Hampi, dzien 42.
Po Bangalore przyszedł czas na Hampi. O tym
miejscu nasłuchałem się wiele od wszystkich i w samych superlatywach. Z jednej
strony to dobrze wiedzieć, że jedzie się w ciekawe miejsce, z drugiej można się
spodziewać tłumu – tym bardziej, że przyjeżdżałem na weekend. W pociągu
poznałem Caroline z Afryki Południowej. Opowiadała mi, że spotkała niedawno
swoją imienniczkę z Polski. Dziewczyna miała wyjątkowego pecha, przyjechała tuż
po świętach do Pondicherry, gdzie akurat wtedy nadciągał cyklon i bardzo
roztropnie ulokowała się w bungalow na palach nad morzem. W środku nocy musiała
się ewakuować, a wszystkie jej rzeczy zabrał wiatr. Dodatkowo w noworoczną noc
oberwała fajerwerkiem w nogę. W takiej sytuacji stracony portfel nie wydaje się
wielką katastrofą.
Pociąg dotarł do Hospet z ponad godzinnym opóźnieniem
(wlókł się niemiłosiernie). W naszym przedziale pełno było kobiet, które
musiały widzieć białasów pierwszy raz na oczy, bo w Caroline wpatrywały się jak
w lustro i dotykały non stop. Mnie na szczęście nie, ale coś tam pod nosem
plotkowały.
Wyjście z peronu stanowiło istną drogę przez
mękę. Jak wszędzie czoła trzeba stawić rikszarzom, którzy są tutaj wyjątkowo
namolni, bo wchodzą nawet do przedziałów albo zaglądają przez okna. Rikszarzy
trzeba albo ignorować (rzadko działa), albo skląć i czasami dopiero wtedy
odpuszczają. Dotarliśmy po 10 minutach marszu na dworzec autobusowy (a miało
być tak straaaaaaasznie daleko według co po niektórych) i wsiedliśmy do
autobusu do Hampi.
Hampi to kompleks ruin po stolicy imperium
Viyajanagar z XIV wieku, które są rozsiane po terenie około 30 km2.
Teren na którym zbudowano miasto wydaje się dość nieprzyjazny – sucho, średnio
żyzna gleba, wszędzie skały. Im bliżej byliśmy Hampi tym głazy stawały się
większe i coraz częściej formowały gigantyczne wzgórza. Ruiny niektórych z
budowli (głównie świątyń) zbudowano wprost na skałach.
Dzisiejsze Hampi to malutka wioska, która żyje
głownie z turystów i prostych upraw. Naturalnie znów trzeba było się przedostać
przez szpaler rikszarzy, który za drobną opłatę obiecywali podwiezienie za róg
(więcej czasu straciłoby się na wsiadanie do tuk-tuka). Razem z Caroline
ruszyliśmy na poszukiwania noclegu. Tak jak przeczuwałem miasteczko było
oblężone, wszędzie pełno backpackersów. Pierwsze noclegownie pełne, dopiero
później znalazły się wolne miejsca, ale dość drogo. W końcu Caroline trafiła na
hostel, który był bardzo tani, ale średnio komfortowy. Ja zdecydowałem się
zostać, a Afrykanerka poszła szukać dalej.
Po krótkim oprzątnięciu i szybkim śniadaniu
ruszyłem w ruiny. Główną ulicę miasta stanowi dawny targ, który znajduje się
wprost przed największą świątynią Virupaksha. Do świątyni wszedłem bocznym
wejściem unikając opłaty za wstęp. Pełno było dzieciaków, które musiały być na
szkolnych wycieczkach. Chce się być miłym dla nich, ale nie dają żyć, a
nauczyciele kompletnie nie zwracają na nich uwagi. Ech, w takich momentach
tęsknie za Indonezją…
Krajobraz dookoła Hampi jest wręcz kosmiczny.
Ogromne głazy, które wydają się być tutaj przytransportowane jakąś ponadludzką
siłą. Na północ od miasteczka przepływa rzeka, dzięki której możliwy był jego
rozwój. Pośrodku nieprzyjaznego terenu osada stanowi zieloną oazę. W powietrzu
pełno kolorowych ptaków, po skałach skaczą skalne wiewiórki i mangusty, na
ulicach naturalnie królują święte krowy, gdzie nie gdzie można wpaść na słonia.
Dla mnie raj.
Większość dnia spędziłem na zwiedzaniu
przerozmaitych ruin, które rozsiane są na naprawdę sporym terenie. Nazwy
poszczególnych kompleksów – pałac królewski, łaźnie, baszty, urzędy – dają
obraz tego, że musiało być to całkiem bogate miasto.
Po łażeniu przez 5 godzin w upale nie miałem
na nic więcej ochoty jak tylko spać, przespałem niestety zachód słońca, ale
postanowiłem odbić sobie wschodem na następny dzień. Wschód rzeczywiście był
piękny. Małpy świątynne jeszcze spały i dawały przejść w spokoju na jej tyły. Po
spektaklu zjadłem szybkie śniadanie w tym samym miejscu, w którym wczoraj lunch
i kolację (jakoś tak mam, że przysysam się do tych samych jadłodajni, jeśli
naturalnie jedzenie jest dobre), spakowałem plecak, zostawiłem go w hostelowej
przechowalni i w drogę dalej.
Postanowiłem wspiąć się na wzgórze Matanga
górujące nad Hampi. Trochę czasu minęło nim znalazłem właściwą ścieżkę, a i
przez dłuższy czas nie byłem pewien czy to ta. Najważniejsze, że droga zaczęła
prowadzić w górę. Schody delikatnie zarysowane w wielkich głazach. Widoki
nieziemskie. Na szczycie prawie nikogo nie było. Zwiedzając dalej też nie
spotykałem tłumów. Backpackersi pospolici zaczynają zwiedzanie około 12. bardzo
rozsądnie, kiedy jest największy upał (jak ja dnia poprzedniego, tyle, że nie
miałem wyboru). Do tego czasu miałem wszelkie ruiny praktycznie dla siebie.
Backpackersi wylegli na ulicę i w ruiny wtedy kiedy ja już miałem większość
rzeczy zaliczone. Zahaczyłem jeszcze o ghaty, na których tętniło życie. Ludzie
prali, myli się… ja usiadłem nieopodal i obserwowałem indyjskie zwyczaje.
Backpackersów zero musieli o ghatach nie napisać w Lonely Planet…