Chwilę minęło już od momentu kiedy opuściłem Indonezję, a nie udało mi się jeszcze do końca opowiedzieć o zachodniojawajskich przygodach przed powrotem do Polski. Trzeba nadrobić zaległości – zwłaszcza, że już niedługo, jeśli wszystko się szczęśliwie ułoży będę mógł opisywać przygody z nowej części świata.
W Semarang wsiadłem do pociągu po raz pierwszy raz w Indonezji. Ani nie był specjalnie zatłoczony dworzec, pociąg też w porządku… a nasłuchałem się, że podróżowanie pociągami w Indonezji to koszmar. Inna sprawa, że nie był to pociąg klasy ekonomicznej tylko ‘bisnis’, za który zapłaciłem jak na Indonezję horrendalną cenę 45 zł za 8 godzin jazdy. Ale z miejscówką i perspektywą pięknych widoków Jawy Centralnej i Zachodniej.
Rzeczywiście widoki były piękne. Pociąg przejeżdżał chwilami tuż nad samym brzegiem Morza Jawajskiego a z drugiej strony mijaliśmy malownicze pola ryżowe, a w głębi łańcuchy wulkanów. Najpiękniejsze widoki można było podziwiać dopiero po wjechaniu do prowincji Jawa Zachodnia. Pociąg zaczął się wspinać w górę serpentynami, wulkaniczne szczyty były coraz bliżej, a płaskie pola ryżowe przemieniły się w bajeczne terasy. Zauważyłem na szyldach z nazwą danej stacji kolejowej dziwne numerki… na początku niskie. Gdy wjechaliśmy wyżej zorientowałem się, że to wysokość npm.
Do Bandunga – stolicy Jawy Zachodniej dojechałem koło godziny 16. Na dworzec przyjechał po mnie Opi, z którym kontakt utrzymywałem już od jakiegoś czasu i który z indonezyjską namolnością zapraszał mnie w odwiedziny od lutego. Miasto położone jest na wysokości ponad 700 mnpm na wzgórzach, żeby nie powiedzieć na zboczach wulkanów. Opi mieszkał ‘nad’ centrum i dojazd na motorze z moim 25kg plecakiem wymagał trochę gimnastyki.
O Bandungu mówi się, że to najprzyjemniejsze z dużych miast Indonezji. Rzeczywiście w porównaniu do Dżakarty i Surabaji, jest mniej tłoczno – chociaż miasto ma prawie 4 miliony mieszkańców – i klimat dzięki położeniu w górach chłodniejszy. Jest też parę ciekawych miejsc. Opi pozwolił mi korzystać ze swojego motoru na czas kiedy był w biurze, więc mogłem dogodnie dojechać wcześniej. Na początek wybrałem się w kierunku głównej arterii miasta – Jalan Asia-Afrika. Stoi tam budynek nazwany Budynkiem Wolności. Zorganizowano tam w 1955 konferencję, na której kraje jak Indonezja, które co dopiero uzyskały niepodległość wspierały kraje, które tego jarzma się nie wyzbyły. Mówi się, że to pierwsza konferencja ludów kolorowych w historii ludzkości.
W mieście sporo jest ciekawej kolonialnej architektury, majestatyczny meczet ‘Masjid Raya’, budynki władz miejskich i prowincjonalnych (w tym tzw. Budynek Szaszłyk, od kształtu jego iglicy), słowem można kilka godzin na jego zwiedzaniu spędzić. Ruch też do zniesienia na ulicy, chociaż jak to w dużych miastach Indonezji bywa, większość ulic jest jednokierunkowa i często krąży się dłuższy czas w kółko nim dotrze się do celu.
Koło południa zdecydowałem, że wybiorę się za miasto na pierwszy ze znanych pobliskich wulkanów. Koniec języka za przewodnika i w drogę na północ. Trochę się bałem, że automatyczny motor bez biegów nie da rady, ale bezpodstawnie. Po 40 minutach jazdy ostro pod górę, podziwiając widoki miasta podobne do widoków Krakowa z okolic w których mieszkam, dotarłem do bramy parku, gdzie trzeba było wykupić bilety wstępu. Ani rozmowa po indonezyjsku, ani żarty, ani prośby nie uchroniły mnie przed koniecznością wykupienia droższego biletu dla cudzoziemca. Trafiłem na niewłaściwego strażnika.
Tangkuban Parahu to nazwa wulkanu wznoszącego się ponad 2000 mnpm. Właściwie to resztki ogromnego wulkanu Sunda, który wybuchł wieki temu i teraz dogorywa. Turystów ściągają malownicze kratery, z których wydobywają się nieznośnie śmierdzące opary siarki. Ludzi rzeczywiście było mnóstwo i ciężko było znaleźć miejsce, żeby nacieszyć się widokiem w spokoju. Dotarłem też do drugiego krateru, mniej uczęszczanego, na dnie którego z wielkich głazów ludzie układali napisy typu ‘Tu byłem”… widać to nie tylko polski zwyczaj.
Następnego dnia wybrałem się zobaczyć inny wulkan również na dwóch kółkach. Wydostanie z miasta we właściwym południowym kierunku zajęło mi całkiem sporo czasu. Siatka szerokich, ale jednokierunkowych ulic Bandunga, których połowa była w remoncie w związku z czym porobiono objazdy, przypominała labirynt nie do wybrnięcia. Na właściwą wylotówkę dostałem się po prawie godzinie krążenia po mieście. Pogoda dopisywała (poprzedni dzień był nieco pod chmurą). Po drodze zatrzymałem się na jeden z lepszych nasi kuning jaki jadłem (żółty ryż, specjalność regionu Sunda).
Krajobraz w drodze do Kawah Putih był niemniej malowniczy od tego, który widziałem dnia poprzedniego. Muszę przyznać że Jawa Zachodnia jest naprawdę piękna i żałowałem trochę, że miałem na nią zaledwie parę dni. Inaczej niż dnia poprzedniego przy wjeździe na teren parku nie było problemu z przekonaniem, że jestem naturalizowanym Indonezyjczykiem i dostałem bilecik za grosze, ale nic za darmo – musiałem pozować do zdjęć.
W tłumaczeniu na polski Kawah Putih to biały krater. Na jego dnie znajduje się jezioro zabarwione przez roztwory siarki na bladobłękitny kolor. U brzegów jeziora siarczane błoto, w którym niektórzy brodzili – ponoć ma właściwości lecznicze dla skóry, ale należy uważać żeby nie przyschnęło, bo może poparzyć. Krajobraz iście księżycowy. Słyszałem, że sceneria była wykorzystywana do kręcenia filmów science-fiction. Wcale się nie dziwię takich miejsc w Indonezji jest pełno.
Słońce tego dnia wyjątkowo mocno operowało i wręcz nie dało się patrzyć na taflę wody. Gdy wróciłem na parking, na chwilę usiadłem i dosiadł się do mnie miejscowy strażnik parku. Wcale nie wciskał mi nic nachalnie, zapytał jak się podobało i czy widziałem drugi krater. Oczywiście, że nie widziałem, bo nie było na ten temat żadnej informacji. Pokazał mi ścieżkę w lesie i powiedział, że to jakaś godzina drogi na szczyt, z którego widać jezioro i drugi krater.
Miałem spory zapas czasowy, wiec zacząłem się wspinać. Ścieżka była dość stroma i od razu przypomniał mi się trekking w Bukit Lawang, jednak roślinność trochę inna, bo teren znacznie wyżej npm. Widok na szczycie przesłaniały drzewa, ale wędrówka dobra dla zdrowia i utrzymania kondycji.
Po powrocie przyszła pora myśleć o rozstaniu z Bandungiem. Kolejnego dnia chciałem dostać się do Dżakarty…