Nie wiem kiedy minęło 6 tygodni, kiedy wyleciałem z Krakowa
po raz kolejny do Azji. Znów siedzę na lotnisku w drodze powrotnej i to moment,
którego najbardziej nie cierpię. Z jednej strony blisko domu, a z drugiej
strony drzwi znów się zamknęły za mną… ale po to są żeby je jeszcze otworzyć.
Tym razem do Azji wyjechałem z misją. Misja zakończyła się
24 lipca. Odwiedziłem miejsca, które widziałem dokładnie rok temu i z
perspektywy pilota wycieczki, wiele z nich wyglądało zupełnie inaczej. Rok temu
nie myślałem, że wrócę w dokładnie te same miejsca - nad jezioro Toba, do Bukit
Lawang na trekking w dżungli i na ukochaną Weh – chociaż swój album z Sumatry
na FB zatytułowałem „Sumatra –jeszcze kiedyś tutaj wrócę”.
Od 25 lipca znów byłem na swoim i udało mi się zwiedzić parę
magicznych miejsc, poznać mnóstwo nowych ludzi, zawiązać kilka przyjaźni, które
czas pokaże ile potrwają. Jedno jest pewne, w Azji czuję się jak ryba w wodzie
i ciężko mi za każdym razem wyjeżdżać. Z jednej strony każdy dzień przynosi coś
nowego, z drugiej czuję się w Azji na tyle w domu, że tracę motywację do
pisania. A może ogarnia mnie po prostu lenistwo? Chyba niestety jednak to
drugie.
Nie zrobiłem tym razem przerażającej liczby kilometrów jak
to mam w zwyczaju i chyba powoli zaczynam odchodzić od tego modelu. Wolę
zatrzymać się dłużej w jednym miejscu i lepiej je poznać. Zrezygnowałem z
wyjazdu do Laosu i zostałem na 10 dni w Kambodży, a potem pojechałem
bezpośrednio do Bangkoku, gdzie zostałem na tydzień.
Chyba najbardziej przypadł mi do gustu Bangkok, gdzie
mógłbym zamieszkać od zaraz. Co prawda język stanowi sporą barierę i pierwsze
dni czułem się, że jest tam trudniej o komunikację niż w Chinach, ale z czasem
się przyzwyczaiłem.
Na teraz starczy, na tyle pozwala mi bateria i połączenie na
lotnisku. Swoją drogą to dziwne, że internet na lotniskach w Azji jest czasami
bardziej dostępny niż tutaj w Niemczech.