wtorek, 19 kwietnia 2011

Crazy wycieczka na Bromo.




Wschodnia Jawa usiana jest większymi i mniejszymi wulkanami lecz jeden z nich, choć wcale nie największy jest wręcz legendą. Większość z turystów odwiedzających Jawę przyjeżdża, żeby podziwiać majestatyczne i groźne piękno wulkanu Bromo i jego okolicy. Wulkan jest bardzo aktywny i praktycznie nonstop dymi. W listopadzie zeszłego roku miała miejsce erupcja - okoliczne tereny pokrył czarny wulkaniczny pył. Od tego czasu zabronione było wejście na sam wulkan, dlatego też zwlekałem z odwiedzinami.
Chłopaki dawali radę (to w kratkę to sarong)
Decyzję o wyjeździe podjąłem dość spontanicznie. Motywacją był tykający zegar – niewiele wolnych niezaplanowanych weekendów pozostało mi w Indonezji, a odpuszczenie Bromo to tak jak nie przyjechać do Zakopanego będąc pół roku w Krakowie. Wybraliśmy się z trójką znajomych na motocyklach. Jak na miejscowe warunki uważam motor za najlepszy środek transportu na relatywnie krótkich trasach (powiedzmy do 150 km). Zawsze można się zatrzymać, a i zwykle dociera się wszędzie szybciej bo można przecisnąć się między samochodami w korku, chociaż (zwłaszcza w drodze powrotnej) siedzenie daje o sobie znać. Spakowaliśmy plecaki i po 15. w sobotę ruszyliśmy w drogę. Trasę wiodącą z Surabaji na południe znam już na pamięć i szczerze (z powodu korków) jej nie cierpię. Tworzą się one zwykle w pobliżu wulkanu błotnego, który utworzył się po nadmiernych odwiertach w poszukiwaniu gazu w Sidoarjo i zablkował wcześniej istniejącą trasę szybkiego ruchu.
Dymiący Bromo, po prawej Batok, w tle Semeru
Wschód słońca
Po około 2,5 godzinie jazdy zatrzymaliśmy się na obiad. Chłopaki wykorzystali czas przebierając się w cieplejsze ubrania – jak dla mnie wciąż było „panas” – gorąco. Indonezyjczycy ubierają kurtki i czapki jak temperatura spada poniżej 20C. Ja zostałem w szortach i zamówiłem do picia kawę z lodem, a oni stukali się po głowie. Gdy już zaczęliśmy się wspinać na górę, z której chcieliśmy rano podziwiać wschód słońca, mieliśmy nieprzyjemną niespodziankę. Droga była dość kręta i śliska, bo pokryta wulkanicznym pyłem i świeżo po deszczu. No i stało się, leżymy na drodze – na szczęście nic wielkiego się nie stało, skończyło się na rozbitym kolanie i pokiereszowanych rękach, natomiast kolega podarł sobie spodnie (mnie czekałoby to samo gdybym je wcześniej ubrał, a nie został w szortach). Początkowo bałem się, że skręciłem kolano, bo upadek zabolał do tego stopnia, że niemal zemdlałem z bólu, ale na szczęście zaraz przeszło. Ranę trzeba było jednak szybko umyć bo nie wyglądała zbyt ciekawie.
Ludzie na Jawie są naprawdę bardzo pomocni i otwarci, nie było problemu, żeby znaleźć kogoś kto pozwoli mi się umyć i doradzono mi też gdzie mogę dostać coś do odkażenia rany i bandaże. Okazał się być to sklep, ale właścicielka dała mi wszystko co potrzebne i nie chciała za to żadnych pieniędzy. Wypiliśmy jeszcze kawę (tym razem już na gorąco), ubrałem dłuższe spodnie i kurtkę i pora była stawić czoła górze Penanjakan.
Chociaż liczy ona 2770 mnpm, to na szczyt wiedzie asfaltowa droga. Mimo wypadku zdecydowaliśmy wcześniej, że nocować będziemy na szczycie. Chyba naprawdę zapomniałem co to zima, bo temperatura około 5C dała mi się we znaki. Początkowo próbowaliśmy rozłożyć nasze peleryny przeciwdeszczowe i położyć się na nich w zacisznym miejscu okrywając się sarongami (sarong to wielofunkcyjna muzułmańska spódnica męska służąca do modlenia się, jako szlafrok, koc, albo strój tradycyjny - niepotrzebne skreślić). Po wypróbowaniu wszelkich możliwych pozycji sypialnych stwierdziłem, że jest to mission impossible i powiedziałem chłopakom, że ja tam wolę pobiegać przez jakiś czas bo przynajmniej będzie mi ciepło, a zamarznąć nie zamierzam. Szybko doszli do wniosku, że tędy droga i następne kilka godzin spędziliśmy na bieganiu, śpiewaniu, graniu i generalnie robieniu z siebie wariatów. :) Czas dosyć nam się dłużył, jednak noc była naprawdę piękna – pełnia księżyca, spadające gwiazdy i lekko naszkicowana w dole sylwetka wulkanu Bromo z którego wydobywały się kłęby dymu.
O 3. otworzono pierwszy warung poniżej szczytu (dla nie wtajemniczonych z poprzednimi wpisami, warung to miejscowa stołówka uliczna) i rzuciliśmy się na gorącą herbatę. Po jakimś czasie zaczęli pojawiać się kolejni turyści (zapomniałem dodać, że na kilka godzin mieliśmy szczyt wyłącznie do swojej dyspozycji). Po 4. zaczęło się już robić tłoczno. Tuż przed 5. rozpoczął się spektakl, który wynagrodził noc spędzoną w niskiej temperaturze. Nie jestem w stanie opisać jak piękny był to wschód słońca i podejrzewam, że nawet zdjęcia tego nie są w stanie odzwierciedlić. Mówiąc szczerze trzeba po prostu tego samemu doświadczyć – widok zapierał dech w piersiach i wywoływał wzruszenie. Słońce wychodziło zza chmur znad położonych na wschodzie gór i powoli rzucało światło odsłaniając rozpościerającą się u podnóża góry Penanjakan kalderę, w której centrum znajduję się wulkan Bromo. 
Tengerczycy i ich konie  
Średnica kaldery Tengger to około 10 km. W jej centrum znajduje się właśnie Bromo, który wygląda trochę jak miska z której wydobywa się szary gęsty dym. Do niedawna jednak z wulkanu wydobywał się czarny pył wulkaniczny, którym pokryta jest cała okolica. Tuż obok znajduje się wyższy dość symetryczny stożkowaty szczyt Batok, który na pocztówkach ma piękny zielony kolor, teraz jednak ma barwę grafitu. W tle natomiast można zobaczyć majestatyczny szczyt Semeru - najwyższy szczyt Jawy – 3676 mnpm. Dla mieszkającej w tym rejonie lokalnej ludności - Tengerczyków - wyznających hinduizm (nieco bardziej animistyczny niż hinduizm balijski) teren ten jest miejscem świętym. 


Kiedyś były tu schody...
Widok był tak wspaniały, że ciężko było oczy oderwać. Około 7. zaczęliśmy zjeżdżać w dół, zatrzymując się jeszcze na sesję w innych punktach widokowych po drodze. Drodze, która rzeczywiście była w kiepskim stanie, ale to wina i wulkanu i naprawdę stromego zjazdu. Momentami trzeba było zejść z motoru i go prowadzić. Po zjeździe na dno kaldery przeraża pustka i unoszący się nad nami dym z wulkanu. Cisza wydaje się krzyczeć w uszach – nie słychać wiatru, nie słychać ptaków, nic. Podobne uczucie miałem rok temu na mongolskich stepach. Jedyne słuszne określenie tego miejsca to przerażające piękno przyrody. Kalderę pokrywa wulkaniczny pył, a teren ten nazywa się sawanną. Postanowiliśmy podjechać bliżej do wulkanu, chociaż kilka tygodni wcześniej według relacji znajomych był on jeszcze zamknięty dla turystów.
Tuż u stóp wulkanu mieści się hinduistyczna świątynia Poten – święte miejsce Tengerczyków. Ludzie Ci przypominają bardziej z ubioru Peruwiańczyków na tle gór, odzianych w coś na kształt ponczo dosiadając malutkich koników. Pogoda w weekend wyjątkowo dopisała a wulkan był też łaskawszy, dlatego tez można było wspiąć się na jego koronę. Przed erupcją na jego szczyt prowadziły schody, które jednak teraz pokrywa kilkumetrowa warstwa pyłu po której trzeba się niemal wdrapywać na czworaka. Pierwsze spojrzenie w głąb wulkanu i odgłos wydobywający się z krateru napawa przerażeniem. Z wnętrza wydobywa się śmierdzący ogromny słup dymu o zapachu siarki. Ponoć Tengerczycy wrzucają do niego dary, a potem próbują zejść na jego dno, żeby je odzyskać co ma gwarantować szczęście. Obecnie, chyba tylko ktoś niespełna rozumu zaryzykowałby taki krok. Patrząc w drugą stronę rozpościera się widok, który przypomina (dla fanów Tolkiena, a raczej Petera Jacksona) widok z Gondoru w stronę Mordoru. Po powrocie aż sprawdziłem czy Jackson nie wykorzystał tego krajobrazu we Władcy Pierścieni, ale jednak wszystkie sceny były kręcone w Nowej Zelandii. Nie było to jednak moje złudzenie bo na innym z blogów znalazłem podobną opinię.
Spojrzenie w piekło
Marsjański krajobraz, w dole Poten
Krajobraz jest nie księżycowy, a marsjański. To niesamowite jak niedostępna i nieprzyjazna potrafi być natura, a mimo wszystko nawet tam rosły pojedyncze krzewy, a całkiem niedaleko są osady ludzkie. Po zejściu z wulkanu postanowiliśmy odwiedzić jeszcze wodospad o którym wiele słyszało, ale mało kto się tam wybiera ze względu na trudną trasę. Po drodze mijaliśmy wioski Tengerczyków przykryte kołdrą z pyłu, drogi, domy, uprawy, obumarły las, wszystko w grafitowym kolorze, ale ludzie powoli już się otrząsają po tragedii, która ich spotkała i wracają do „normalnego trybu życia”. Ciężko nie odnieść wrażenia, że ludzie Ci są świadomi miejsca w którym mieszkają i być może to co dla nas byłoby końcem świata dla nich jest po prostu naturalnym zjawiskiem jak dla nas śnieg w zimie... 
Wodospad Madakaripura to kolejna z legend tego rejonu. Położony jest w wąskiej dolinie u podnóża pasma gór z którego najwyższego szczytu podziwialiśmy wschód słońca. Gdy przyjechaliśmy na parking, miejscowi szybko nam uświadomili, że z plecakami, w kurtkach i butach nie mamy się po co tam wybierać i trzeba i się rozebrać do szortów i japonek. Droga wiodła prosto przez rwący górski strumień. Wokół prawdziwa równikowa puszcza, odgłosy ptaków, małp i kto wieszcze wie czego, jednak w gąszczu ciężko cokolwiek wypatrzyć.
Już na samym początku droga z kamienia na kamień bądź w bród wydawała się challengem, ale im bardziej w górę strumienia tym większe stanowiła wyzwanie. Ze stłuczonym kolanem stanowiła prawdziwą ścieżkę zdrowia. W ¾ drogi był ostatni post z warungiem i od tego miejsca zaczął nas śledzić kilkuletni chłopiec próbujący sprzedać parasolkę. Po co parasol w dżungli? Po kilkunastu minutach okazało się, że nie byłby to tak głupi zakup. Żeby dotrzeć do końca wąwozu należało przejść przez kurtyny wodne mniejszych wodospadów. Na pocieszenie zimny prysznic podobno według Tengerczyków gwarantuje długowieczność. Aparat zbuntował się niestety w kontakcie z wodą dlatego zdjęć z końca wąwozu jest niewiele i kiepskiej jakości. Ostatni wodospad mierzy niemal 200 metrów. Trud godzinnej ścieżki zdrowia był znów wynagrodzony wspaniałym widokiem, który – tak, znów będę nudny – zabierał dech w piersiach. 
Droga powrotna jak to zwykle bywa była szybsza. Koledzy po drodze złapali pijawki, mnie udało się uniknąć tego niemiłego doświadczenia. Przemoknięci i zmęczeni, ale zadowoleni wsiedliśmy na motory i do domu. To niesamowite jak piękna jest nasza planeta…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz