niedziela, 31 października 2010

W sercu pustyni.

Góry Gurwan Sajchan
Następny dzień mieliśmy w planie odwiedzić słynny kanion Yolyn Am położony w górach Gurwan Sajchan. Jednak przed opuszczeniem Dzalandzadgad, przewodniczka i kierowca koniecznie chcieli obejrzeć poranne wyścigi konne. Wtedy nie przeszkadzało nam to zbytnio, więc przystaliśmy, ale wkrótce okazało się, że na punkcie Naadamu mają naprawdę kuku i będą się starali wszystkich do tego podporządkować. 
Wyścigi były w tym samym miejscu i przebiegały dokładnie tak samo jak dnia poprzedniego. Chcieliśmy czy nie zaliczyliśmy powtórkę z rozrywki i po 2 godzinach pojechaliśmy w góry. Pasmo znajduje się w sercu Gobi, jednak przyroda różni się od pustynnej. Najwyższe szczyty sięgają ponad 2800 mnpm. Ich nazwa w języku mongolskim oznacza, trzy piękności, gdyż dzielą się geograficznie na trzy pasma. Nie jestem mówiąc szczerze wielkim pasjonatem gór (owszem, lubię góry, ale nie do tego stopnia co ich najwięksi miłośnicy), ale muszę przyznać, że widoki były naprawdę niesamowite. Na teren parku narodowego można było wjechać samochodem, jednak tylko do pewnego momentu. 
Lodowy wąwóz Yolyn Am
Po wyjściu z samochodu czekał nas spacer do głównej atrakcji tego miejsca - lodowego kanionu. Powietrze miało niesamowitą świeżość, a widoki zapierały dech w piersiach. Ścieżka konsekwentnie zwężała się, a po obu stronach piętrzyły się niemal pionowe skały. Gdzieś daleko w górze szybowały sępy, dzięki lornetce tuż u szczytów można było zauważyć koziorożce. Łąki zamieszkują gryzonie - wspominane już bobaki i mniejsze od nich szczekuszki. Dotarcie do lodowego kanionu zajęło około godziny. To ciekawy widok spotkać zalegający lód w środku pustyni. Niestety w związku z tym, że mieliśmy opóźnienie spowodowane wyścigami konnymi, musieliśmy wcześniej się zbierać niż byśmy tego chcieli, żeby zdążyć przed zmrokiem na miejsce noclegu.
Efektowna burza nad wydmami
Trasa początkowo wiodła przez kolejne doliny górskie, a po wyjechaniu znaleźliśmy się na prawdziwej pustyni, gdzie więcej było piachu niż ziemi. Dawała o sobie znać też temperatura, chociaż na horyzoncie wyraźnie było widać burzowe chmury. Z czasem w oddali pojawiły się kolejne góry, tym razem piasku - znak, że zbliżamy się na miejsce do Khongoryn Els. Po mongolsku znaczy to śpiewające piaski. Wydmy rozciągają się na przestrzeni prawie 200 km i w najwyższym miejscu sięgają ponad 200 metrów wzwyż.
Widok z perspektywy jeźdźca
Nasz gercamp położony był w odległości spaceru od tej największej piaskownicy jaką w życiu widziałem. Rodzina, która wynajmowała nam namioty zajmowała się też wypasem kóz i wielbłądów, których mieli naprawdę spore stado. Wydają one dźwięki, które naprawdę nie są do porównania z niczym innym. Następnego dnia była okazja, żeby się wypróbować w siodle między garbami. Myślałem, że będzie to przypominało kilkuminutową jazdę na kucyku w zoo, którego wodzi hodowca, a tymczasem właściciel stada po prostu objaśnił co i jak i jedziemy. Na wielbłąda siada się, gdy ten leży na ziemi, dlatego moment kiedy wstaje jest zabawnym uczuciem. Sterowanie polega na ciagnięciu w daną stronę za sznur umocowany w nozdrzach wielbłąda. Przejażdżka nie trwała też paru minut - przejechaliśmy dobre 2 godziny od gercampu na wydmy i z powrotem. Muszę powiedzieć, że komfort jazdy był całkiem w porządku, chociaż moje siedzenie i uda miały inne zdanie po kilku dniach. Trzeba było też uważać, żeby nie dać wielbłądowi pobiec zbyt szybko (zwłaszcza przy zjazdach). Przy jednym z takich zjazdów, wypadły mi z ręki lejce i musiałem dobrze się trzymać przedniego garbu, żeby nie fiknąć koziołka przez głowę. 
Po wycieczce na wielbłądach późnym popołudniem (w południe nad okolicą przeszła burza), poszliśmy się wspiąć na wydmy. Mimo swojej majestatyczności i potęgi wydmy są w nieustającym ruchu. Wchodząc na nie można zauważyć, że w niektórych miejscach piasek jest zbity niemal na asfalt, a w innych można się zapaść jak w bagnie. Po dobrych 30 minutach z podnóża doszliśmy z Antkiem, Sophie i Simonem na szczyt. Nie licząc paru jurt, które z tej odległości wyglądały jak kropki, w zasięgu wzroku nie widać było żadnych wytworów działalności człowieka. Prawdziwe piękno pustyni, niemal przerażające w swej surowości. W niedalekiej odległości na południe znajduje się granica z Chinami.
Co ciekawe bezpośrednio u podnóża wydmy płynął strumyk, a wokół były mokradła na który pasły się w ciągu dnia kozy i wielbłądy. Zalatywały też tam wodne ptaki - żurawie i dzikie gęsi. Oprócz tego najczęściej spotykanymi zwięrzętami były różne jaszczurki, które często uciekały spod stóp.
Jedna z tysięcy jaszczurek
Kolejny dzień to droga do trzeciej top-atrakcji Gobi - płonących klifów w Bayanzag. Po drodze złapaliśmy pierwszą od wyjazdu z Ułan Bator gumę. To niezły wynik, zwłaszcza, że napotkani po drodze w miasteczku, gdzie zatrzymaliśmy się na zakupy, znajomi z hostelu, którzy wyjechali z UB zaledwie 2 dni temu złapali 3 kapcie i raz musieli wyciągać UAZa z grzęzawiska. Tym bardziej chapeau dla naszego kierowcy - pod tym względem był bez zarzutu.
Do Bayanzag dojechaliśmy około południa. Słońce paliło niemiłosiernie - spokojnie ponad 40 stopni w cieniu (ale gdzież tam był cień?). Razem z resztą grupy ustaliliśmy, że chcemy jechać zobaczyć klify wieczorem, bo za dnia było za gorąco. Było to wbrew planom przewodniczki i kierowcy, którzy chcieli wieczorem oglądać transmisję z głównych zapasów z UB (właśnie tego dnia przebiegały centralne obchody Naadamu). Sytuacja zrobiła się dość nieprzyjemna, bo Ogi i Tsingel nie chcieli pójść na żaden kompromis, a jak do tej pory zawsze szliśmy im na rękę. W rezultacie pozostawieni bez większego wyboru pojechaliśmy na klify w dość skłóconej atmosferze.
Płonące klify w Bayanzag

W miejscu tym na początku XX wieku odkryto całe cmentarzysko dinozaurów. Pracowali też tam w latach '70 polscy paleontolodzy. Miejsce przypomina nieco ostańce skalne dzikiego zachodu znane z westernów. Wieczorem w zachodzącym słońcu nabierają ognistego koloru od czego wzięła się ich nazwa. Niestety zamiast tego wieczór spędziliśmy przed namiotami na pogaduchach i ostudzeniu atmosfery, a tymczasem Mongołowie pojechali do sąsiedniego gercampu oglądać zapasy, chcąc nam chyba zejść z oczu. ;) 

Naadam na Gobi.


Jak już pisałem zdecydowaliśmy się skorzystać z pomocy hostelu w dotarciu na Gobi. Początkowo chciałem dojechać samodzielnie do Dzalandzadgad - punktu wypadowego do większych atrakcji tego rejonu - ale w rezultacie skusiłem się na ofertę Idrego. Razem z nami w ekipie była para Belgów Sophie i Simon, którzy już od 11 miesięcy błądzili po Azji (ale po Mongolii wracali już transsibem do Europy) oraz dwie kobiety po 60-tce jednak solidnie podróżniczo zaprawione. Zwłaszcza Lisa z Wiednia była niesamowicie jak na swój wiek młoda duchem i kontaktowa. Początkowo nawet za bardzo - nie zdążyliśmy jeszcze wyjechać z UB, a ja już się bałem, że ona nie zamyka nigdy ust. Jill z Australii była mniej rozrywkowa, ale czasem wypaliła coś takiego, co razem z jej enigmatycznym akcentem, który sprawiał, że każdy łapał o co jej chodzi po mniej więcej 2-3 minutach przemyślenia, dawało niezły efekt. Swoją drogą 90% tego co mówiła z siebie dotyczyło Nepalu, który był dla niej odzwierciedleniem raju na Ziemi. Naturalnie oprócz naszej szóstki, ekipę dopełniał kierowca Tsingel i przewodniczka Ogi.
Po załadowaniu zapasu prowiantu, wody, benzyny, na koniec bagaży ruszyliśmy przez Ułan Bator, który wcześnie rano był jeszcze przejezdny. Minęliśmy port lotniczy, przy którym Balice wyglądają dość imponująco i w sumie już po paru kilometrach było po asfalcie. Większość dnia spędziliśmy w UAZie. Podobnie jak w drodze do Ułan Bator po drodze mijaliśmy sporo stad wielbłądów, które z czasem zaczęły powszednieć. Częstym widokiem były również żurawie, przeróżne skowronki, sępy i myszołowy, a sprzed kół samochodu uciekały bobaki - gryzonie żyjące w norach przypominające świstaki. Czas mijał na rozmowach, wymienianiu się podróżniczymi doświadczeniami i historiami. Oczywiście ja i Antek byliśmy najmniej doświadczeni, ale czasami warto po prostu słuchać i uczyć się, tym bardziej, że reszta naprawdę widziała już sporo. Zwłaszcza Lisa była chyba niemal wszędzie, a co cenniejsze podróżowała w czasach kiedy nikt nie słyszał o Internecie, GPS czy przewodnikach Lonely Planet. ;)
Pierwszy przystanek mieliśmy przy jednym z ovoo. Są to wzgórza usypane z kamieni, będące obiektami kultu szamanistycznego. Między kamieniami można też znaleźć butelki, kości zwierząt, monety i banknoty. Należy je obejść trzykrotnie zgodnie z ruchem słońca, za każdym okrążeniem rzucając na stos kamień - zapewnia to pomyślność w dalszej podróży.
Tyle zostało z klasztoru
Od rana pogoda była pod psem i jeszcze przed południem na dobre się rozlało. Zamiast kuchni polowej, musieliśmy się zatrzymać przy jednej z jurt. Nawet nieoczekiwani goście są przez nomadów bardzo miło przyjmowani. Poczęstowano nas czym jurta bogata - mleczną herbatą i różnymi rodzajami sera (gdybym z zamkniętymi, a nawet chyba z otwartymi oczami miał powiedzieć co jem, nie wpadłbym na to, że to ser). Namioty zwane przez Mongołów gerami są okrągłe, zbudowane ze zbitej wełny owiniętej wokół drewnianego szkieletu. Wejście jest skierowane na południe. W środku centralne miejsce zajmuje palenisko - dym odprowadzany jest przez charakterystyczny otwór w pokryciu. Ważnym miejscem jest ołtarzyk, gdzie najczęściej znajduje się wizerunek Dalajlamy. 
Po obiedzie ruszyliśmy dalej w drogę, aż do ruin buddyjskiego klasztoru na wzgórzach Baga Gazryyn. Pozostało już z niego istotnie niewiele - a ponoć kiedyś był jednym z większych w kraju. Krajobraz wzgórz dookoła był niemal księżycowy. Potężne skały o owalnych kształtach i gliniastej barwie kontrastowały z zielenią stepu, który ożywił się dzięki deszczowi. Noc spędziliśmy w jurtach nieopodal. Przed zmrokiem na chwilę wyszło słońce. Światło było naprawdę niesamowite. Płaskowyż sprawiał wrażenie, jak gdyby miejsce to położone było naprawdę bliżej nieba.
Drugi dzień wyprawy na Gobi przebiegł pod znakiem dość monotonnej jazdy w UAZie. Krajobraz coraz bardziej przypominał pustynię, coraz mniej zieleni, a więcej szarości i żółci. W pewnym momencie mogliśmy się przekonać, że naprawdę wjeżdżamy na Gobi gdy w odległości paru kilometrów widać było szalejącą burzę piaskową. Późnym popołudniem na horyzoncie zaczęły wyraźnie rysować się szczyty pasma górskiego Gurwan Sajchan - znak, że zbliżamy się do celu dzisiejszego dnia miasta Dzalandzadgad. 
Przerwa na obiad in the middle of nowhere
Zdążyliśmy w samą porę na finałowe rozstrzygnięcia zawodów zapaśniczych, które odbywały się na głównym stadionie. Zapasy, obok łucznictwa i jazdy konnej to narodowy sport mongolski. Zawody były częścią obchodów mongolskiego święta narodowego Naadam. Jego początki sięgają ponoć jeszcze czasów imperium Czyngis Chana, ale daty kiedy się je obecnie obchodzi - 11-13 lipca - odnoszą sie do rewolucji 1921 w wyniku której Mongolia stała się niepodległym państwem. Co prawda byliśmy tam wcześniej, ale na prowincji obchody trwają zwykle dłużej niż 3 dni. Zapaśnicy ubrani są w kamizelki i obcisłe spodenki w barwach narodowych (niebieski i czerwony). Po zwycięskiej walce zawodnik wychodzi przed publiczność kołysząc się w dość charakterystyczny sposób jakby wypił zbyt dużo kumysu. ;)
Potem przemieściliśmy się na miejsce gdzie miały odbywać się wyścigi konne. Tego dnia startowały dzieci w wieku maksymalnie lat 7 obu płci, podzielone na kategorie ze względu na wiek dziecka i wiek konia. Koncepcja rozgrywania biegu jest dość intrygująca. Wszyscy gromadzą się w punkcie A skąd biorący udział w zawodach w asyście opiekunów (oczywiście konno) idą do punktu B oddalonego o 16km i biegną z powrotem na metę w punkcie A. W rezultacie wygląda to tak, że na początku jest wesoło, potem przez godzinę nie dzieje się nic, a potem nagle nadciąga zgraja na koniach w tumanach kurzu. Mimo wszystko pełny jestem podziwu dla dzieciaków, bo niektóre z nich sprawiali wrażenie, że ledwie co nauczyły się chodzić, a w siodle dają sobie lepiej rady.

piątek, 29 października 2010

Horror a nie miasto - Ułan Bator.

Na pewno Ci, którzy podróżowali więcej ode mnie z tą opinią się nie zgodzą, albo powiedzą, że za mało jeszcze widziałem i pewnie wypada mi się zgodzić - myślę, że sam ją w przyszłości skonfrontuję, po odwiedzeniu innych miast jeśli dane mi to będzie, ale póki co takie jest moje zdanie Ułan Bator to najmniej przyjemna stolica w jakiej byłem. Owszem znajdzie się parę miejsc godnych uwagi jak wszędzie, ale po przyjeździe niemal natychmiast chciałem stamtąd się wydostać. Ale po kolei.
Suche Bator by night
Mieszkaliśmy w hostelu ulokowanym między dworcem a centrum (placem Suche Batora) przy ulicy prowadzącej do głównego klasztoru stolicy - Gandan. Hostel był prowadzony przez nieco ekscentrycznego, ale mimo wszystko pomocnego i sympatycznego Idre. Cena niewygórowana, warunki w porządku, a atmosfera bardzo globtrotterska, pełno ludzi z różnych zakątków świata. 
Dworzec w Ułan Bator
Wieczorem wybraliśmy się na krótki rekonesans. Było zaraz po deszczu więc na ulicach było pełno błota, chodniki jeśli w ogóle istniały to w szczątkowym stanie. Przejście przez ulicę stanowi prawdziwe wyzwanie. Z jednej strony im się nie dziwie, w końcu poza UB i paroma większymi miastami jeździ się tam gdzie popadnie, a tu nagle ograniczają ich jakimiś światłami, pasami, drogami. Jak już się zdecyduje na przejście naprawdę trzeba biec, a zielone na przejściu wcale nie oznacza, że jest się w mniejszym stopniu targetem ataku. Najlepszy sposób to po prostu przechodzić za kimś miejscowym.
Ciekawym odkryciem były też sklepy, zaopatrzone po brzegi w polskie produkty. Były też znane z dzieciństwa czeskie Lentilky. :) Między bajki niestety można włożyć opowieści, że wszystko jest za grosze. Może tak i kiedyś było, ale teraz ceny chociażby żywności w Ułan Bator są na poziomie polskich. Poza stolicą z oczywistych powodów jest jeszcze drożej. 
Następnego dnia poszliśmy na spotkanie z Larysą na dworzec. Pomogła nam kupić bilety na pociag do Zamyyn Ud (do granicy chińskiej) na następny tydzień i chciała jeszcze doradzić hotel gdzie możemy się zatrzymać po powrocie z Gobi. Plany jednak się zmieniły i rano zdecydowaliśmy, że wybierzemy się na wycieczkę oferowaną przez hostel, tak więc hotel potem nie był już potrzebny. Odprowadziła nas na plac Suche Batora, gdzie się pożegnaliśmy. Na środku placu stoi pomnik mongolskiego rewolucjonisty, a dookoła jest sporo reprezentacyjnych budynków w tym parlament przed którym rozsiadł się wódz Czyngis Chan, opera i parę wieżowców, które próbują nadać miejscu wrażenie city. 
Pomnik przyjaźni mongolsko-radzieckiej
Stamtąd poszliśmy na południe w kierunku wzgórza Dzajsan. Po drodze zwiedziliśmy jeszcze Pałac Zimowy - jedną z rezydencji ostatniego mongolskiego chana Bogda. Było to moje pierwsze spotkanie z buddyjską architekturą. U podnóża wspomnianego wzgórza upamiętniającego radzieckich żołnierzy stoi pozłacany posąg Buddy - jeden z dziesiątek którego zobaczyłem w ciągu kolejnych tygodni, jednak ten najbardziej pozostał w pamięci. Na szczycie wzgórza wzniesiono socrealistyczny pomnik przyjaźni mongolsko-radzieckiej. Na mozaikach przedstawione są sceny braterstwa dwóch narodów. Ze szczytu roztacza się widok na czerwonego bohatera (tłumaczenie nazwy miasta). Samo miasto rozciąga się na linii wschód zachód w dolinie między pasmami wzgórz. Z tego miejsca dokładnie widać, jaką dużą część miasta stanowia dzielnice jurt, a jak małe jest centrum.
W drodze powrotnej postanowiliśmy wracać do centrum autobusem, jednak nie była to zbyt przemyślana decyzja, bo po przejechaniu kilkuset metrów ugrząźliśmy w korku. Bileterka w autobusie bezceremonialnie ucięła sobie drzemkę. Ulice miasta są kompletnie nieprzystosowane do ilości samochodów. Są wąskie i jest ich mało - szersze aleje (i to zaledwie kilka) przecinają miasto z zachodu na wschód, a na linii N-S z rzadko łączą je nieregularne ulice. O paraliż komunikacyjny nie trudno. 
Stupa w klasztorze Gandan
Modlitewne młynki
Następnego dnia odwiedziliśmy klasztor Gandan. To jeden z głównych ośrodków kultu religijnego w kraju. Komunistyczna kampania antyreligijna nie ominęła Mongolii. Początkowo wszystkie klasztory i świątynie były zamknięte, dopiero w 1940 otworzono Gandan i był on jedynym czynnym klasztorem aż do 1990 roku. Ludzie w Mongolii wydawali się być dość religijni i szczerzy w swojej wierze (co później mogłem porównać z Chinami). Buddyzm wyznawany w tym kraju to odmiana tybetańska. Do świątyni można wejść, ale należy pamiętać, że nie wolno nastąpić na próg, który celowo jest dość wysoki. Wewnątrz stoi gigantyczny posąg Buddy, wokół którego należy obejść zachowując ruch wskazówek zegara. Są też obracające się "młynki" z wygrawerowanymi mantrami - ich obrócenie równoznaczne jest ustnej modlitwie. Klasztor tętni życiem - zdecydowanie więcej w nim było mnichów i modlących się niż turystów.
Świątynia lamajska
Następnie przeszliśmy po raz kolejny po głównej arterii miasta - Alei Pokoju, której jednak daleko do reprezentacyjności. Stoi przy niej między innymi ambasada rosyjska, która ze swoimi zasiekami przypomina bardziej areszt pod specjalnym nadzorem. Zwiedziliśmy potem Muzeum Historii Naturalnej. W dzieciństwie jak każdego prawie chłopaka fascynowały mnie dinozaury, a na Gobi jak wiadomo odkryto tysiące ich szczątków. W muzeum istotnie jest parę szkieletów - w tym największa chluba, niemal kompletny szkielet tarbozaura (bliski krewny tyranozaura), ale poza tym pełno pożal się Boże wypchanych ptaków, ssaków, a nawet gadów. Poza tym obejrzeliśmy jeszcze świątynię lamajską i to już było na tyle jeśli chodzi o to miasto. Czekałem tylko następnego dnia, żeby w końcu z niego wyjechać.

czwartek, 28 października 2010

Goodbye Russia, welcome Mongolia!

Ilicz w Ułan Ude
Nasz pokój w Irkucku
Albo budzik nie zadzwonił, albo dzwonił a my go nie usłyszeliśmy - koniec końców obudziliśmy się 15 minut po odjeździe pociągu do Ułan Ude. Całe szczęście, że plecaki spakowaliśmy jeszcze przed imprezą. Szybki zimny prysznic (innej wody nie było) na otrzeźwienie i biegniemy na marszrutkę. Mieliśmy dużo szczęścia, bo zostały akurat dwa wolne miejsca. Skontaktowaliśmy się jeszcze z Romanem u którego mieliśmy spać w UU, żeby nie czekał na dworcu zbyt wcześnie i w drogę. Wiodła ona początkowo przez las, aż w końcu serpentynami zaczęliśmy zjeżdżać ku Bajkałowi. Przez długi odcinek jechaliśmy wzdłuż trasy kolei, a potem odbiliśmy nieco na południe. 
Do Ułan Ude dotarliśmy zaledwie 30 minut po przewidywanym przyjeździe pociągu, wyjeżdżając o prawie 2 godziny później i z niemal godzinną przerwą na obiad. Finansowo też się bardziej ten wariant opłacał, a co do komfortu... czy ktokolwiek kto wybiera się do Ułan Ude liczy na wygody? Odpowiedźcie sobie sami. ;)
Roman przyszedł po nas na dworzec i zabrał do swojego mieszkania, które było tuż za rogiem. Po pierwszym od tygodnia ciepłym prysznicu poszliśmy na krótki spacer po mieście. Z opowiadań znajomych w głowie miałem obraz tego miasta jako strasznej dziury z jedną wielką głową Lenina po środku. Muszę powiedzieć, że pozytywnie się zdziwiłem - owszem przedmieścia średnioatrakcyjne, ale centrum niczego sobie i myślę, że na dzień atrakcje można sobie zorganizować. Niestety następnego dnia z racji tego, że Antkowi kończyła się wiza musieliśmy już wyjeżdżać z Rosji. Krótki wieczorny spacer po stolicy Buriacji musiał wystarczyć, ale jeśli nadarzy się okazja chętnie bym tam wrócił. 
Jak wszyscy wiedzą największą atrakcją miasta jest gigantyczna głowa Lenina stojąca na głównym Placu Rad. Ciekawy byłem czy przypadkiem w zamierzeniu nie była cała statua wodza, a udało się tylko odlać 13-metrową głowę, ale ponoć nie. Tuż obok stoi opera, gmach uniwersytetu i odbudowany łuk triumfalny. Mają też swój Arbat, który szczerze mówiąc wcale od moskiewskiego wiele gorszy nie jest. Ciekawe jest też Muzeum Etnograficzne, ale niestety na wizytę było już za późno. Wyraźnie dało się zauważyć coraz więcej skośnookich twarzy - znak, że już jutro będziemy w "prawdziwej" Azji. Po drodze zrobiliśmy jeszcze zakupy - sklep zaopatrzony niczego sobie, mieli nawet kiełbasę krakowską. ;)
Nawet w Buriacji można spotkać krakowskie produkty
Nazajutrz trzeba było wstać dość wcześnie - w planie było załapanie się na bezpośredni autobus do Ułan Bator. Na parkingu spotkaliśmy grupę Polaków - naszych łatwo jest rozpoznać z daleka po charakterystycznych plecakach. Szczęśliwcy mieli zarezerwowane przez kogoś z miejscowych bilety. Jak się okazało gdy podjechał autobus, wszystkie bilety były wysprzedane i trzeba było sobie poradzić w inny sposób. Nie byliśmy sami. Podeszła do mnie Mongołka i powiedziała mi, że trzeba iść na marszrutkę do Kjachty (miejscowości tuż przy granicy) i żebyśmy poszli razem z nią. Larysa pracowała w Irkucku i kończyła jej się wiza, poza tym jechała odwiedzić dzieci w domu, wracając na święta (wkrótce miało być mongolskie święto narodowe Naadam). Już na dworcu sam chciałem pytać o marszrutkę, ale ona mnie uciszyła mówiąc, że mam się nic nie odzywać, bo ona wszystko załatwi i wieczorem będziemy w Ułan Bator. Szczerze mówiąc, nie byłem na 100% przekonany początkowo czy wszystko tak dobrze się ułoży, ale czasami warto komuś po prostu zaufać. Mimo swojego zabawnego rosyjskiego, sprawiała wrażenie bardzo poczciwej kobiety.
W drodze do granicy
Po 3 godzinach w marszrutce dojechaliśmy do Kjachty, kolejną miejscową dojechaliśmy pod samą granicę i potem przyszedł czas na łowienie konkretnego samochodu. Miejscowi w ten sposób zarabiają przewożąc ludzi, bo pieszego przejścia nie ma. Początkowo zaoferowano nam stawkę dla inostranców (która mimo wszystko była do zaakceptowania), ale Larysa powiedziała, że jest nam dłużna jakąś przysługę i że mają nas potraktować jak swoich. Oczywiście były pytania skąd i co to robimy, czy w ogóle wiemy coś o Mongolii i czy kogoś tam znamy. Odprawa graniczna przeszła dość sprawnie i przez granicę przejechaliśmy tuż przed rejsowym autokarem na którego nie udało się wsiąść rano. Na marginesie, wyraźnie było widać, że były w nich wolne miejsca. Ponoć kierowca zwykle na początku wmawia, że biletów nie ma (co zwykle jest nieprawdą), bo najzwyczajniej chce dostać w łapę więcej. Przed samym odjazdem schodzi z ceny, ale czasami miejsc rzeczywiście nie ma, więc nie warto ryzykować. 
Zaraz za granicą przesiedliśmy się do kolejnego samochodu (tak, Mongołowie nie jeżdżą jedynie konno albo na wielbłądzie), który zawiózł nas do Suche Bator. Przejazd w sześcioro osobowym samochodem średniej klasy może nie byłby wyczynem, gdyby nie to, że Larysa i jej znajomi wieźli z sobą chyba większość swojego dobytku, przy których nasze 70litrowe plecaki wyglądały naprawdę skromnie. Najzabawniej było kiedy przed wjazdem do miasteczka stała drogówka i trzeba było sprawić wrażenie, że jest nas tyle ile w osobowym samochodzie być powinno. Nie było to oczywiście możliwe - policjant dostał parę tysięcy tugrików (spokojnie, tysiąc tugrików to jakieś 2 złote) za wjazd do miasta (do tej pory obowiązuje tam myto wjazdowe), dobrotliwie się uśmiechnął i nas przepuścił. W Suche Bator krótka przerwa na kanapkę i kolejny samochód zabrał nas do Darchanu skąd kursują rejsowe autobusy do Ułan Bator. Po drodze pojawiły się pierwsze wielbłądy, a w stepie pierwsze jurty i jeźdźcy w siodle (a raczej bez). Po przyjeździe do Darchanu stanowiliśmy wyraźnie niecodzienną atrakcję. Nic dziwnego, wątpie, żeby białe twarze gościły w tym miasteczku zbyt często. Podobnie w autobusie byliśmy atrakcją, ale jak się potem okazało Mongołowie w okazywaniu zaciekawienia naszą innością byli naprawdę płytcy w porównaniu do Chińczyków. 
Z Larysą na głównym placu Ułan Bator
Kilkugodzinna droga do Ju-Bi zeszła początkowo na podziwianiu stepowego krajobrazu (nie, żeby był niemonotonny, ale z pewnością różni się od czegokolwiek co możemy znaleźć w Europie) i drzemce. Na obrzeża Ułan Bator dojechaliśmy około godziny 18, ale korek na wjeździe był niesamowity. Trzeba przyznać, że w dużej mierze był on spowodowany kompletnym brakiem rozsądku kierowców (jazda pod prąd na porządku dziennym). Po paru godzinach jazdy przez tereny kompletnie niezurbanizowane, ani nawet niezagospodarowane rolniczo (nie licząc stad bydła, kóz, koni czy wielbładów) miasto sprawia wrażenie molocha w środku stepu (czym nota bene jest). W ostatnich latach miasto bardzo się rozrosło, jednak nie wzbogaciło - wiele Mongołów z prowincji przybyło tu za zarobkiem, rozstawiając swoje jurty na przedmieściach, które co roku się rozszerzają. Jeszcze więcej ponoć przybywa do miasta na samą zimę, która na stepie jest bardzo surowa - w ubiegłym roku rekordowe mrozy zabiły 1/3 pogłowia bydła w kraju.
Po dotarciu na dworzec autobusowy, współtowarzysz podróży zorganizował nam taksówkę w osobie swojego brata do hostelu. Pożegnaliśmy się z Larysą, która obiecała spotkać się nazajutrz z nami w centrum.
Jak się potem okazało do miasta dojechaliśmy przed rejsowym autobusem z Ułan Ude i zapłaciliśmy, niewiele ponad połowę kwoty. Podsumowując: 2 marszrutki, 4 taksówki i jeden autobus - wrażenia bezcenne.

środa, 27 października 2010

Nareszcie Bajkał.

Pogoda w dniu wyjazdu na Bajkał się zepsuła. Ale nie ma co narzekać, bo był to pierwszy deszcz podczas wyjazdu (nie licząc drobnej mżawki w Petersburgu) i szybko minął. Marszrutka stała pod dworcem w umówionym miejscu. Problem polegał na tym, że kierowca z każdym był umówiony na inną godzinę. Skończyło się na czekaniu do 11. Prawie pełna marszrutka podjechała jeszcze pod hostel i do środka wpakowała się czwórka Hiszpanów, a raczej próbowała, bo miejsc było o jedno za mało. Jakoś jednak się ścisnęliśmy i wszystko byłoby ok, gdyby nie jedna Rosjanka, która wpadła w furię, że ona z dziećmi (synami przynajmniej 18letnimi) w takich warunkach nie pojedzie i kategorycznie domaga się zmiany samochodu oraz rekompensaty finansowej, a co najmniej zniżki. Kiedy nie znalazła poparcia w reszcie składu, dodała, że oczywiście zniżka ma być dla wszystkich a nie tylko dla niej. Awanturowała się, że ona jeździła na wakacje do Europy i tam tak ludzi się nie traktuje i że nie spodziewała się, że takie rzeczy zdarzają się w Rosji. Nie wytrzymałem, parsknąłem śmiechem i zapytałem czy to jej pierwszy raz w Rosji. Wywiązała się pyskówka, która podzieliła marszrutkę na nas (nasza dwójka i Hiszpanie, uznani jednak przez Rosjan za Amerykanów) i ich. Stanęło na tym, że po godzinie, przyjechała identyczna marszrutka z innym układem siedzeń. W końcu jedziemy.

7-godzinna droga na Olchon zeszła na dzieleniu się wrażeniami z podróży z Hiszpanami. Spotkali się na forum podróżniczym i zdecydowali pojechać razem transsibem przez Mongolię do Pekinu. Każdy z nich miał większe lub mniejsze doświadczenie podróżnicze. Raul po 30tce z Bilbao, już w niejednym miejscu, ale planował powrót do Mozambiku (w tym momencie tam już chyba jest), Mireya z Kadyksu, Ana z Madrytu - obydwie w naszym wieku i Marie Cruz z Salamanki, najstarsza z czwórki. Trochę żalili się, że ciężko im trafić na kogokolwiek z Rosjan kto mówiłby po angielsku. No cóż w Rosji nada pa ruski...
Skała Szamanka
O dziwo droga do prawie samej przeprawy promowej na Olchon była bardzo dobra. Dopiero pod koniec zrobiła się kamienista i zaczęło wchodzić na nią więcej krów. ;) Wbrew pozorom droga nie wiodła też wzdłuż brzegu. Wybrzeże jeziora jest otoczone górami. Dopiero przed samym promem można było zobaczyć jezioro. Już pierwsze spotkanie robi wrażenie i trudno się nie zgodzić iż miejscowi Buriaci nazywają go morzem. Spóźniliśmy się na prom o parę minut, ale dzięki temu było trochę czasu by ponapawać się widokami. Przeprawa trwała dość sprawie. Zaraz po, trzeba było uiścić jakąś opłatę klimatyczną z racji przebywania w parku narodowym. Dziewiczość wyspy szpecą jedynie świeżo ustawione trakcje elektryczne. Wszędzie mamy z nimi do czynienia, ale tam wyjątkowo szpeciły krajobraz. Cóż, taka jest cena postępu... 
Centrum Chużyru
Po godzinie drogi dotarliśmy do Chużyru - stolicy wyspy, gdzie koncentruje się ruch turystyczny. Hiszpanie wysiedli pod bazą Nikity (zatrzymują się tam wszyscy inostrańcy, bo to praktycznie jedyne miejsce gdzie mówią po angielsku), a my zdecydowaliśmy zamieszkać u Swietłany, nieco dalej wgłąb wyspy. Po rozpakowaniu i kolacji poszliśmy ustalić plan z nowymi przyjaciółmi i nacieszyć się widokiem zachodu słońca nad jeziorem, a właściwie nad tzw. małym morzem - częścią jeziora między wyspą a stałym lądem. Raul zdążył już zaczerpnąć kąpieli, ja póki co nie nabrałem jeszcze ochoty. Zdecydowaliśmy się pojechać na nazajutrz na objazdówkę po wyspie organizowaną przez ich hostel. Swietłana była niepocieszona...
Następny dzień mogliśmy zacząć od prysznica (tak, z kwestiami sanitarnymi zaczynało być wesoło, ale trzeba było się przyzwyczajać przed Mongolią). Pogoda była znacznie lepsza. Widoki podczas wycieczki naprawdę robiły wrażenie. Nazwy miejsc (głównie nadbrzeżnych skał) pochodzą z miejscowego języka. Jest więc skała Szamanka, Trzej Bracia, Choboj (najdalej na północ wysunięty przylądek wyspy). W północnej i środkowej części wyspy jest więcej lasów - gdzie indziej były one wycięte dla wypasu bydła. Wyspa też jest dość zróżnicowana pod względem ukształtowania terenu - najwyższy punkt ma ponad 1200 mnpm i znajduje się w niewielkiej odległości od największej głębi jeziora - 1637 metrów. Miejscowym przysmakiem jest omul, endemiczna ryba żyjąca w jeziorze. W połowie dnia kierowca wycieczkowego UAZa rozpalił ognisko przy którym zjedliśmy owego omula. Ryba jak ryba, koneserem nie jestem więc trudno mi oceniać. Wszystkich rozbawiła globtroterka Marie Cruz zszokowana, że do obiadu nie ma wina, tylko herbata i to do tego jeszcze ciepła... ;)
Po kąpieli

W drodze do Chużyru pogoda niestety znów się zepsuła, nim jednak wróciliśmy do Chużyru deszcz przestał padać. Temperatura jednak wyraźnie spadła. Mimo to ustawiliśmy się z Raulem na kąpanie w zatoczce tuż koło skały Szamanki. Woda była lodowata i nie dało się w niej wytrzymać dłużej niż parę minut. Wrażenie po wyjściu przypominało wejście do ognia. Ale warto było - ponoć kąpiel w Bajkale ujmuje 50 lat. Hmmm, ale to działa chyba dla osób powyżej 50tki. W takim razie mam w zapasie. ;) Wieczór znowu spędziliśmy nad brzegiem podziwiając zachód słońca. 
Kwas - pychota!
Następnego dnia wracaliśmy już do Irkucka - tym razem jednak upewniliśmy się, że marszrutka odjedzie o wyznaczonej godzinie. Chcieliśmy wyjechać rano, żeby dokończyć zwiedzanie miasta. Skład był nieco bardziej mieszany, oprócz nas była jeszcze dwójka starszych Francuzów, Włoszka i dwójka Polaków, którzy przebywali nad Bajkałem już od 2 tygodni, jednak aura wyraźnie nie sprzyjała. Następna dnia wybierali się na wybory w konsulacie Polski w Irkucku. Sam nie miałem zaświadczenia z urzędu, że mam prawo wyborcze, ale jak później się okazało i tak nie udałoby się zagłosować. Kierowca cisnął na pedał gazu dość wyraźnie i na miejscu przyjechaliśmy 1,5 godziny wcześniej niż planowo. 
Po południu pospacerowaliśmy jeszcze po centrum, kupiliśmy pocztówki, wypiliśmy trochę kwasu z beczki (tzn. ja wypiłem ;)). Wieczorem przepakowaliśmy walizki i pointegrowaliśmy się z naszymi hostami i ich zwierzostanem. Impreza trwała dość długo i była brzemienna w skutki...

Coraz bliżej perły Syberii.

Jak wspomniałem w poprzednim poście, bardzo ważne, żeby trafić na dobry pociąg. Poprzednia plackarta była świetna, teraz... dużo gorzej. Pociąg stary, z drewnianymi nieuchylającymi się oknami, w środku sauna, cieszyłem się, że zmysł powonienia u mnie kiepski. Ulokowaliśmy bagaże jakoś na naszych górnych plackartach, ale przy schodzeniu musnąłem stopą stół, co wywołało wściekłość u sąsiadów z dołu - babuszki z dieduszką jadącymi w stare strony. Nie był to idealny początek znajomości. Jechali z Jarosławia do Czyty, a więc trochę już byli w drodze. Mieli przy sobie zapas prowiantu, którym spokojnie można by obdzielić nie sam wagon, ale cały pociąg (łącznie z przyprawami) i regularnie zajmowali się jego uszczuplaniem. Ciekawość w stosunku do inostranców szybko jednak wzięła górę nad false startem w nawiązywaniu znajomości i gdy zszedłem na dół, zaczęli wypytywać кто вы, откуда i почему. Dziadek na wiadomość, że Antoine jest "prawdziwym" Francuzem niemal chciał go dotknąć. Ciekawe było usłyszeć też, że dla nich Rosjan Polska to odległy kraj. Mimo tego, że przeprowadzili się do córki w Jarosławiu, korzenie ciągle tkwiły tam gdzie się spędzili większość życia - na Dalekim Wschodzie. Nigdy nie byli za granicą, dlatego pytaniom nie było końca, sami też mieli sporo historii do podzielenia się. Na pogawędkach minął czas do samego wieczora. Nad ranem poznaliśmy też Pawła, Rosjanina z Abakanu, studenta japonistyki, który też jechał do Chin, ale nieco inną trasą niż my.
Tradycyjne okiennice
Pociąg wjechał na stację w Irkucku położoną nad samym brzegiem Angary (jedynej rzeki która wypływa z Bajkału) tradycyjnie punktualnie co do minuty. Mieszkanie Spike'a u którego mieliśmy nocować miało być dość niedaleko od dworca, więc poszliśmy w tym kierunku. Prawobrzeżny Irkuck położony jest na wzgórzach. Po brukowanych ulicach chodzą stare tramwaje, a powietrze wypełniały pyłki topoli w ilościach przypominających śnieg. Dotarliśmy na miejsce do tradycyjnego drewnianego domu, ale nikt nie otwierał. Ze środka odezwał się tylko pies. Poczekaliśmy trochę w towarzystwie kota z wyraźnie zaburzonymi zdolnościami psychofizycznymi i przypuściliśmy drugi atak na drzwi, tym razem już skuteczny. Okazało się, że po prostu zaspali, a do szczekania psa już tak przywykli, że nie zwrócili uwagi. Na szczęście okazały się to "złe miłego początki", bo później było już tylko lepiej. Spike mieszkał z Alex, która uczyła angielskiego w tej samej szkole, psem dogiem (nie widziałem w życiu większego), parą kotów sfinksów (rasa, która nie ma sierści) i karaluchami (ale w akwarium). Zaraz po tym jak się rozpakowaliśmy, Spike zapytał czy nie zgodzilibyśmy się pomóc jego znajomym z lokalnej telewizji i nakręcić z nami reportaż. Ekipa szybko przyjechała. Musieliśmy przynajmniej częściowo spakować swoje bagaże, wyjść na ulicę i udawać utrudzonych drogą. Reportaż miał być o CouchSurfingu, o którym sporo pewnie słyszało, a kto nie zna to radzę się zapoznać. ;) Ogólnie sporo było zabawy i śmiechu. Nie spodobało się tylko sąsiadce, która groziła wezwaniem milicji. Chyba po prostu była rozczarowana, że nie dostała nawet małej rólki. 


Christmas came early...
Po południu przyszedł czas na spacer po centrum Irkucka. Miasto wielkością zbliżone do Wrocławia. W centrum sporo drewnianej zabudowy, słynne piękne okiennice pomalowane na różne kolory. Jest i Lenin, teatr i parę świeżo odremontowanych klasztorów. W mieście procent samochodów z kierownicą po prawej stronie (sprowadzanych z Japonii) był już zdecydowanie większy (myślę, że nawet 60-70%). Coraz więcej też ludzi o azjatyckich rysach twarzy. Chociaż już od dawna byliśmy w Azji, w żaden sposób się tego póki co nie odczuwało. Może jedynie różnica czasu - między Polską a Irkuckiem 7 godzin. Znalazła się też informacja miejska, która była świeżo otwarta. Załatwili nam bilety na marszrutkę na Olchon (wyspę na Bajkale) na następny dzień. 

wtorek, 26 października 2010

Tajga.

Tym razem pociąg już nie uciekł. ;) Przed nami 40h drogi w plackarcie i ważne na co i kogo się trafi. Trafiliśmy nienajgorzej - nowszy model pociągu, okna się uchylają, prowadnica w porządku, sąsiedzi ojciec z kilkuletnim synem zmierzający do Omska. Średnią wieku w wagonie zaniżała młodzież, która w dość dużej grupie jechała też do Krasnojarska na jakieś zgrupowanie sportowe czy kolonię - nie dopytywałem.
Krajobraz za oknem - cały czas monotonny, brzozy, wioski, rzeki, z czasem coraz więcej równin i stepów (Nizina Zachodniosyberyjska). Około 11. przydarzył się dość nieprzyjemny wypadek - starszy facet zasłabł w łazience. Najprawdopodobniej miał zawał. Razem z innymi pasażerami i prowadnicą próbowaliśmy mu pomóc. Po jakimś czasie ocknął się, ale w Omsku czekała już na niego karetka.
Dworzec w Nowosybirsku
Dzień strasznie się dłużył. Nie przywiązaliśmy zbytniej wagi do odpowiedniego prowiantu i mieliśmy praktycznie same ciastka. Kupiliśmy te same, które mieliśmy w drodze z Moskwy do Jekaterynburga. Pyszne! Wtedy... bo teraz nie mogliśmy już na nie patrzeć. Przed północą pociąg dojechał do Nowosybirska, położonego nad Obem (rzeka jest naprawdę szeroka chociaż do ujścia jeszcze tysiące kilometrów). Czasu na tyle, że można spokojnie wybrać się nawet na krótki spacer po mieście. Tak daleko nie zaszliśmy, ale na zmianę zwiedziliśmy chociaż największy dworzec na trasie Kolei Transsyberyjskiej.
Dworzec w Krasnojarsku i kolumna z symbolem miasta
Następnego dnia za oknem krajobraz był już bardziej urozmaicony. Ciekawsze ukształtowanie terenu, więcej wzgórz, ale wciąż pełno lasów - w końcu wjeżdżamy w serce syberyjskiej tajgi. O godzinie 14. z groszami dojechaliśmy do Krasnojarska. To niemal milionowe miasto położone nad Jenisejem, królem syberyjskich rzek. Centrum znajduje się na niewielkiej równinie nad jego lewym brzegu, ale miasto zaczyna już się powoli wspinać na okalające wzgórza. Ksenia, u której mieliśmy nocować mogła się z nami spotkać dopiero wieczorem, więc zostawiliśmy bagaże w камере хранения (przechowalni) i zdecydowaliśmy się jechać prosto do rezerwatu Stołby - naszego głównego celu wizyty w Krasnojarsku. Sam dworzec w Krasnojarsku jest godny uwagi - stary wyburzono i 6 lat temu wybudowano od podstaw nowy. Zresztą jak już wspominałem dworce w rosyjskich miastach są bardzo wystawne. Czasami całe miasteczko jest drewniane, ale dworzec musi mieć w sobie coś z pałacu. Swoją drogą może to jakaś zagadka etymologiczna, bo po rosyjsku pałac to właśnie дворец?
Wejście do rezerwatu
Burunduk
Widok ze szczytu
Jeden ze stołbów
Chwila zorientowania w terenie i znaleźliśmy transport na miejsce. Już po cenach biletów można zauważyć, że to nie Moskwa - bilet w autobusie kosztuje zaledwie 11 rubli (dla porównania w Moskwie 25). Do Stołbów trzeba było przejechać przez Jenisej - ogromna rzeka, naprawdę robi wrażenie. Sam rezerwat znajduje się tuż za granicami miasta. Tajemnicze Stołby to ostańce skalne o różnej genezie geologicznej. Mają też różne kształty od których pochodza ich nazwy - Dziad, Pióra, Baba itd. Żeby jednak do nich dojść trzeba się trochę przespacerować - dystans około 7 km. Spacer byłby samą przyjemnością gdyby nie świadomość, że wokół czają się zakażone kleszcze gotowe do ataku. Rejon Krasnojarska to ponoć najbardziej zakleszczony rejon na Syberii. Profilaktycznie przed wyjazdem zaszczepiliśmy się na kleszczowe zapalenie mózgu. Ubraliśmy też na wszelki wypadek długie rękawy i spodnie. Po drodze nie spotkaliśmy tłumów turystów, za to kilka sympatycznych syberyjskich wiewiórek - burunduków. Idzie się i idzie, a Stołbów nie widać - dopiero po półtora godziny dotarliśmy do pierwszych skał w towarzystwie miejscowych Rosjanek Ksenii i Daszy. Nie pamiętam jak nazywał się stołb na którego się wspieliśmy, ale widok zapierał dech w piersiach. W oddali Krasnojarsk i Jenisej, tuż pod - dolina którą zmierzaliśmy ku szczytom, a wokoło bezkresna tajga. Jeden z piękniejszych widoków i momentów tych 8 tygodni - aż żal było schodzić z góry... 
Wracając na dworzec spotkała nas Marina, współlokatorka Ksenii i zabrała nas do mieszkania. Po drodze mijaliśmy pomnika założyciela miasta - Andrzeja Dubińskiego, z pochodzenia Polaka. Nie ma chyba miejsca w tej części świata, żeby losy któregoś z naszych rodaków nie zaznaczyły się w jego historii. Przed pójściem spać jeszcze raz sprawdziliśmy, czy nie mamy jakiegoś pasażera na gapę przyniesionego ze Stołbów - na szczęście obyło się bez kleszczy.
Most nad Jenisejem - w tle to jedynie wyspa, a nie drugi brzeg
Następny dzień poświęciliśmy na spacer po centrum. Czasu nie było niestety wiele, bo pociąg mieliśmy już o 14.30. W centrum tradycyjnie jest Prospekt Lenina i Prospekt Mira (dwie najbardziej reprezentacyjne aleje). Stoi także Lenin (mój ulubiony z pomników wodza), jest również i Plac Czerwony, który jednak ma z moskiewskim jedynie wspólną nazwę. Z ciekawostek nad miastem góruje kaplica uwieczniona na 10-rublowym banknocie (niestety nie starczyło czasu, żeby tam dotrzeć). W mieście jest też muzeum jednego z wybitniejszych malarzy XIX wieku - Wasilija Surikowa i muzeum historyczne w formie egipskiej świątyni, choć jakichkolwiek unikatów z nad Nilu podobno tam brak. Czas zleciał bardzo szybko i nim się obejrzeliśmy trzeba było zbierać się na następny pociąg, tym razem do Irkucka.