czwartek, 1 grudnia 2011

Phanta rei.


Delhi, dzień 2.
Phanta rei. To chyba najlepsze określenie na to jak mija czas w Indiach. Tutaj nic nie stoi w miejscu, czas wydaje się też lecieć jakoś tak szybciej. Wczorajszy trwał nie krócej niż zwykle 24 godziny a wydaje się, że był zaledwie minutą… Nim się obejrzałem zaczął się już kolejny.
Póki co nie mogę narzekać na samotność i gościnność Hindusów. Wręcz przeciwnie, ale taka opcja na pierwsze dni jest chyba bardzo dobra. Sharad spotkał mnie na mojej stacji metra i pojechaliśmy do centrum. Wysiedliśmy na Chawri Bazar i odleciałem. Jest to obrazek, który chyba nie może lepiej oddać klimatu starej części Delhi. To serce Old Delhi.
Nie wiem jak mogę opisać co tutaj się dzieje słowami, nie da się. Trzeba tutaj koniecznie być i to zobaczyć, poczuć. Ludzie są wszędzie, załatwiają interesy, pracują, przemieszczają się. Według naszych sterylnych europejskich standardów jest syf, wszędzie śmieci, plątanina kabli elektrycznych, które wydają się po prostu nie być w stanie nadążyć za tempem życia. Riksze, motory, samochody, psy, krowy. Nie widziałem jeszcze tylko słonia na ulicy, ale to pewnie nie w Delhi.
Sharad okazał się wspaniałym przewodnikiem, bo zna okolica bardzo dobrze od dziecka. Jego ojciec ma swój biznes w okolicy. Zabrał mnie bocznymi uliczkami przez okolicę. Gdy tylko skręci się w jedną z nich krajobraz jest jeszcze bardziej nieziemski. To właśnie tutaj najlepiej można zrozumieć co znaczy miejska dżungla. Podobnie jak w lesie deszczowym prawie nie dociera tutaj światło słonecznie, ulice to bardziej korytarze o szerokości zaledwie paru metrów. Ludzie po prostu żyją swoim rytmem. Sprzedają co się da, rozmawiają, bawią się. Obraz niesamowity.
Czułem się jak w bajce, nawet nie wyobrażałem sobie, że indyjska atmosfera jest tak wyjątkowa. To miejsce może wystraszyć, kogoś kto dociera do Azji po raz pierwszy i wysiada w takim rejonie. Widziałem już jednak trochę i wiele rzeczy nie było dla mnie obcych, jednak takie nagromadzenie wszystkiego w jednym miejscu zrobiło na mnie kolosalne wrażenie.
Nie jestem w stanie spamiętać wszystkich nazw miejsc, ulic i potraw które do tej pory spróbowałem. Czuję się tak jak na początku w Indonezji. Wszystko jest tak niesamowicie inne i fascynujące, że nie ma mowy o znalezieniu jakichś odniesień do naszego świata. Język hindi na razie jest dla mnie czarną magią, a kiedykolwiek próbuje coś przeczytać nie jestem w stanie wymówić czegokolwiek poprawnie i wzbudzam tym śmiech rozmówców. Często trudno też odróżnić kiedy mówią po angielsku. Muszę zacząć uczyć się hindi. Największy problem to alfabet i strasznie trudna wymowa, ale mówią, że sam język nie należy do najtrudniejszych do nauki.
Kolejnym niesamowitym miejscem była gurudwara – światynia sikhijska. Przy wejściu należy ściągnąć obuwie (jak w większości świątyń, któregokolwiek z wyznań), dostajemy kolorową chustę do założenia na głowę i można wejść. Najłatwiej wskazać, że sikhowie to Ci, z turbanami na głowach. To nie czas jeszcze, że bym wymądrzał się na ich temat, bo za mało jeszcze wiem, ale dzięki wizycie w świątyni trochę się dowiedziałem. Mój host powiedział mi, że sikhowie przez wiele wieków byli niesłusznie trochę pogardzani przez resztę Hindusów, mimo to że tak naprawdę byle tymi, którzy byli wstanie zbrojnie przeciwstawić się najeźdźcom (koncepcja wojna w hinduizmie jest dość odległa). Sikhowie noszą się bardzo schludnie, mają długie brody i włosy i dlatego zawsze chodzą w turbanie by nie wyglądać nigdy ‘indecent’. Podobno byli również znani z tego dawniej, że jako jedyni w Indiach nosili bieliznę.
Na koniec wizyty w świątyni dostaje się do ręki słodką papkę, którą należy przyjąć jako formę błogosławieństwa. Mój kolega chociaż nie jest sikhem zachowywał się w świątyni jakby był wyznawcą, podobnie zresztą w meczecie i podejrzewam, że byłby do tego zdolny również w kościele. Jestem tutaj na świeżo, ale różnice w zachowaniu i odnoszeniu się do siebie między ludzi są naprawdę kolosalne. Za krótko jednak jestem, żeby wyciągać jeszcze jakiekolwiek wnioski.
Od meczetu Fatehpur Sikri prowadzi ulica Chadni Chowk aż do samego Czerwonego Fortu, którego zwiedzanie odpuściłem. Poszliśmy natomiast do Masjid Jama – meczetu piątkowego, głównej świątyni islamskiej w Delhi. Wspaniała architektura dynastii Mogołów. Dużo czerwonego kamienia kontrastującego z bielą. Ogromny dziedziniec, jednak właściwa część meczetu z nihrabem była stosunkowo mała. Wstęp co rzadkość w turystycznym miejscach jest free, ale trzeba zapłacić za aparat. Wchodząc zostawiłem Sharadowi aparat i telefon, a bileter radośnie wytargał mi bilet za 200 rupii każąc zapłacić i sam musiał mnie obszukać bo był pewien, ze widział mnie wcześniej z aparatem.
Przejechaliśmy dalej do Purana Qila, kolejnej twierdzy z XVI wieku. W środku niewiele turystów, jedynie pary szukające miejsca odosobnienia i strażnicy mało skutecznie ich przeganiający. Sharad okazał się bardzo przezorny i wziął ze sobą z domu jedzenie, więc zrobiliśmy sobie piknik na trawniku w środku twierdzy.
Dalej przejechaliśmy autobusem, żeby zdążyć przed zmierzchem zwiedzić Grobowiec Humajuna, który był jednym z władców Indii z dynastii Mogołów. Architektura mogolska łączy w sobie sztukę indyjską i islamsko-perską. Niezwykle ważna jest symetria, lokalizacja, założenie przestrzenne. Architektura jest bardzo wzniosła a jednocześnie dość misterna jeśli chodzi o detale. O godzinie 5. gdy słońce chyliło się ku zachodowi czerwień koloru ścian była niesamowita. 

Sharad zaprowadził mnie na koniec do kolejnego magicznego miejsca. Dargah Hazrat Nizamuddin Aulia. Na początku nie bardzo zrozumiałem gdzie jestem. Owszem dało się zrozumieć, że to miejsce kultu muzułmanów. Po drodze sklepiki z islamskimi dewocjonaliami, dywanikami z Kaabą, nakryciami głowy, kobiety w burkach. Jednocześnie wszystko zbyt bardzo odbiegało od islamu, który znam. Dopiero po powrocie zrozumiałem, że to musiała być świątynia suficka, mistycznej odmiany islamu, która nawiązuje też do innych religii. Zero turystów, pełno ludzi, wszyscy zajęci sobą na swój sposób…

Przed powrotem do domu zatrzymaliśmy się jeszcze przy ulicy Rajpath żeby zobaczyć nocą z daleka Bramę Indii i Pałac Prezydencki. Dzień przeleciał mi nie wiem kiedy. Indie to jest kosmos, wszystko jest tutaj tak niewiarygodne inne, że przekracza to wyobrażenie. Staram się wszystko chłonąć ile mogę, ale zbyt mało jeszcze rozumiem. Wskoczyłem jak do oceanu i chociaż z pływaniem u mnie w porządku, to jednak czuję się całkowicie odizolowany od czegokolwiek co znam. Tego właśnie chciałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz