niedziela, 22 kwietnia 2012

Na czubku Indii


Po Kerali przyszedł czas na Tamil Nadu. Rano wsiadłem do pociągu, z którego wysiadłem kilkanaście dni temu – ten sam Kanyakumari Express, nawet chłopcy pociągowi byli ci sami. Mimo to, że miałem bilet jedynie do przedziału pasażerskiego, to udało mi się jakimś cudem złapać miejsce i to nawet przy oknie. Pisałem, że bilety kolejowe w Indiach są tanie jak barszcz. To się tyczyło klasy sleeper, którą zwykle podróżuję na długich dystansach. Bilety typu ‘usiądziesz jak będziesz miał szczęście” najniższej kategorii są jeszcze tańsze. Za około 150km drogi zapłaciłem 22 rupie!
Kanyakumari to południowy cypel subkontynentu indyjskiego. Tutaj zbiegają się wody Morza Arabskiego, Oceanu Indyjskiego i Zatoki Bengalskiej roztrzaskując się o przybrzeżne skały. Skała zasłynęła jako miejsce medytacji kilku znanych osobistości, w tym Gandhiego, którego życzeniem było rozsypanie w tym miejscu swoich prochów. Wzrok przykuwa statua indyjskiego poety Thiruvalluvara z II wieku przed naszej ery, który znajduje się na jednej z wysepek. Na sąsiedniej znajduje się świątynia. Dotrzeć można tam kursującym non-stop i równie przepełnionym promem.
Kerala odzwyczaiła mnie od widoku slumsów i biedaków żebrzących na każdym kroku. Oprócz atrakcji przy brzegu, Kanyakumari to syf, kiła i mogiła. Tamil Nadu nie jest ani najbiedniejszym ani najbogatszym stanem, leży pewnie gdzieś po środku. We znaki wdają się ciągłe przerwy w dostawie prądu (kilka razy dziennie planowo).
Wizytę w Kanyakumari potraktowałem typowo zaliczeniowo, bo raczej nie jest to miejsce, w którym można odpocząć, ani specjalnie nie ma co innego robić. Na pewno można medytować i wiele tak czyni, ale to nie moje bratki. Na miejscu były co prawda tłumy, ale w 99,9% byli to Hindusi i pewnie tylko dlatego, że właśnie zaczęły się szkolne wakacje. Spędziłem więc tam zaledwie parę godzin i zawinąłem się z powrotem do pociągu w kierunku północnym.
Do przedziału dosiedli się chłopaki pracujący w Chennai jako specjaliści IT. Po spotkaniu z hidżrami, którzy albo które, notorycznie żebrzą w pociągach nawiązała się dyskusja. Ciekawiło mnie dlaczego ludzie (zwłaszcza mężczyźni) im płacą. Hidżra to indyjski transseksualista, przebrany w sari z pełnym make-upem i często też po kastracji. Zwykle ich jedynym zajęciem jest chodzenie po żebrach i zbieranie kasy od mężczyzn. Rzeczywiście potrafią być namolni i domagać się rupii przez kilkanaście minut dotykając gdzie popadnie, ale w końcu odchodzą.
Chłopaki okazali się bardzo gościnni. Mamy dały im więcej prowiantu niż bagażu (polskie mamy i indyjskie tak naprawdę wiele mają ze sobą wspólnego, szczególnie rozpieszczenie synów!) i dzielili się wszystkim. Odmowa wspólnego posiłku nie jest zwykle mile widziana, a gdy Hindusi zapraszają kogoś do posiłku, upewniają się, że gość zawsze zjada najwięcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz