niedziela, 31 października 2010

Naadam na Gobi.


Jak już pisałem zdecydowaliśmy się skorzystać z pomocy hostelu w dotarciu na Gobi. Początkowo chciałem dojechać samodzielnie do Dzalandzadgad - punktu wypadowego do większych atrakcji tego rejonu - ale w rezultacie skusiłem się na ofertę Idrego. Razem z nami w ekipie była para Belgów Sophie i Simon, którzy już od 11 miesięcy błądzili po Azji (ale po Mongolii wracali już transsibem do Europy) oraz dwie kobiety po 60-tce jednak solidnie podróżniczo zaprawione. Zwłaszcza Lisa z Wiednia była niesamowicie jak na swój wiek młoda duchem i kontaktowa. Początkowo nawet za bardzo - nie zdążyliśmy jeszcze wyjechać z UB, a ja już się bałem, że ona nie zamyka nigdy ust. Jill z Australii była mniej rozrywkowa, ale czasem wypaliła coś takiego, co razem z jej enigmatycznym akcentem, który sprawiał, że każdy łapał o co jej chodzi po mniej więcej 2-3 minutach przemyślenia, dawało niezły efekt. Swoją drogą 90% tego co mówiła z siebie dotyczyło Nepalu, który był dla niej odzwierciedleniem raju na Ziemi. Naturalnie oprócz naszej szóstki, ekipę dopełniał kierowca Tsingel i przewodniczka Ogi.
Po załadowaniu zapasu prowiantu, wody, benzyny, na koniec bagaży ruszyliśmy przez Ułan Bator, który wcześnie rano był jeszcze przejezdny. Minęliśmy port lotniczy, przy którym Balice wyglądają dość imponująco i w sumie już po paru kilometrach było po asfalcie. Większość dnia spędziliśmy w UAZie. Podobnie jak w drodze do Ułan Bator po drodze mijaliśmy sporo stad wielbłądów, które z czasem zaczęły powszednieć. Częstym widokiem były również żurawie, przeróżne skowronki, sępy i myszołowy, a sprzed kół samochodu uciekały bobaki - gryzonie żyjące w norach przypominające świstaki. Czas mijał na rozmowach, wymienianiu się podróżniczymi doświadczeniami i historiami. Oczywiście ja i Antek byliśmy najmniej doświadczeni, ale czasami warto po prostu słuchać i uczyć się, tym bardziej, że reszta naprawdę widziała już sporo. Zwłaszcza Lisa była chyba niemal wszędzie, a co cenniejsze podróżowała w czasach kiedy nikt nie słyszał o Internecie, GPS czy przewodnikach Lonely Planet. ;)
Pierwszy przystanek mieliśmy przy jednym z ovoo. Są to wzgórza usypane z kamieni, będące obiektami kultu szamanistycznego. Między kamieniami można też znaleźć butelki, kości zwierząt, monety i banknoty. Należy je obejść trzykrotnie zgodnie z ruchem słońca, za każdym okrążeniem rzucając na stos kamień - zapewnia to pomyślność w dalszej podróży.
Tyle zostało z klasztoru
Od rana pogoda była pod psem i jeszcze przed południem na dobre się rozlało. Zamiast kuchni polowej, musieliśmy się zatrzymać przy jednej z jurt. Nawet nieoczekiwani goście są przez nomadów bardzo miło przyjmowani. Poczęstowano nas czym jurta bogata - mleczną herbatą i różnymi rodzajami sera (gdybym z zamkniętymi, a nawet chyba z otwartymi oczami miał powiedzieć co jem, nie wpadłbym na to, że to ser). Namioty zwane przez Mongołów gerami są okrągłe, zbudowane ze zbitej wełny owiniętej wokół drewnianego szkieletu. Wejście jest skierowane na południe. W środku centralne miejsce zajmuje palenisko - dym odprowadzany jest przez charakterystyczny otwór w pokryciu. Ważnym miejscem jest ołtarzyk, gdzie najczęściej znajduje się wizerunek Dalajlamy. 
Po obiedzie ruszyliśmy dalej w drogę, aż do ruin buddyjskiego klasztoru na wzgórzach Baga Gazryyn. Pozostało już z niego istotnie niewiele - a ponoć kiedyś był jednym z większych w kraju. Krajobraz wzgórz dookoła był niemal księżycowy. Potężne skały o owalnych kształtach i gliniastej barwie kontrastowały z zielenią stepu, który ożywił się dzięki deszczowi. Noc spędziliśmy w jurtach nieopodal. Przed zmrokiem na chwilę wyszło słońce. Światło było naprawdę niesamowite. Płaskowyż sprawiał wrażenie, jak gdyby miejsce to położone było naprawdę bliżej nieba.
Drugi dzień wyprawy na Gobi przebiegł pod znakiem dość monotonnej jazdy w UAZie. Krajobraz coraz bardziej przypominał pustynię, coraz mniej zieleni, a więcej szarości i żółci. W pewnym momencie mogliśmy się przekonać, że naprawdę wjeżdżamy na Gobi gdy w odległości paru kilometrów widać było szalejącą burzę piaskową. Późnym popołudniem na horyzoncie zaczęły wyraźnie rysować się szczyty pasma górskiego Gurwan Sajchan - znak, że zbliżamy się do celu dzisiejszego dnia miasta Dzalandzadgad. 
Przerwa na obiad in the middle of nowhere
Zdążyliśmy w samą porę na finałowe rozstrzygnięcia zawodów zapaśniczych, które odbywały się na głównym stadionie. Zapasy, obok łucznictwa i jazdy konnej to narodowy sport mongolski. Zawody były częścią obchodów mongolskiego święta narodowego Naadam. Jego początki sięgają ponoć jeszcze czasów imperium Czyngis Chana, ale daty kiedy się je obecnie obchodzi - 11-13 lipca - odnoszą sie do rewolucji 1921 w wyniku której Mongolia stała się niepodległym państwem. Co prawda byliśmy tam wcześniej, ale na prowincji obchody trwają zwykle dłużej niż 3 dni. Zapaśnicy ubrani są w kamizelki i obcisłe spodenki w barwach narodowych (niebieski i czerwony). Po zwycięskiej walce zawodnik wychodzi przed publiczność kołysząc się w dość charakterystyczny sposób jakby wypił zbyt dużo kumysu. ;)
Potem przemieściliśmy się na miejsce gdzie miały odbywać się wyścigi konne. Tego dnia startowały dzieci w wieku maksymalnie lat 7 obu płci, podzielone na kategorie ze względu na wiek dziecka i wiek konia. Koncepcja rozgrywania biegu jest dość intrygująca. Wszyscy gromadzą się w punkcie A skąd biorący udział w zawodach w asyście opiekunów (oczywiście konno) idą do punktu B oddalonego o 16km i biegną z powrotem na metę w punkcie A. W rezultacie wygląda to tak, że na początku jest wesoło, potem przez godzinę nie dzieje się nic, a potem nagle nadciąga zgraja na koniach w tumanach kurzu. Mimo wszystko pełny jestem podziwu dla dzieciaków, bo niektóre z nich sprawiali wrażenie, że ledwie co nauczyły się chodzić, a w siodle dają sobie lepiej rady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz