Ostatni dzień w Bandungu miałem poświęcić na robienie zakupów. Bandung słynie z taniej odzieży – w mieście i pod nim znajduje się wiele outletów odzieżowych i wiele ubrań tutaj się po prostu szyje. Jak to zwykle ze mną bywa jak nie szukam to znajduję, a jak chcę znaleźć to nie ma. I tak też było tym razem.
Popołudniu zapakowałem się do tzw. ‘travela’ – czyli busotaksówki, która przewozi ludzi z punktu A do punktu B. Moja okazała się prawie pusta, jechał ze mną tylko jeszcze jedno Chino-Indonezyjczyk i kierowca. Drogę przespałem – wygodna autostrada, na której od wjazdu do Dżakarty zaczęły się tworzyć korki.
Jeśli ktoś narzeka na korki w Krakowie czy Warszawie, to niech sobie wyobrazi miasto o populacji 20 milionów z szczątkowym systemem transportu publicznego. Korki w Dżakarcie są legendarne nie tylko w Indonezji, ale poza jej granicami. I są czasami naprawdę horrendalne. Pamiętam jak w styczniu czekałem na kolegę, który miał mnie odebrać około 5 godzin, a nie wyjechał wcale późno… były po prostu korki.
W Dżakarcie dowlokłem się z moim bagażem na miejsce spotkania z Jarem z CS. Przyszedł z Michaelem z Kansas, który robił staż dziennikarski i razem pogadaliśmy przy tradycyjnym indonezyjskim obiedzie pod chmurką.
Nie musiałem się zbytnio martwić co robić w Dżakarcie, bo Jar jako doświadczony CSer miał przygotowany plan w zanadrzu. W sobotę najpierw wybraliśmy się na siłownię (po motoryzacyjnym falstarcie), po której dołączył do nas na lunch Michael. Razem pojechaliśmy poza Dżakartę do mało znanego, aczkolwiek urokliwego miejsca z malowniczym wodospadem. Po raz kolejny byłem w miejscu, którego nie ma w przewodnikach LP a jest warte więcej od niektórych tam zamieszczonych.
Po raz ostatni widziałem krajobraz jawajskiej wsi i powoli zaczynałem sobie uświadamiać, że zostały mi już zaledwie 2 dni w tym raju. Starałem się więc chłonąć prawie na zapas wszystko dookoła. Miałem też szczęście uczestniczyć w kolejnym (pogubiłem się już w rachubie) jawajskim weselu w Bogorze.
Po powrocie do Dżakarty jako, że wg indonezyjskich znajomych było jeszcze wcześnie (okolice północy!) poszliśmy na hangout do supermarketu 7/11. Razem z Michaelem mieliśmy sceptyczne podejście co do wyboru miejsca hangoutu, ale cóż… zgodnie z zasadą when you’re in Rome do as the Romans do, posiedzieliśmy przy kawie i zaczęliśmy grać w karty. Gra w karty wybitnie mi nie szła, chociaż partnerzy gry dawali mi wszelakie szanse na odegranie się, ale widocznie nie jestem do hazardu – nawet takiego bez stawek – stworzony. Złapała nas za to dość mocna głupawka i wypłoszyliśmy klientelę sklepu… A może po prostu wyszli, bo było już późno. Chcę też wyjaśnić, że nie siedzieliśmy bezpośrednio w supermarkecie tylko w wydzielonej jego części na piętrze, gdzie można było skonsumować zakupione w nim produkty. Ciekawy pomysł.
W niedzielę wybraliśmy się z Jarem do centrum miasta. Przejechaliśmy przez reprezentacyjną aleję Sudirman, z daleka zobaczyłem znów Monas i meczet Istiqlal. Chciałem tego dnia zobaczyć ostatni raz morze, więc wybraliśmy się do parku przy porcie. Zwiedziliśmy też oceanarium, które zrobiło na mnie fantastyczne wrażenie. Bardzo dobrze przygotowane ekspozycje wszelkich morskich stworzeń od rekinów i płaszczek przez żółwie i ośmiornice po krowy morskie. Wszystko w porównaniu do zoo w Surabaji, bardzo schludnie utrzymane i bardzo ciekawie zaprezentowane. Jako że była to niedziela, naturalnie było masę ludzi. Wieczór spędziliśmy w porcie oglądając zachód słońca a do mnie powoli dochodziły myśli, że to… no właśnie nie chcę pisać koniec, ale coś ewidentnie się kończyło. Przynajmniej jakiś etap.
Ostatniego dnia chciałem sobie pochodzić trochę po centrum Dżakarty, pojechałem więc razem z Jarem taksówką w stronę jego biura i połaziłem wśród wieżowców. Warszawa blado wypada na tle Dżakarty, a Dżakarta bardzo blado w porównaniu z Szanghajem czy nawet Kuala Lumpur. Oczywiście nie obyło się bez zaczepiania przez rikszarzy, ojekarzy, tuktukarzy i taksówkarzy. Nie przesadzali mi wcale, wiedziałem że następnego dnia już tego nie będę mieć. Ani nasi goreng, ani żadnego innego taniego i pysznego żarcia na ulicy. U nas tego po prostu nie ma i wiedziałem, że będę za tym tęsknić. I tęsknię. Sentymentalne myśli starałem się jednak tłumić, bo chciałem mieć dobre wspomnienia z tego dnia.
Z ciekawych miejsc udało mi się znaleźć szkołę do której uczęszczał jako dzieciak Barack Obama. Jego matka wyszła za Indonezyjczyka i młody przyszły prezydent USA chodził w Dżakarcie do podstawówki. Przed szkołą stoi pomnik młodego Obamy z napisem „Przyszłość należy do tych, którzy wierzą w siłę swoich marzeń”…
Zostało mi tylko zrobić zakupy, przeznaczyłem na to całe popołudnie, a o mało nie zabrakłoby mi czasu. Jar przyjechał wesprzeć mnie nieco wcześniej i razem pojechaliśmy w kierunku domu. W planach na wieczór była jeszcze kolacja z siostrzeńcem, który miał urodziny. Kolacja miała być około 20., ale dzięki korkom dotarliśmy dopiero do domu na 20.40… musiałem się jeszcze dopakować, a na około 21. zaplanowałem wyjazd na lotnisko. Jar wcześniej zaproponował, że mnie podwiezie. W takiej sytuacji czasowej zaproponowałem, że wezmę taksówkę, ale nie mogłem się wycofać z propozycji kolacji, bo byłoby to potraktowane pewnie jako afront. Poza tym czas w Indonezji jest przecież zrobiony z gumy… Jam karet.
Na kolację przyjechaliśmy około 21.15 i jako że zamówiliśmy pizzę, trochę trwało aż pojawiła się na stole. Podejrzewam, że większość ludzi w tym momencie zaczęłaby panikować. Ja rok temu pewnie też. Delikatnie tylko spoglądałem na zegarek, którego wskazówki z gumy nie były… Jar mnie uspokajał, że na pewno zdążymy. Do domu dotarliśmy na 22.10. 5 minut zajęło mi załadowanie 40kg dobytku z 8 miesięcy w Indonezji do samochodu i w drogę.
Na lotnisko normalnie jedzie się około 50 minut przy normalnym ruchu (nie normalnych korkach dla Dżakarty korkach, ale swobodnych ulicach). Mój samolot do Dubaju wylatywał o 0.40. Bramki check-in zamykane o 23.20. Nie trzeba dużo wyliczać, że zapasu czasowego było niewiele.
Na szczęście ruchu na ulicach już względnie nie było. Byliśmy już dobrze na autostradzie wiodącej na lotnisko i opowiedziałem Jarowi, jak to rok temu koleżanka w Moskwie w dobrej wierze zaoferowała nam podwózkę do metra w drodze na dworzec, a tu bach! był wypadek, korek na całego i na pociąg spóźniliśmy się dosłownie 2 minut. Nie minęło 10 minut od mojej historii i o godzinie 23.55 złapaliśmy gumę!
Jar spokojnie powiedział tylko, że zdążymy i że muszę łapać jakiś samochód, który nam pomoże zmienić koło szybciej, bo ekspertami w sprawach motoryzacyjnych raczej nie jesteśmy. Może zmienilibyśmy koło, ale nie w 10 minut! Udało mi się zatrzymać taksówkarza, który bez nachalnej próby przechwycenia mnie do taksówki pomógł nam zmienić koło. Nie miałem stopera ale zajęło nam nie więcej niż 7 minut.
O 22.05 ruszyliśmy, ale było już blisko. Trzeba było tylko strategicznie ustalić jak szturmować lotnisko i z czym, zabrałem tylko bagaż do nadania a Jarowi zostawiłem podręczny, który musiał zaparkować gdzieś samochód i obiecał, że mi go doniesie. O mało nie zapomniałem jednak biletu lotniczego z plecaka. Na odprawę dotarłem o 23.15… na minuty przed ich zamknięciem. Ufff!
Security przy bramkach było wyjątkowo mało wyrozumiałe i nie chciało wypuścić mnie z powrotem po moje rzeczy, ani Jara wpuścić (bo nie miał biletu), ale udało się odebrać rzeczy i pożegnać bocznym przejściem.
Charakter ostatnich godzin sprawił, że nie miałem możliwości ckliwej kontemplacji nad tym co zostawiam. I może dobrze. Jednakże, kiedy przeszedłem ostatnią odprawę oczy trochę się spociły…
Każde żegnaj oznacza jednak jakieś witaj… Jeszcze kilkadziesiąt godzin i byłem w domu.