środa, 11 stycznia 2012

Ruiny na kamieniach.


Hampi, dzien 42.
Po Bangalore przyszedł czas na Hampi. O tym miejscu nasłuchałem się wiele od wszystkich i w samych superlatywach. Z jednej strony to dobrze wiedzieć, że jedzie się w ciekawe miejsce, z drugiej można się spodziewać tłumu – tym bardziej, że przyjeżdżałem na weekend. W pociągu poznałem Caroline z Afryki Południowej. Opowiadała mi, że spotkała niedawno swoją imienniczkę z Polski. Dziewczyna miała wyjątkowego pecha, przyjechała tuż po świętach do Pondicherry, gdzie akurat wtedy nadciągał cyklon i bardzo roztropnie ulokowała się w bungalow na palach nad morzem. W środku nocy musiała się ewakuować, a wszystkie jej rzeczy zabrał wiatr. Dodatkowo w noworoczną noc oberwała fajerwerkiem w nogę. W takiej sytuacji stracony portfel nie wydaje się wielką katastrofą.
Pociąg dotarł do Hospet z ponad godzinnym opóźnieniem (wlókł się niemiłosiernie). W naszym przedziale pełno było kobiet, które musiały widzieć białasów pierwszy raz na oczy, bo w Caroline wpatrywały się jak w lustro i dotykały non stop. Mnie na szczęście nie, ale coś tam pod nosem plotkowały.
Wyjście z peronu stanowiło istną drogę przez mękę. Jak wszędzie czoła trzeba stawić rikszarzom, którzy są tutaj wyjątkowo namolni, bo wchodzą nawet do przedziałów albo zaglądają przez okna. Rikszarzy trzeba albo ignorować (rzadko działa), albo skląć i czasami dopiero wtedy odpuszczają. Dotarliśmy po 10 minutach marszu na dworzec autobusowy (a miało być tak straaaaaaasznie daleko według co po niektórych) i wsiedliśmy do autobusu do Hampi.
Hampi to kompleks ruin po stolicy imperium Viyajanagar z XIV wieku, które są rozsiane po terenie około 30 km2. Teren na którym zbudowano miasto wydaje się dość nieprzyjazny – sucho, średnio żyzna gleba, wszędzie skały. Im bliżej byliśmy Hampi tym głazy stawały się większe i coraz częściej formowały gigantyczne wzgórza. Ruiny niektórych z budowli (głównie świątyń) zbudowano wprost na skałach.
Dzisiejsze Hampi to malutka wioska, która żyje głownie z turystów i prostych upraw. Naturalnie znów trzeba było się przedostać przez szpaler rikszarzy, który za drobną opłatę obiecywali podwiezienie za róg (więcej czasu straciłoby się na wsiadanie do tuk-tuka). Razem z Caroline ruszyliśmy na poszukiwania noclegu. Tak jak przeczuwałem miasteczko było oblężone, wszędzie pełno backpackersów. Pierwsze noclegownie pełne, dopiero później znalazły się wolne miejsca, ale dość drogo. W końcu Caroline trafiła na hostel, który był bardzo tani, ale średnio komfortowy. Ja zdecydowałem się zostać, a Afrykanerka poszła szukać dalej.
Po krótkim oprzątnięciu i szybkim śniadaniu ruszyłem w ruiny. Główną ulicę miasta stanowi dawny targ, który znajduje się wprost przed największą świątynią Virupaksha. Do świątyni wszedłem bocznym wejściem unikając opłaty za wstęp. Pełno było dzieciaków, które musiały być na szkolnych wycieczkach. Chce się być miłym dla nich, ale nie dają żyć, a nauczyciele kompletnie nie zwracają na nich uwagi. Ech, w takich momentach tęsknie za Indonezją…
Krajobraz dookoła Hampi jest wręcz kosmiczny. Ogromne głazy, które wydają się być tutaj przytransportowane jakąś ponadludzką siłą. Na północ od miasteczka przepływa rzeka, dzięki której możliwy był jego rozwój. Pośrodku nieprzyjaznego terenu osada stanowi zieloną oazę. W powietrzu pełno kolorowych ptaków, po skałach skaczą skalne wiewiórki i mangusty, na ulicach naturalnie królują święte krowy, gdzie nie gdzie można wpaść na słonia. Dla mnie raj.
Większość dnia spędziłem na zwiedzaniu przerozmaitych ruin, które rozsiane są na naprawdę sporym terenie. Nazwy poszczególnych kompleksów – pałac królewski, łaźnie, baszty, urzędy – dają obraz tego, że musiało być to całkiem bogate miasto.
Po łażeniu przez 5 godzin w upale nie miałem na nic więcej ochoty jak tylko spać, przespałem niestety zachód słońca, ale postanowiłem odbić sobie wschodem na następny dzień. Wschód rzeczywiście był piękny. Małpy świątynne jeszcze spały i dawały przejść w spokoju na jej tyły. Po spektaklu zjadłem szybkie śniadanie w tym samym miejscu, w którym wczoraj lunch i kolację (jakoś tak mam, że przysysam się do tych samych jadłodajni, jeśli naturalnie jedzenie jest dobre), spakowałem plecak, zostawiłem go w hostelowej przechowalni i w drogę dalej.
Postanowiłem wspiąć się na wzgórze Matanga górujące nad Hampi. Trochę czasu minęło nim znalazłem właściwą ścieżkę, a i przez dłuższy czas nie byłem pewien czy to ta. Najważniejsze, że droga zaczęła prowadzić w górę. Schody delikatnie zarysowane w wielkich głazach. Widoki nieziemskie. Na szczycie prawie nikogo nie było. Zwiedzając dalej też nie spotykałem tłumów. Backpackersi pospolici zaczynają zwiedzanie około 12. bardzo rozsądnie, kiedy jest największy upał (jak ja dnia poprzedniego, tyle, że nie miałem wyboru). Do tego czasu miałem wszelkie ruiny praktycznie dla siebie. Backpackersi wylegli na ulicę i w ruiny wtedy kiedy ja już miałem większość rzeczy zaliczone. Zahaczyłem jeszcze o ghaty, na których tętniło życie. Ludzie prali, myli się… ja usiadłem nieopodal i obserwowałem indyjskie zwyczaje. Backpackersów zero musieli o ghatach nie napisać w Lonely Planet…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz