Po Kerali przyszedł czas na Tamil Nadu. Rano wsiadłem do
pociągu, z którego wysiadłem kilkanaście dni temu – ten sam Kanyakumari
Express, nawet chłopcy pociągowi byli ci sami. Mimo to, że miałem bilet jedynie
do przedziału pasażerskiego, to udało mi się jakimś cudem złapać miejsce i to
nawet przy oknie. Pisałem, że bilety kolejowe w Indiach są tanie jak barszcz.
To się tyczyło klasy sleeper, którą zwykle podróżuję na długich dystansach.
Bilety typu ‘usiądziesz jak będziesz miał szczęście” najniższej kategorii są
jeszcze tańsze. Za około 150km drogi zapłaciłem 22 rupie!
Kanyakumari to południowy cypel subkontynentu indyjskiego.
Tutaj zbiegają się wody Morza Arabskiego, Oceanu Indyjskiego i Zatoki
Bengalskiej roztrzaskując się o przybrzeżne skały. Skała zasłynęła jako miejsce
medytacji kilku znanych osobistości, w tym Gandhiego, którego życzeniem było
rozsypanie w tym miejscu swoich prochów. Wzrok przykuwa statua indyjskiego
poety Thiruvalluvara z II wieku przed naszej ery, który znajduje się na jednej
z wysepek. Na sąsiedniej znajduje się świątynia. Dotrzeć można tam kursującym
non-stop i równie przepełnionym promem.
Kerala odzwyczaiła mnie od widoku slumsów i biedaków
żebrzących na każdym kroku. Oprócz atrakcji przy brzegu, Kanyakumari to syf,
kiła i mogiła. Tamil Nadu nie jest ani najbiedniejszym ani najbogatszym stanem,
leży pewnie gdzieś po środku. We znaki wdają się ciągłe przerwy w dostawie
prądu (kilka razy dziennie planowo).
Wizytę w Kanyakumari potraktowałem typowo zaliczeniowo, bo
raczej nie jest to miejsce, w którym można odpocząć, ani specjalnie nie ma co innego
robić. Na pewno można medytować i wiele tak czyni, ale to nie moje bratki. Na
miejscu były co prawda tłumy, ale w 99,9% byli to Hindusi i pewnie tylko
dlatego, że właśnie zaczęły się szkolne wakacje. Spędziłem więc tam zaledwie
parę godzin i zawinąłem się z powrotem do pociągu w kierunku północnym.
Do przedziału dosiedli się chłopaki pracujący w Chennai jako
specjaliści IT. Po spotkaniu z hidżrami, którzy albo które, notorycznie żebrzą
w pociągach nawiązała się dyskusja. Ciekawiło mnie dlaczego ludzie (zwłaszcza
mężczyźni) im płacą. Hidżra to indyjski transseksualista, przebrany w sari z
pełnym make-upem i często też po kastracji. Zwykle ich jedynym zajęciem jest
chodzenie po żebrach i zbieranie kasy od mężczyzn. Rzeczywiście potrafią być
namolni i domagać się rupii przez kilkanaście minut dotykając gdzie popadnie,
ale w końcu odchodzą.
Chłopaki okazali się bardzo gościnni. Mamy dały im więcej
prowiantu niż bagażu (polskie mamy i indyjskie tak naprawdę wiele mają ze sobą
wspólnego, szczególnie rozpieszczenie synów!) i dzielili się wszystkim. Odmowa
wspólnego posiłku nie jest zwykle mile widziana, a gdy Hindusi zapraszają kogoś
do posiłku, upewniają się, że gość zawsze zjada najwięcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz