Mysore, dzień 35.
W sylwestra 2011 wieczorową porą kiedy w Polsce większość szykowała się na
imprezy, a raczej dopiero myślała o tym, bo przecież jestem 4,5 godziny do
przodu, czekałem grzecznie na stacji o wdzięcznej nazwie Kacheguda na pociąg do
Bangalore. Pociąg został podstawiony dużo wcześniej i spokojnie znalazłem swoje
miejsce w przedziale. Wypełniony był on w większości braminami – hinduską
wersją naszych księży. Przyszło mi dzielić leżanki z kilkoma z nich, plus
bratem jednego z nich – 5 letnim chłopcem, który też był odziany w
purpurowo-szafranowe ubranie i pomazany kolorowo na twarzy. Obrazek iście
uroczy, powinien reklamować Indie, a nie jakieś Bollywoodzkie pseudogwiazdy.
Północ przespałem jak większość pasażerów. Rano obudziłem się wokół tych
samych twarzy, nieporuszonych faktem zmiany z 31 grudnia na 1 stycznia. Bo czy
tak naprawdę coś wiele się zmienia?
W Bangalore przesiadłem się na pociąg do Mysore, leżącego jeszcze 150 km na
południe od stolicy stanu Karnataka. Do Bangalore jeszcze wrócę, ale akurat
teraz nie miałem się u kogo zatrzymać, więc postanowiłem jechać prosto do
starej stolicy. Do przepełnionych, powolnych i spóźniających się indyjskich
pociągów już się przyzwyczaiłem. Do ludzi wlepiających we mnie swój wzrok też.
Jedyni, którzy się nie gapią te kilka procent Hindusów, którzy widzieli trochę
świata i mówią po angielsku między sobą. To tak zwany podział na Bharat i
India…a proporcje są może 90 do 10%.
Pociąg dojechał o dziwo w miarę o czasie pokonując 147 km w rekordowym
tempie 3 godzin. Po przedarciu się przez szpaler rikszarzy, którzy oferowali
swoje bezcenne usługi ruszyłem w jak mi się wydawało słusznym kierunku w stronę
centrum na poszukiwanie noclegu. Ciekawa sprawa większość miejsc z napisem
hotel okazywało się być jadłodajniami, natomiast rozglądając się za noclegiem
trzeba było szukać „lodge”. Jeden po drugim okazywały się być jednak full. W
końcu znalazł się jeden dość obszerny ze znośnym pokojem z łazienką. Cena 400
rupii nie była może wygórowana, ale kiedy targowanie nie przyniosło żadnych
rezultatów, postanowiłem sprawdzić jeszcze okolice. Nic z tego jednak wszystko
albo full, albo też 400 rupii i gorsze warunki. Skapitulowałem i wróciłem do
punktu wyjścia.
Mysore to stara stolica stanu Karnataka, który dawniej nosił właśnie nazwę
miasta. Od wielu stuleci miastem władała dynastia Wodeyar, która nie specjalnie
przeszkadzał Brytyjczykom i spokojnie sprawowała sobie rządy na tym terenie.
Główną atrakcją jest zbudowany na początku ubiegłego stulecia pałac. Mówiąc
szczerze jestem pod niesamowitym wrażeniem architektury w Indiach. Podobała mi
się architektura w Chinach, jednak była ona bardzo powtarzalna. Każde miasto w
Indiach jak do tej pory zaskakuje nowymi formami i nie da się po prostu
znudzić.
Pałac w niedziele przypominał oblężoną twierdzę. Ciężko było odpocząć w
takim tłumie, jednak Indie to nie miejsce gdzie można liczyć na chwilę
wytchnienia. Tutaj tłoczno jest wszędzie. Dodatkowo większość wybiera właśnie
niedzielę na wizytę w Mysore, bo właśnie w niedzielne wieczory pałac jest
oświetlony. Zasady wizyty pałacu są jednak ciekawe. Nie można wnosić aparatu
fotograficznego, natomiast można wnieść telefon, w którym jest aparat.
Grzecznie zostawiłem swój aparat w szatni. W środku każdy robi zdjęcia komórką
na umór. Strażnicy wyłapują tych, którzy robią to aparatami… a co za różnica?
Za którymś razem nie wytrzymałem i gdy strażnik złapał kolejnego delikwenta,
który w moim przekonaniu nie robił nic złego włączyłem się do kłótni i dzięki
mnie odzyskał aparat. To już kolejny raz, kiedy w tym kraju obowiązuje jakaś
zasada, która kompletnie nie trzyma się kupy.
Do pałacu wróciłem na wieczorny spektakl. Widok zapalających się tysięcy
lampek, które zdobią pałac wraz z bramami i przylegającymi świątyniami jest
jednym z piękniejszych jakie widziałem. Warto było przyjechać tutaj właśnie w
niedzielę.
Poniedziałek zacząłem od spaceru na wzgórze Chamundi. Mapka, którą dostałem
w informacji turystycznej okazała się kompletnie nieadekwatna do
rzeczywistości, więc ruszyłem na azymut, co nie było zbyt skomplikowane bo
wzgórze góruje nad miastem. Po 40 minutach wędrówki dotarłem do miejsca, skąd
na szczyt wiedzie 1000 schodów. Przed wejściem świątynie Hanumana, wokół
których obowiązkowo kręcą się tabuny małp. Na szczęście tym razem musiały być
świeżo po śniadaniu bo nie miały żadnych niecnych zamiarów.
Wejście na szczyt przy temperaturze 34C i wysokiej wilgotności nie należy
do przyjemności. Po drodze minąłem wielki posąg świętej krowy, przy której na
siłę wciskano mi oczywiście darmowe girlandy (darmowe tylko do momentu, kiedy
weźmie się je do ręki). Na szczycie znajduje się stara świątynia zbudowana w
stylu typowym dla południowych Indii, kompletnie różnym od tego znanego z
północy.
Kolejną misją było znalezienie biura Airtel, operatora sieci komórkowej. Od
kilku dni telefon przestał działać i cała sytuacja zaczęła mnie irytować. Po
dłuższych poszukiwaniach i ustaleniu raz na zawsze, że Hindusom nie ma
najmniejszego sensu pokazywać mapy, bo nie mają zielonego pojęcia do czego ona
służy (dlatego pewnie ich mapy wyglądają jak wyglądają) biuro się znalazło.
Korpulentna stażystka rozgryzła sytuację i okazało się, że najprawdopodobniej
agent, u którego podpisałem umowę nie przesłał moich dokumentów na co miał 2
tygodnie i zgodnie z indyjskim prawem mój numer został zablokowany. Jedyna
szansa w jego odzyskaniu to odnalezienie go w Bombaju i przyparcie do muru. Już
się na to cieszę. Jak to skwitował mój znajomy… witamy w Indiach.
Irytację zagryzłem kilkoma bananami i spędziłem kilka godzin na łażeniu po
mieście po mniej lub bardziej interesujących dzielnicach. Odkryłem kilka
ładnych meczetów, sporo kolonialnej architektury i katolicką katedrę o ciekawym
wezwaniu św. Filomeny. Pierwszy katolicka katedra w Indiach, przy której nie
stoi pomnik Jana Pawła II… widocznie papież tutaj nie dotarł.
Ulice indyjskich miast mają tą dziwną przypadłość, że biznesy tego samego
gatunku są zgromadzone na kupę w jednym miejscu. Tak więc jest ulica na której
znajdziemy samych jubilerów, jest ulica gdzie wszyscy w rządku sprzedają
banany, jest ulica gdzie wszyscy naprawiają rowery, jest też ulica gdzie
umrzemy z głodu, ale przy okazji nawąchamy się wszelkich możliwych przypraw.
Nie wiem, orłem z ekonomii nie jestem, ale wydaje mi się, że lepiej by było
trochę porozrzucać biznesy tego samego rodzaju po mieście?
Kolację zjadłem w tej samej knajpie, do której przypadkowo wszedłem wczoraj
na obiad i przychodzę od tego czasu kilka razy dziennie. Pyszne, proste i tanie
wegetariańskie jedzenie zapełnia żołądek bardzo skutecznie, a jednocześnie
leczy frustracje. Jutro z powrotem do Bangalore…