niedziela, 31 października 2010

W sercu pustyni.

Góry Gurwan Sajchan
Następny dzień mieliśmy w planie odwiedzić słynny kanion Yolyn Am położony w górach Gurwan Sajchan. Jednak przed opuszczeniem Dzalandzadgad, przewodniczka i kierowca koniecznie chcieli obejrzeć poranne wyścigi konne. Wtedy nie przeszkadzało nam to zbytnio, więc przystaliśmy, ale wkrótce okazało się, że na punkcie Naadamu mają naprawdę kuku i będą się starali wszystkich do tego podporządkować. 
Wyścigi były w tym samym miejscu i przebiegały dokładnie tak samo jak dnia poprzedniego. Chcieliśmy czy nie zaliczyliśmy powtórkę z rozrywki i po 2 godzinach pojechaliśmy w góry. Pasmo znajduje się w sercu Gobi, jednak przyroda różni się od pustynnej. Najwyższe szczyty sięgają ponad 2800 mnpm. Ich nazwa w języku mongolskim oznacza, trzy piękności, gdyż dzielą się geograficznie na trzy pasma. Nie jestem mówiąc szczerze wielkim pasjonatem gór (owszem, lubię góry, ale nie do tego stopnia co ich najwięksi miłośnicy), ale muszę przyznać, że widoki były naprawdę niesamowite. Na teren parku narodowego można było wjechać samochodem, jednak tylko do pewnego momentu. 
Lodowy wąwóz Yolyn Am
Po wyjściu z samochodu czekał nas spacer do głównej atrakcji tego miejsca - lodowego kanionu. Powietrze miało niesamowitą świeżość, a widoki zapierały dech w piersiach. Ścieżka konsekwentnie zwężała się, a po obu stronach piętrzyły się niemal pionowe skały. Gdzieś daleko w górze szybowały sępy, dzięki lornetce tuż u szczytów można było zauważyć koziorożce. Łąki zamieszkują gryzonie - wspominane już bobaki i mniejsze od nich szczekuszki. Dotarcie do lodowego kanionu zajęło około godziny. To ciekawy widok spotkać zalegający lód w środku pustyni. Niestety w związku z tym, że mieliśmy opóźnienie spowodowane wyścigami konnymi, musieliśmy wcześniej się zbierać niż byśmy tego chcieli, żeby zdążyć przed zmrokiem na miejsce noclegu.
Efektowna burza nad wydmami
Trasa początkowo wiodła przez kolejne doliny górskie, a po wyjechaniu znaleźliśmy się na prawdziwej pustyni, gdzie więcej było piachu niż ziemi. Dawała o sobie znać też temperatura, chociaż na horyzoncie wyraźnie było widać burzowe chmury. Z czasem w oddali pojawiły się kolejne góry, tym razem piasku - znak, że zbliżamy się na miejsce do Khongoryn Els. Po mongolsku znaczy to śpiewające piaski. Wydmy rozciągają się na przestrzeni prawie 200 km i w najwyższym miejscu sięgają ponad 200 metrów wzwyż.
Widok z perspektywy jeźdźca
Nasz gercamp położony był w odległości spaceru od tej największej piaskownicy jaką w życiu widziałem. Rodzina, która wynajmowała nam namioty zajmowała się też wypasem kóz i wielbłądów, których mieli naprawdę spore stado. Wydają one dźwięki, które naprawdę nie są do porównania z niczym innym. Następnego dnia była okazja, żeby się wypróbować w siodle między garbami. Myślałem, że będzie to przypominało kilkuminutową jazdę na kucyku w zoo, którego wodzi hodowca, a tymczasem właściciel stada po prostu objaśnił co i jak i jedziemy. Na wielbłąda siada się, gdy ten leży na ziemi, dlatego moment kiedy wstaje jest zabawnym uczuciem. Sterowanie polega na ciagnięciu w daną stronę za sznur umocowany w nozdrzach wielbłąda. Przejażdżka nie trwała też paru minut - przejechaliśmy dobre 2 godziny od gercampu na wydmy i z powrotem. Muszę powiedzieć, że komfort jazdy był całkiem w porządku, chociaż moje siedzenie i uda miały inne zdanie po kilku dniach. Trzeba było też uważać, żeby nie dać wielbłądowi pobiec zbyt szybko (zwłaszcza przy zjazdach). Przy jednym z takich zjazdów, wypadły mi z ręki lejce i musiałem dobrze się trzymać przedniego garbu, żeby nie fiknąć koziołka przez głowę. 
Po wycieczce na wielbłądach późnym popołudniem (w południe nad okolicą przeszła burza), poszliśmy się wspiąć na wydmy. Mimo swojej majestatyczności i potęgi wydmy są w nieustającym ruchu. Wchodząc na nie można zauważyć, że w niektórych miejscach piasek jest zbity niemal na asfalt, a w innych można się zapaść jak w bagnie. Po dobrych 30 minutach z podnóża doszliśmy z Antkiem, Sophie i Simonem na szczyt. Nie licząc paru jurt, które z tej odległości wyglądały jak kropki, w zasięgu wzroku nie widać było żadnych wytworów działalności człowieka. Prawdziwe piękno pustyni, niemal przerażające w swej surowości. W niedalekiej odległości na południe znajduje się granica z Chinami.
Co ciekawe bezpośrednio u podnóża wydmy płynął strumyk, a wokół były mokradła na który pasły się w ciągu dnia kozy i wielbłądy. Zalatywały też tam wodne ptaki - żurawie i dzikie gęsi. Oprócz tego najczęściej spotykanymi zwięrzętami były różne jaszczurki, które często uciekały spod stóp.
Jedna z tysięcy jaszczurek
Kolejny dzień to droga do trzeciej top-atrakcji Gobi - płonących klifów w Bayanzag. Po drodze złapaliśmy pierwszą od wyjazdu z Ułan Bator gumę. To niezły wynik, zwłaszcza, że napotkani po drodze w miasteczku, gdzie zatrzymaliśmy się na zakupy, znajomi z hostelu, którzy wyjechali z UB zaledwie 2 dni temu złapali 3 kapcie i raz musieli wyciągać UAZa z grzęzawiska. Tym bardziej chapeau dla naszego kierowcy - pod tym względem był bez zarzutu.
Do Bayanzag dojechaliśmy około południa. Słońce paliło niemiłosiernie - spokojnie ponad 40 stopni w cieniu (ale gdzież tam był cień?). Razem z resztą grupy ustaliliśmy, że chcemy jechać zobaczyć klify wieczorem, bo za dnia było za gorąco. Było to wbrew planom przewodniczki i kierowcy, którzy chcieli wieczorem oglądać transmisję z głównych zapasów z UB (właśnie tego dnia przebiegały centralne obchody Naadamu). Sytuacja zrobiła się dość nieprzyjemna, bo Ogi i Tsingel nie chcieli pójść na żaden kompromis, a jak do tej pory zawsze szliśmy im na rękę. W rezultacie pozostawieni bez większego wyboru pojechaliśmy na klify w dość skłóconej atmosferze.
Płonące klify w Bayanzag

W miejscu tym na początku XX wieku odkryto całe cmentarzysko dinozaurów. Pracowali też tam w latach '70 polscy paleontolodzy. Miejsce przypomina nieco ostańce skalne dzikiego zachodu znane z westernów. Wieczorem w zachodzącym słońcu nabierają ognistego koloru od czego wzięła się ich nazwa. Niestety zamiast tego wieczór spędziliśmy przed namiotami na pogaduchach i ostudzeniu atmosfery, a tymczasem Mongołowie pojechali do sąsiedniego gercampu oglądać zapasy, chcąc nam chyba zejść z oczu. ;) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz