poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Thanjavur & Trichy.



Po Maduraju przyszedł czas na dwa ostatnie przystanki na mojej trzeciej południowoindyjskiej wyprawie. Z Maduraju wybrałem się autobusem do Thanjavur. To miejsce też było ważnym ośrodkiem kilkanaście wieków temu. Ostało się parę znamienitych przykładów zabytków z tego okresu, ale miałem czas (i ochotę) żeby zwiedzić jedynie główną atrakcję. Świątynia Brahadiswara… znów kosmiczna nazwa. Zauważyłem, że nawet na znakach drogowych nie jest napisana pełna nazwa, a jedynie ‘Big Temple’. Znów się usprawiedliwiam.
Świątynia inaczej niż ta w Maduraju, jest kamienna a rzeźby nie są pomalowane i polakierowane. Znów wywarła na mnie wielkie wrażenie. Mówiąc szczerze, nie doceniałem przed przyjazdem hinduskiej architektury i bardzo mało o niej wiem. Zasługuje ona na największe uznanie i moim zdaniem kunsztem przewyższa wiele z naszych średniowiecznych zabytków, a przy tym zwykle datowana jest  na wiele wcześniej.
Postój w Thanjavur był zaledwie parogodzinny i w całości spędzony w świątyni. Następnie pociągiem udałem się do Trichy, albo jak kto woli miasta o pełnej nazwie (ta jakoś weszła mi do głowy) Thiruchchirappalli. Na dworcu posilając się, spotkałem chłopaka, który przywitał mnie w swoim mieście i zapytał gdzie będę nocować i czy pomoże pomóc. Gdybym był w Radżastanie pewnie nie zaufałbym mu, ale zapytałem czy zna jakieś tanie spanie w pobliżu. Gdy poszliśmy do pierwszego hotelu okazało się, że jest pełny. Drugi był zdecydowanie za drogi. Hareesh zaproponował, że co prawda mieszka kawałek i w jego budynku nie ma generatora (rzecz nieoceniona przy przerwach w dostawie prądu) i może być gorąco w nocy, ale może mnie przenocować w swoim akademiku. Będąc pod wrażeniem dobroci ludzi i nie mając zbyt wielkiego wyboru postanowiłem zaryzykować.
Nocleg rzeczywiście okazał się bardzo prosty, ale Hareesh i reszta studentów okazali się bardzo dobrym towarzystwem. Nie wypuścili mnie bez jedzenia, a chłopak sam zdecydował się oddać mi swój pokój śpiąc u znajomych na podłodze. Dał mi też klucz, żebym się zamknął od środka, żebym nie miał wątpliwości czy mnie ktoś nie okradnie. Pewnie nie zrobiłbym tego w innym miejscu, ale okazało się znów, że Hindusi na południu są dla drugiego często gotowi oddać ostatnią koszulę.
Trichy, kolejne z centrów dawnego imperium słynie nie zgadniecie… ze świątyń. Odwiedziłem trzy główne z nich. Kolejny raz bez Wikipedii nie jestem w stanie zapamiętać nazwy. Największa z nich Sri Ranganathaswamy leży spory kawałek za miastem. Jest to ośrodek kultu boga Wisznu, który jest tutaj czczony w śpiącej formie. Podobnie jak w Maduraju do centralnego sanktuarium wstęp mają tylko wyznawcy hinduizmu. Dostałem jednak propozycje wejścia za 1000 rupii (cena później spadła do 100) od miejscowego brahmina. Muszę przyznać, że hinduscy kapłani wywierają wyjątkowo kiepskie wrażenie. Zwykle krzyczą na ludzi, są dość obskurni i zachowują się dość nieprzyjemnie.
Podobnie było w innych świątyniach, które odwiedziłem – Jambukeshwara i Rockfort. Pierwsza z nich była o tyle ciekawa, że nie spotkałem z nich żadnego zagranicznego turysty. Świątynia przypomina tę pierwszą, jest co prawda skromniejsza ale więcej w niej atmosfery. Dużo mniejsze tłumy.
Upał tego dnia dawał się we znaki, więc wizytę w świątyni Rockfort odłożyłem na później, spędzając popołudnie nad czajem. Podróżowanie w tym okresie po południowych Indiach nie jest najlepszym pomysłem, ale nie miałem większego wyboru. W Radżastanie jest i tak jeszcze goręcej.
Rockfort Temple to kompleks świątyń, które zbudowane zostały w obrębie masywu skalnego. Z światyni znajdującej się na jego szczycie roztacza się wspaniały widok na Trichy i okolice. Wyjątkowo prezentuje się koryto wyschniętej rzeki Kaveri.
Z Trichy udałem się na zasłużony odpoczynek w Bangalore. 2 tygodnie intensywnego zwiedzania podczas indyjskiego lata to zdecydowanie limit mojej wytrzymałości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz