czwartek, 12 kwietnia 2012

Przyprawowy raj.


Po postoju Kottayam pojechałem w kierunku wzgórz w rejonie Munnar, żeby odpocząć od skwaru. W Kerali słońce praży tak samo jak w Maharasztrze, ale 2 dni z rzędu padał wieczorny deszcz. To pierwszy prawdziwy deszcz jakiego doświadczyłem w Indiach.
Do Munnar udałem się lokalnym autobusem. Już na stacji nie lada przeprawa, wszystkie nazwy jedynie w malayalam, nie rozumiem lokalnego akcentu angielskiego, a Ci co rozumieją wysyłają mnie z miejsca na miejsce. W końcu trafiła się dobra dusza mówiąca cokolwiek po angielsku i kobieta obok, która jechała w podobnym kierunku.
Autobusy indyjskie wyglądają podobnie. Drzwi albo nie ma, albo się nie zamykają. W tym przypadku  nie ma również okien – w ten sposób nie trzeba martwić się o klimatyzację. Autobusem rządzi konduktor, który sprzedaje bilety, usadza pasażerów i decyduje o przystankach, pociągając za linkę, która ciągnie się wzdłuż dachu przez cały pojazd i zakończona jest dzwonkiem tuż u ucha kierowcy. Pełen folklor.
Droga do Munnar wiodła przez malownicze wzgórza i w końcowej fazie trasa była naprawdę stroma, a kierowca wcale nie miał ochoty zwalniać. Na drodze panuje zasada pierwszeństwo ma większy.
W samym Munnarze nie ma specjalnie co robić. Jednak okolica słynna jest z plantacji wszelkiego rodzaju. Naturalnie najbardziej rzucające się w oczy są plantacje herbaty. Porastają one całe połacie wzgórz. Widoki podobne do tych z malezyjskich Cameron Highlands, które odwiedziłem rok temu. Są również plantacje kardamonu, cynamonu i innych przypraw.
Zrezygnowałem z ofert lokalnych rikszarzy obwiezienia mnie po wszelkich must-see w okolicy i wcześnie rano udałem się pieszo na spacer po wzgórzach. Powietrze po 3 miesiącach w Bombaju smakuje tutaj zupełnie inaczej, ranki są chłodne, a w około słychać śpiew ptaków sporadycznie jedynie zakłócany odgłosami środków lokomocji. Droga wśród przeplatała się pomiędzy żywopłotami herbaty a tropikalnym lasem. Od dziecka lubię las. Niektórzy boją się lasu, ja w nim czuje się zawsze bezpiecznie i najlepiej tam mi się myśli.
Jak już pisałem ludzie w Kerali są chyba najprzyjaźniejsi jakich spotkałem w Indiach. Przechodzący uśmiechają się i mówią ‘Good morning’, pytają skąd jestem czasami i idą dalej. W reszcie kraju zwykle przechodnie zaczepiają obcokrajowców, gdy mają do zrobienia z nami jakiś interes. Tutaj nie. Dzieciaki również nie żebrzą o żadne rupie. W drodze powrotnej zostałem podwieziony przez indyjską rodzinę w pobliże miasta.
Samo miasteczko to jeden wielki bazar przypraw i herbaty. Oprócz tego na wzgórzach dokoła miasta są trzy główne świątynie – katolicki kościół, meczet i hinduistyczna światynia zbudowana w tamilskim stylu.
Po ponad 20-kilometrowym spacerze w godzinach porannych resztę dnia spędziłem w hostelu, nie mając na niewiele więcej siły. Podobny ale krótszy spacer zafundowałem sobie dzisiaj w innym kierunku. Widoki podobne, ale z innej perspektywy. Następny przystanek – Koczin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz