Joe’go co ciekawe to też była nowość, bo wcześniej był tylko w Tuk Tuk i sąsiednim Tomok na wyspie. Mieliśmy w planie znalezienie jego wioski, z której pochodzą jego przodkowie o tym samym nazwisku, o którym wspominali mu rodzice, jednak nigdy tam nie byli. Batakowie podobnie jak my w Europie, jednak inaczej niż większość Indonezyjczyków, mają swoje nazwiska i przy zapoznawaniu się to właśnie z nazwiska się przedstawia a nie z imienia.
Dotarliśmy do Ambarita, miejsca gdzie rezydował miejscowy ‘raja’ czyli król wioski. Każda wioska miała swojego króla w przeszłości, jednak ten z Ambarita zdawał się mieć szczególną władzę na wyspie. Batakowie przed przybyciem misjonarzy wyznawali animistyczne religie, i właściwie do dzisiejszego dnia jest trochę ludzi, które je praktykuje, a nie brakuje również chrześcijan, którzy zabarwiają swoje wyznanie rytualnymi praktykami (a czym są nasze wianki czy dziady?) Co ciekawe Batakowie byli również niegdyś kanibalami. Nie zjadali się ot tak jednak nawzajem. Byłem w miejscu gdzie do tej pory znajduje się tron króla, miejsca dla sądu i przestępcy. W zależności od kalibru zbrodni był on bądź solidnie torturowany bądź torturowany, zabijany, ćwiartowany i nadjadany. Zjadano ponoć jego wątrobę, serce, mięśnie rąk i twarzy, resztę wyrzucano do jeziora, ale potem przez 7 dni nie można było w nim się kąpać, prać czy łowić ryb.
Ciekawy jest też obrządek pochówku. Groby Bataków Toba nie znajdują się na cmentarzach, ale rodziny mają swoje własne grobowce na wzgórzach, które wyglądają jak małe domki. Pogrzeb to wielka okazja w wiosce, ale zależy w jakim wieku się danemu człekowi zmarło. Jeśli przedwcześnie i zostawił nieżonate lub niemężate dzieci, to znaczy, że nie wypełnił misji na świecie i pogrzeb był na smutno, prosząc by odszedł w spokoju i nie dawał złego przykładu. Jednak gdy zmarł ktoś, kto wypełnił rodzinne obowiązki to była to okazja do świętowania i proszenia o powtórzenie wzorca dla potomnych. Pogrzeby co prawda nie są tak uroczyste jak u słynnych Toradźów z Sulawesi, do których też muszę się wybrać, ale są wielką fetą. Co ciekawe zwykle ma się więcej niż jeden pogrzeb. Początkowo trumnę z całym ciałem grzebie się nisko, ale po kilku latach można ją odkopać i szczątki przenieść poziom wyżej. Wszystko zależy od majętności rodu – im bogatsza tym większy grób i wyżej położony.
Znaleźliśmy wioskę Joe’go - Simarmata, który był wyraźnie poruszony widząc swoje nazwisko wyryte na charakterystycznym pomniku z wizerunkiem swoich przodków. Napis w języku Bataków głosił, że potomkowie mają obowiązek zachowania ich w pamięci. Dalej ruszyliśmy w stronę stałego lądu przejeżdżając przez most na drugą stronę. Tak właściwie to wyspa Samosir była kiedyś półwyspem, ale kilkaset lat temu dla ułatwienia żeglugi Holendrzy przekopali kanał. Dotarliśmy do gorących źródeł u stóp wzgórza z którego wydobywały się opary siarki przypominając, że jest to teren wulkaniczny. Wróciliśmy na wyspę starając się odszukać skryte w środku wyspy jezioro. To ciekawe że na wyspie Sumatra znajduje się jezioro Toba, na którym jest wyspa Samosir, na której jest jezioro Sidihoni. Jest jeszcze podobne miejsce na świecie? Wyprawa w głąb wyspy była wyzwaniem dla kierowcy i motoru i cieszyłem się, że Joe pojechał ze mną nad jezioro Toba, bo inaczej wiele bym nie zobaczył. W centrum wyspy ludzie i wioski zdecydowanie biedniejsze, wyraźnie dominuje prymitywne rolnictwo. Dużo charakterystycznych bawołów, drobiu, świń. Uprawiają wszystko od warzyw przez kawę po drzewa owocowe – zwłaszcza pełno mango, na które był właśnie sezon i którego zjadaliśmy kilogramy codziennie do momentu kiedy ręce tak nam się kleiły od soku, że trzeba było je jak najszybciej umyć. Po odnalezieniu jeziora, które okazało się skromnym stawem, postanowiliśmy zjechać na brzeg jeziora ze wzgórz, co okazało się sporym wyzwaniem (fizycznie i logistycznie). Ale co tam to dla nas. Przy okazji znaleźliśmy się w lesie eukaliptusowo-sosnowo-palmowo-bananowym (chyba jedyne takie miejsce na świecie) i mogliśmy podziwiać jezioro z majestatycznych wzgórz. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Tomok, kulturalnym centrum wyspy, żeby obejrzeć grób jednego z królów ludu Batak-Toba i stare oryginalne domy Bataków (których tak naprawdę widziałem już pod dostatkiem). Wieczorem byliśmy padnięci, ale po krótkiej drzemce wybraliśmy się do hotelu obok, gdzie zorganizowano koncert pieśni i tańców ludowych Bataków. Ciekawe stroje i pieśni, równie oryginalne tańce. Szczerze mówiąc Batakowie i rejon jeziora Toba przypominają mi trochę Boliwię, w której jeszcze nie byłem, ale jakieś tam zdjęcia widziałem.
W niedzielę zebraliśmy się rano, żeby zwiedzić inne okolice jeziora. Nie mieliśmy odwagi, żeby wykąpać się w jeziorze jak mieliśmy w zwyczaju w dni powszednie, bo noc była dość chłodna. Pogoda za to dopisywała, bo dnia poprzedniego było pod chmurą. W słoneczny dzień jezioro wygląda zdecydowanie mniej jak Bajkał, a bardziej tropikalnie. Po przeprawie promem udaliśmy się w kierunku autobusu do Pematangsiantar, po drodze zatrzymując się na śniadanie w warungu. Sąsiadka stoiska, handlarka mango usiłowała nam wcisnąć owoce, dając nam ich spróbować. Rzeczywiście były słodkie i kupiliśmy kilogram. Później w busie okazało się, że połowa była zepsuta…
W autobusie tym razem miejsc już siedzących nie było, więc tym razem przyszło nam stać w ścisku na jednej nodze z bagażami, ale przynajmniej tylko godzinę, potem zmieniliśmy środek transportu na minibus, który zawiózł nas do celu. A raczej prawie. Do wodospadu Sipiso-Piso, trzeba było podejść jakieś 30 minut. Na miejscu dość przypadkowo spotkaliśmy inną CSerkę Novę z rodzeństwem i razem poszliśmy w stronę wodospadu. Sipiso-Piso spada pionową około 200-metrową ścianą wody z północnych wzgórz okalających jezioro Toba. Jego nazwa w miejscowym języku znaczy ‘jak ostrze noża’. Postanowiliśmy zejść stromymi schodami w dół do samego miejsca gdzie woda tworzy jeziorko i daje początek strumieniowi. Droga dość karkołomna zwłaszcza, że było świeżo po deszczu. Już z daleka wodospad wytwarza własny deszcz, który zmoczył nas niemal do suchej nitki.
Drogę do Berastagi, kolejnego celu podróży pokonaliśmy najpierw na becak – czyli rikszy, która na Sumatrze jest wyłącznie motocyklowa. Wsiedliśmy w piątkę do jednej budząc konsternację prowadzącego. Resztę drogi pokonaliśmy dwoma busami. Do Berastagi, miasteczka będącego centrum Bataków-Karo, mówiących swoim odrębnym językiem i posiadającym odrębne zwyczaje, dotarliśmy już po zmroku. Nova z bratem i siostrą wracali już do Medanu i Joe postanowił wrócić razem z nimi. Odprowadziłem ich do busa, na którego trzeba była trochę czekać i po pożegnaniu, zabrałem się za planowanie co tu zrobić na Sumatrze dalej.
Nazajutrz zostawiłem plecak w hostelu i wybrałem się w kierunku wulkanu Sibayak dominującego nad miasteczkiem. Tak właściwie to jednak tego dnia to nad Berastagi dominowały jedynie chmury. Po rozmowie dnia poprzedniego z sąsiadami z hostelu, którzy wybrali się na pobliski wulkan i przemokli do suchej nitki, przez deszcz, który ich złapał po drodze, odechciało mi się wspinaczki. Właściciel hostelu też odradzał samotne wejście, pokazując listę osób, którzy w ten sposób zginęli. Mimo wszystko postanowiłem się wybrać przynajmniej do miejsca w którym kończy się las i zaczyna wspinaczka. Po drodze spotkałem sporo miejscowych, którzy byli dość serdecznie nastawieni do spotkania z białasem, który już się trochę opalił i już taki wcale biały nie jest. Zatrzymałem się kilka razy na chwilę rozmowy. Ciekawi są co to za kraj Polska, coś tam słyszeli, ale niewiele, zwykle o Wałęsie, chrześcijanie także o papieżu i że byliśmy kiedyś w ZSRR… no cóż, wypada ich w takim wypadku jedynie sprostować. Nie wiem czy wszyscy napotkani na ulicy ludzie wiedzieliby którego kraju kolonią była niegdyś Indonezja. No właśnie którego? Kto pierwszy wyśle na mojego maila poprawną odpowiedź dostanie pocztówkę z Sumatry.
Droga przez dżunglę wiodła asfaltową szosą, jednak widoki niemal jak w Bukit Lawang. Słychać odgłosy gibbonów i innych małp, miejscowi powiedzieli mi, że głęboko w lesie można też spotkać orangutany. Sporo ptactwa, wydającego niesamowite dźwięki, ciekawa roślinność, zwłaszcza porosty na drzewach i paprocie wielkości średniego drzewa oraz motyle wielkości sporego ptaka. Jak dla mnie raj. Doszedłem do momentu, gdzie kończyła się droga bita i zaczynało się podejście na wulkan, którego szczyt na chwilę wyłonił się z chmur. Z dala słychać jednak było nadchodzącą burzę i dałem sobie chyba słusznie spokój i zszedłem inną ścieżką, w stronę gorących źródeł, które są chyba przy każdym wulkanie.
W drodze powrotnej do Berastagi postanowiłem spróbować po raz kolejny w Indonezji stopa i rzeczywiście, długo nie musiałem czekać. Już drugi kierowca zatrzymał się i zabrał mnie do środka. Minivanem jechała cała rodzina pochodzenia arabskiego, nie mówili prawie wcale po angielsku, więc przyszła pora się wykazać, zwłaszcza, że Joe w poprzednie dni mnie sporo podszkolił. Naturalnie ciekawi byli wszystkiego co i jak i po co i dlaczego. Nie tylko zabrali mnie do centrum miasteczka, ale zaoferowali pokazanie kilku lokalnych miejsc, których nie ma w przewodnikach, między innymi buddyjską świątynię, która nieco przypomina miniaturę złotej pagody w Rangunie, a także miejscową zabudowę wiejską. Dachy ludu Batak-Karo kompletnie się różnią od Batak-Toba. Są bardziej wieżyczkowate i przypominają nieco architekturę wikingów, albo Rohanu z Władcy Pierścieni. Rodzina zostawiła mnie przy miejscowym targu owocowym. Oczy zjadły by wszystko. Są owoce, o których istnieniu wcześniej nie miałem zielonego pojęcia. Kupiłem po kilogramie mango i mangis i po ustaleniu, że nie dam rady jak planowałem wcześniej dostać się bezpośrednio nad jezioro Takengon tego wieczoru, postanowiłem udać się z powrotem do Medanu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz