niedziela, 22 kwietnia 2012

Maduraj.


Następnym przystankiem był Maduraj. Wejście w teren miałem dość emocjonujące. Przed wejściem do pociągu doładowałem konto telefonu, żeby móc skontaktować się z moim hostem kiedy dojadę. Niestety okazało się, że moje doładowanie nie zadziałało i zostałem z marnymi paroma rupiami na koncie. Tyle, żeby wysłać 3 smsy. Ajay, który zgodził się mnie przenocować, nie mógł po mnie wyjechać, ale dał mi czytelne wskazówki jak dotrzeć do jego domu. Autobus w kierunku uniwersytetu MK i nazwa konkretnego przystanku. Problem w tym, że ani śladu napisów w języku angielskim. Wszystko po tamilsku. Naturalnie wsiadłem do złego autobusu po tym jak konduktor pomachał głową, żebym wsiadał szybciej. Współpasażer poinformował mnie, że jestem w złym autobusie. Aby upewnić się, zadzwoniłem do Ajaya, który doradził mi, żebym szybko wysiadł i rikszą wrócił na dworzec i znalazł właściwy autobus, spiesząc się bo odjeżdża o 22.30. Była 22.15.
Na koncie zostało mniej niż jedna rupia. Zero możliwości użycia telefonu. Rikszarze naturalnie próbowali żądać nie wiadomo ile, zwłaszcza, że nie jestem miejscowy i nie mówię po tamilsku. Właśnie tu pojawia się problem, bo osobiście nie jestem w stanie zrozumieć 90% Tamilów mówiących po angielsku. Mają tak specyficzny akcent, że zwykle parskam śmiechem. I wiem, że nie jestem jedynym. Znajomość hindi, którego co prawda nie przyswoiłem, ale przynajmniej literki już jestem w stanie mniej więcej rozczytać jest tutaj psu na budę, bo wszystko jest po tamilsku.
Wróciłem na dworzec o 22.25 a tutaj prawie pusto. Konduktorzy rozkładają ręce, po większości ludzi na przystanku nie można było się spodziewać znajomości angielskiego. Podszedłem trochę dalej i zapytałem na oko 30-letniego wąsatego chłopaka (który okazał się potem być moim rówieśnikiem) i ten okazał się być żywym złotem. Nie miał pojęcia, który autobus jedzie, ale zgodził się zadzwonić ze swojego numeru do mojego hosta i w pośpiechu zaczął szukać właściwego autobusu. Okazało się, że ten przyjeżdża o 22.45. Po kilku minutach autobus przyjechał, a on upewnił się, że konduktor mnie wysadzi we właściwym miejscu. Potem dowiedziałem się od Ajaya, że zadzwonił po godzinie upewniając się, że dotarłem we właściwe miejsce. Dobrych ludzi naprawdę jest wszędzie pełno i głęboko w to wierzę.
Maduraj słynie jako dawna stolica hinduskiego imperium południa. Nie przytoczę, żadnych dat i nazwisk, bo przede wszystkim są przeze mnie nie do zapamiętania. Wystarczy, że nazwy miejscowości są trudne do zapamiętania. I tu znów się usprawiedliwię, nie jestem w Indiach osamotniony w tym przekonaniu. Główna atrakcją Maduraju jest świątynia Sri Meenakshi (udało mi się jakimś cudem zapamiętać). Będąc w Tamil Nadu wcześniej w marcu widziałem już świątynie w południowym stylu, ale ta zdecydowanie przebiła wszystkie jakie do tej pory widziałem. Nawet te w Hampi. Bogactwo architektury, rzeźb i kolorów przyprawia o zawrót głowy. Tak właściwie wszystko wygląda tak samo. Pełno rzeźb wszelakich bóstw, mitologicznych postaci i czczonych zwierząt.
Świątynia jest ulokowana na planie kwadratu z sanktuarium w samym jego centrum. Do tego miejsca wstęp mają jedynie wyznawcy hinduizmu. Turyście starcza jedynie wrażeń dookoła. Miłym zaskoczeniem jest brak zdzierskich cen za bilety dla obcokrajowców. Co prawda zapłaciłem troszkę więcej niż Hindus, ale nie było to przebicie 20-krotne jak w Agrze. I właściwie było to jedyne miejsce w południowych Indiach, które odwiedziłem, gdzie cena dla obcokrajowca była wyższa.
W świątyni jak to w większości miejsc kultu na całym świecie handel kwitnie w najlepsze. Hindusi masowo kupują kokosy, kwiatki i inne artefakty, które składają potem w ofierze konkretnym bóstwom. Hinduizm jest tak zagmatwanym systemem, że kompletnie się w nim nie odnajduję. Tak właściwie nie ma żadnych konkretnych zasad. Możesz wierzyć w dane bóstwo, a możesz nie. Możesz robić tak, ale możesz też siak. Najważniejsze są rytuały i uroczystości, w których Hindusi bardzo chętnie uczestniczą. Ba, bardzo chętnie uczestniczą też w świętach chrześcijańskich i muzułmańskich. A czemu nie?
W Maduraju zwiedziłem jeszcze muzeum Gandhiego, które znajduje się w dobrze zachowanym białym budynku „Gandhi Memorial”. Gandhi jest szczególnie poważany w tym rejonie, bo tutaj zaopatrzył się w swoją białą szatę, z którą nie rozstawał się do końca życia. Cały rejon słynie z tradycji produkcji tkanin, zwłaszcza jedwabnych. W muzeum znajduje się wiele eksponatów związanych z jego życiem, w tym pokrwawiona szata, w której go postrzelono.
Właściwie poza tymi dwiema atrakcjami Maduraj to typowy Bharat, czy jak to wcześniej pisałem meksyk. Syf, kiła i mogiła, przeplatająca się z bogactwem, którego w Tamil Nadu nie jest tak wiele. Muszę jednak powiedzieć, że ludzie są wyjątkowo uprzejmi w porównaniu do reszty kontynentu. Naturalnie Kerala dalej jest na pierwszym miejscu, ale to wynika z lepszego wykształcenia i ogólnej światowej ogłady w tej części kraju. W Tamil Nadu nawet prości ludzi zaczepiają, pytają po prostu co słychać w swoim komicznym akcencie. Pomimo to, że wszystko na ulicach napisane jest w języku tamilskim (broń Boże nie w hindi!), angielski wystarcza w komunikacji. Należy tylko przyzwyczaić ucho do charakterystycznego narzecza. Ludzie są też niesamowicie pomocni. Poproś o drogę, a zwykle Cię tam zaprowadzą, albo wsadzą do konkretnego autobusu, nawet jeśli przy tym przegapią swój. Jeśli ktoś się wybiera do Indii bez wątpienia polecam południe!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz