Po Maduraju przyszedł czas na dwa ostatnie przystanki na
mojej trzeciej południowoindyjskiej wyprawie. Z Maduraju wybrałem się autobusem
do Thanjavur. To miejsce też było ważnym ośrodkiem kilkanaście wieków temu.
Ostało się parę znamienitych przykładów zabytków z tego okresu, ale miałem czas
(i ochotę) żeby zwiedzić jedynie główną atrakcję. Świątynia Brahadiswara… znów
kosmiczna nazwa. Zauważyłem, że nawet na znakach drogowych nie jest napisana
pełna nazwa, a jedynie ‘Big Temple’. Znów się usprawiedliwiam.
Świątynia inaczej niż ta w Maduraju, jest kamienna a rzeźby
nie są pomalowane i polakierowane. Znów wywarła na mnie wielkie wrażenie.
Mówiąc szczerze, nie doceniałem przed przyjazdem hinduskiej architektury i
bardzo mało o niej wiem. Zasługuje ona na największe uznanie i moim zdaniem
kunsztem przewyższa wiele z naszych średniowiecznych zabytków, a przy tym
zwykle datowana jest na wiele wcześniej.
Postój w Thanjavur był zaledwie parogodzinny i w całości
spędzony w świątyni. Następnie pociągiem udałem się do Trichy, albo jak kto
woli miasta o pełnej nazwie (ta jakoś weszła mi do głowy) Thiruchchirappalli.
Na dworcu posilając się, spotkałem chłopaka, który przywitał mnie w swoim
mieście i zapytał gdzie będę nocować i czy pomoże pomóc. Gdybym był w
Radżastanie pewnie nie zaufałbym mu, ale zapytałem czy zna jakieś tanie spanie
w pobliżu. Gdy poszliśmy do pierwszego hotelu okazało się, że jest pełny. Drugi
był zdecydowanie za drogi. Hareesh zaproponował, że co prawda mieszka kawałek i
w jego budynku nie ma generatora (rzecz nieoceniona przy przerwach w dostawie
prądu) i może być gorąco w nocy, ale może mnie przenocować w swoim akademiku.
Będąc pod wrażeniem dobroci ludzi i nie mając zbyt wielkiego wyboru
postanowiłem zaryzykować.
Nocleg rzeczywiście okazał się bardzo prosty, ale Hareesh i
reszta studentów okazali się bardzo dobrym towarzystwem. Nie wypuścili mnie bez
jedzenia, a chłopak sam zdecydował się oddać mi swój pokój śpiąc u znajomych na
podłodze. Dał mi też klucz, żebym się zamknął od środka, żebym nie miał
wątpliwości czy mnie ktoś nie okradnie. Pewnie nie zrobiłbym tego w innym
miejscu, ale okazało się znów, że Hindusi na południu są dla drugiego często
gotowi oddać ostatnią koszulę.
Trichy, kolejne z centrów dawnego imperium słynie nie
zgadniecie… ze świątyń. Odwiedziłem trzy główne z nich. Kolejny raz bez
Wikipedii nie jestem w stanie zapamiętać nazwy. Największa z nich Sri
Ranganathaswamy leży spory kawałek za miastem. Jest to ośrodek kultu boga
Wisznu, który jest tutaj czczony w śpiącej formie. Podobnie jak w Maduraju do
centralnego sanktuarium wstęp mają tylko wyznawcy hinduizmu. Dostałem jednak
propozycje wejścia za 1000 rupii (cena później spadła do 100) od miejscowego
brahmina. Muszę przyznać, że hinduscy kapłani wywierają wyjątkowo kiepskie
wrażenie. Zwykle krzyczą na ludzi, są dość obskurni i zachowują się dość
nieprzyjemnie.
Podobnie było w innych świątyniach, które odwiedziłem –
Jambukeshwara i Rockfort. Pierwsza z nich była o tyle ciekawa, że nie spotkałem
z nich żadnego zagranicznego turysty. Świątynia przypomina tę pierwszą, jest co
prawda skromniejsza ale więcej w niej atmosfery. Dużo mniejsze tłumy.
Upał tego dnia dawał się we znaki, więc wizytę w świątyni
Rockfort odłożyłem na później, spędzając popołudnie nad czajem. Podróżowanie w
tym okresie po południowych Indiach nie jest najlepszym pomysłem, ale nie
miałem większego wyboru. W Radżastanie jest i tak jeszcze goręcej.
Rockfort Temple to kompleks świątyń, które zbudowane zostały
w obrębie masywu skalnego. Z światyni znajdującej się na jego szczycie roztacza
się wspaniały widok na Trichy i okolice. Wyjątkowo prezentuje się koryto
wyschniętej rzeki Kaveri.
Z Trichy udałem się na zasłużony odpoczynek w Bangalore. 2
tygodnie intensywnego zwiedzania podczas indyjskiego lata to zdecydowanie limit
mojej wytrzymałości.