czwartek, 28 października 2010

Goodbye Russia, welcome Mongolia!

Ilicz w Ułan Ude
Nasz pokój w Irkucku
Albo budzik nie zadzwonił, albo dzwonił a my go nie usłyszeliśmy - koniec końców obudziliśmy się 15 minut po odjeździe pociągu do Ułan Ude. Całe szczęście, że plecaki spakowaliśmy jeszcze przed imprezą. Szybki zimny prysznic (innej wody nie było) na otrzeźwienie i biegniemy na marszrutkę. Mieliśmy dużo szczęścia, bo zostały akurat dwa wolne miejsca. Skontaktowaliśmy się jeszcze z Romanem u którego mieliśmy spać w UU, żeby nie czekał na dworcu zbyt wcześnie i w drogę. Wiodła ona początkowo przez las, aż w końcu serpentynami zaczęliśmy zjeżdżać ku Bajkałowi. Przez długi odcinek jechaliśmy wzdłuż trasy kolei, a potem odbiliśmy nieco na południe. 
Do Ułan Ude dotarliśmy zaledwie 30 minut po przewidywanym przyjeździe pociągu, wyjeżdżając o prawie 2 godziny później i z niemal godzinną przerwą na obiad. Finansowo też się bardziej ten wariant opłacał, a co do komfortu... czy ktokolwiek kto wybiera się do Ułan Ude liczy na wygody? Odpowiedźcie sobie sami. ;)
Roman przyszedł po nas na dworzec i zabrał do swojego mieszkania, które było tuż za rogiem. Po pierwszym od tygodnia ciepłym prysznicu poszliśmy na krótki spacer po mieście. Z opowiadań znajomych w głowie miałem obraz tego miasta jako strasznej dziury z jedną wielką głową Lenina po środku. Muszę powiedzieć, że pozytywnie się zdziwiłem - owszem przedmieścia średnioatrakcyjne, ale centrum niczego sobie i myślę, że na dzień atrakcje można sobie zorganizować. Niestety następnego dnia z racji tego, że Antkowi kończyła się wiza musieliśmy już wyjeżdżać z Rosji. Krótki wieczorny spacer po stolicy Buriacji musiał wystarczyć, ale jeśli nadarzy się okazja chętnie bym tam wrócił. 
Jak wszyscy wiedzą największą atrakcją miasta jest gigantyczna głowa Lenina stojąca na głównym Placu Rad. Ciekawy byłem czy przypadkiem w zamierzeniu nie była cała statua wodza, a udało się tylko odlać 13-metrową głowę, ale ponoć nie. Tuż obok stoi opera, gmach uniwersytetu i odbudowany łuk triumfalny. Mają też swój Arbat, który szczerze mówiąc wcale od moskiewskiego wiele gorszy nie jest. Ciekawe jest też Muzeum Etnograficzne, ale niestety na wizytę było już za późno. Wyraźnie dało się zauważyć coraz więcej skośnookich twarzy - znak, że już jutro będziemy w "prawdziwej" Azji. Po drodze zrobiliśmy jeszcze zakupy - sklep zaopatrzony niczego sobie, mieli nawet kiełbasę krakowską. ;)
Nawet w Buriacji można spotkać krakowskie produkty
Nazajutrz trzeba było wstać dość wcześnie - w planie było załapanie się na bezpośredni autobus do Ułan Bator. Na parkingu spotkaliśmy grupę Polaków - naszych łatwo jest rozpoznać z daleka po charakterystycznych plecakach. Szczęśliwcy mieli zarezerwowane przez kogoś z miejscowych bilety. Jak się okazało gdy podjechał autobus, wszystkie bilety były wysprzedane i trzeba było sobie poradzić w inny sposób. Nie byliśmy sami. Podeszła do mnie Mongołka i powiedziała mi, że trzeba iść na marszrutkę do Kjachty (miejscowości tuż przy granicy) i żebyśmy poszli razem z nią. Larysa pracowała w Irkucku i kończyła jej się wiza, poza tym jechała odwiedzić dzieci w domu, wracając na święta (wkrótce miało być mongolskie święto narodowe Naadam). Już na dworcu sam chciałem pytać o marszrutkę, ale ona mnie uciszyła mówiąc, że mam się nic nie odzywać, bo ona wszystko załatwi i wieczorem będziemy w Ułan Bator. Szczerze mówiąc, nie byłem na 100% przekonany początkowo czy wszystko tak dobrze się ułoży, ale czasami warto komuś po prostu zaufać. Mimo swojego zabawnego rosyjskiego, sprawiała wrażenie bardzo poczciwej kobiety.
W drodze do granicy
Po 3 godzinach w marszrutce dojechaliśmy do Kjachty, kolejną miejscową dojechaliśmy pod samą granicę i potem przyszedł czas na łowienie konkretnego samochodu. Miejscowi w ten sposób zarabiają przewożąc ludzi, bo pieszego przejścia nie ma. Początkowo zaoferowano nam stawkę dla inostranców (która mimo wszystko była do zaakceptowania), ale Larysa powiedziała, że jest nam dłużna jakąś przysługę i że mają nas potraktować jak swoich. Oczywiście były pytania skąd i co to robimy, czy w ogóle wiemy coś o Mongolii i czy kogoś tam znamy. Odprawa graniczna przeszła dość sprawnie i przez granicę przejechaliśmy tuż przed rejsowym autokarem na którego nie udało się wsiąść rano. Na marginesie, wyraźnie było widać, że były w nich wolne miejsca. Ponoć kierowca zwykle na początku wmawia, że biletów nie ma (co zwykle jest nieprawdą), bo najzwyczajniej chce dostać w łapę więcej. Przed samym odjazdem schodzi z ceny, ale czasami miejsc rzeczywiście nie ma, więc nie warto ryzykować. 
Zaraz za granicą przesiedliśmy się do kolejnego samochodu (tak, Mongołowie nie jeżdżą jedynie konno albo na wielbłądzie), który zawiózł nas do Suche Bator. Przejazd w sześcioro osobowym samochodem średniej klasy może nie byłby wyczynem, gdyby nie to, że Larysa i jej znajomi wieźli z sobą chyba większość swojego dobytku, przy których nasze 70litrowe plecaki wyglądały naprawdę skromnie. Najzabawniej było kiedy przed wjazdem do miasteczka stała drogówka i trzeba było sprawić wrażenie, że jest nas tyle ile w osobowym samochodzie być powinno. Nie było to oczywiście możliwe - policjant dostał parę tysięcy tugrików (spokojnie, tysiąc tugrików to jakieś 2 złote) za wjazd do miasta (do tej pory obowiązuje tam myto wjazdowe), dobrotliwie się uśmiechnął i nas przepuścił. W Suche Bator krótka przerwa na kanapkę i kolejny samochód zabrał nas do Darchanu skąd kursują rejsowe autobusy do Ułan Bator. Po drodze pojawiły się pierwsze wielbłądy, a w stepie pierwsze jurty i jeźdźcy w siodle (a raczej bez). Po przyjeździe do Darchanu stanowiliśmy wyraźnie niecodzienną atrakcję. Nic dziwnego, wątpie, żeby białe twarze gościły w tym miasteczku zbyt często. Podobnie w autobusie byliśmy atrakcją, ale jak się potem okazało Mongołowie w okazywaniu zaciekawienia naszą innością byli naprawdę płytcy w porównaniu do Chińczyków. 
Z Larysą na głównym placu Ułan Bator
Kilkugodzinna droga do Ju-Bi zeszła początkowo na podziwianiu stepowego krajobrazu (nie, żeby był niemonotonny, ale z pewnością różni się od czegokolwiek co możemy znaleźć w Europie) i drzemce. Na obrzeża Ułan Bator dojechaliśmy około godziny 18, ale korek na wjeździe był niesamowity. Trzeba przyznać, że w dużej mierze był on spowodowany kompletnym brakiem rozsądku kierowców (jazda pod prąd na porządku dziennym). Po paru godzinach jazdy przez tereny kompletnie niezurbanizowane, ani nawet niezagospodarowane rolniczo (nie licząc stad bydła, kóz, koni czy wielbładów) miasto sprawia wrażenie molocha w środku stepu (czym nota bene jest). W ostatnich latach miasto bardzo się rozrosło, jednak nie wzbogaciło - wiele Mongołów z prowincji przybyło tu za zarobkiem, rozstawiając swoje jurty na przedmieściach, które co roku się rozszerzają. Jeszcze więcej ponoć przybywa do miasta na samą zimę, która na stepie jest bardzo surowa - w ubiegłym roku rekordowe mrozy zabiły 1/3 pogłowia bydła w kraju.
Po dotarciu na dworzec autobusowy, współtowarzysz podróży zorganizował nam taksówkę w osobie swojego brata do hostelu. Pożegnaliśmy się z Larysą, która obiecała spotkać się nazajutrz z nami w centrum.
Jak się potem okazało do miasta dojechaliśmy przed rejsowym autobusem z Ułan Ude i zapłaciliśmy, niewiele ponad połowę kwoty. Podsumowując: 2 marszrutki, 4 taksówki i jeden autobus - wrażenia bezcenne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz