Wycieczka do Melaki rozpoczęła się falstartem, za który sam po części sobie jestem winny, bo wyszedłem z domu za późno. Wsiadłem w monorail, a potem musiałem się przesiąść do kolejki miejskiej. A tu zonk. Stacja zamknięta, policja nikogo do środka nie wpuszcza. Powodem – demonstracje w mieście, a raczej utrudnienie demonstrantom dotarcia do centrum. Zablokowano też większość ulic w centrum, nie kursowały autobusy. Pociągi niby chodziły, ale zamknięto stacje transferowe. Pytam się policjanta, jak w takim razie mam dotrzeć na terminal autobusowy. Gość mi odpowiada, że mogę np. wziąć taxi. Biorąc pod uwagę, że ulica na której staliśmy była zablokowana, zapytałem czy ma telefon na taxi helikopterowe, bo obawiam się, że zwykłe mnie stąd nie zabierze. Obruszył się, że to nie jego wina, na co mu odpowiedziałem, że moja tym bardziej, a on reprezentuje władze, które są odpowiedzialne za blokadę centrum i proszę o konkretną informację jak mam dojechać na terminal. Poza taksówką, która nie była żadną alternatywą nie znał innej opcji.
Z desperacji ruszyłem z 15-kg plecakiem w bliżej nieznanym kierunku, przed siebie byleby nie stać w miejscu. Dotarłem do kolejnego miejsca, gdzie byli policjanci i tym razem Ci okazali się bardziej pomocni tym bardziej, że zacząłem mówić w bahasa. Malezyjski i indonezyjski są bardzo podobne. Przez pierwsze dni pobytu w Kuala Lumpur łapałem się na tym, że nonstop pytałem o drogę w bahasa, na co ludzie się uśmiechali i odpowiadali po angielsku. To kolejna nowość w KL po Indonezji, angielski zdecydowanie wystarcza do komunikacji z każdym. Policjant powiedział mi, że kolejna stacja jest czynna i jak pójdę w tą stronę to za jakieś 20 minut tam dojdę.
I doszedłem. Szybko dojechałem na terminal, duży, nowoczesny, świeżo otwarty, przypominający prawie lotnisko. Podobne terminale widziałem rok temu w Chinach. Autobus też bardzo komfortowy. Do Melaki zaledwie 2 godziny po autostradzie. Ulokowałem się w hostelu w Chinatown poleconym przez Gana. Dość przyjemny, rozmowni właściciele i sympatyczni goście. Nie marnowałem długo czasu, bo dotarłem znacznie później niż planowałem i poszedłem w miasto.
Melaka, od którego to portu wzięła się nazwa cieśniny między Półwyspem Malajskim a Sumatrą, była swego czasu głównym portem rejonu, o kontrolę nad którym walczyło kilka mocarstw. Przechodziła z rąk do rąk. Od miejscowych Malajów, do Portugalczyków, Holendrów, Anglików… Miasto od zawsze z racji swojego położenia na szlaku z Oceanu Indyjskiego na wschód w kierunku Wysp Korzennych i dalej Pacyfiku było mieszanką kultur. I tak zostało do dziś.
Stare Miasto wygląda jak śmieszna hybryda - połączenie miasteczka śródziemnomorskiego z holenderskim i chińskim. W centrum jest kilka charakterystycznym kościołów, które świadczą o silnych wypływach kolonialnych. Wiele budynków w centrum ma czerwony tynk. Nad miastem góruje kilka wzgórz – na jednym z nich forteca (a raczej pozostałości) św. Jana, na innym kościół św. Piotra (też ruina). W mieście pełno różnorakich muzeów – zauważyłem, że w Malezji na każdym kroku jest muzeum, często bez specjalnego powodu. Po mieście jeżdżą śmieszne riksze ozdobione kwiatami, a z megafonów płynie muzyka do wyboru, ale dość ograniczonego do wszelkiej maści kiczu.
Wieczorem na centralnej ulicy Chinatown był targ, na którym można było kupić mydło i powidło. Ludzi masakrycznie dużo. Wydaje mi się, że całe Kuala Lumpur właśnie tutaj przyjechało, chcąc uciec od demonstracji w mieści, bo rano na ulicach rzeczywiście nikogo tam nie było. Jedzenie w Melace jest pyszne – oczywiście nie zdążyłem spróbować wszystkiego, ale spróbowałem słynnych klusek z krewetek. Kuchnia miejscowa to tzw. Baba-Nyonya – fuzja kuchni chińskiej, malajskiej, indyjskiej, portugalskiej i ogólnie rzecz ujmując europejskiej.
Drugiego dnia wybrałem się na spacer dość wcześnie rano. Było świeżo po deszczu, dlatego na ulicach pusto. Postanowiłem się wybrać na wyspę, która według planu była blisko centrum. Plan jednak okazał się mało adekwatny do rzeczywistości i wyspa była dobrą godzinę marszu, a okolica średnio ciekawa. Zabudowa wyspy była dopiero w czasie konstrukcji. Wybrałem się na nią, żeby zobaczyć zbudowany parę lat temu „Pływający Meczet”. Ale jak dureń ubrałem się w krótkie spodenki, więc nawet nie próbowałem wejść do środka. Z zewnątrz dość ciekawie się prezentuje, chociaż to też kwestia upodobań - dla niektórych nowoczesne meczety to szczyt kiczu. Posiedziałem trochę nad brzegiem cieśniny Melaka wypatrując na próżno Sumatry (to najwęższe miejsce cieśniny), ale zaczęły się zbierać chmury, więc w porę zebrałem się przed deszczem.
Po ulewie wybrałem się z powrotem na stare miasto, spacerując wokół kanałów, które trochę przypominają Amsterdam, tyle, że w Holandii raczej w wodzie nie spotkamy waranów. Dotarłem też na wzgórze na którym znajduje się chiński cmentarz. Chińskie grobowce są dość obszerne, bo muszą pomieścić sporą część majątku zmarłego. Po dniu spędzonym w Melace miałem wrażenie, że znam centrum na wylot. Mimo, że niewielkie to jednak bardzo przyjemne i chętnie bym tutaj wrócił.
Do kolejnego punktu – Penang, wybrałem się nocnym autobusem. Na miejsce dotarłem wcześnie rano – około 5. zanim zaczęły jeszcze kursować autobusy miejskie (tak, nie tylko w KL są autobusy miejskie, inne miasta też mają). Moja sąsiadka z autobusu była bardzo zaniepokojona o mój los, biednego chłopca z plecakiem samego w obcym mieście, co też on pocznie i chciała mi zamówić taksówkę, ale podziękowałem jak dowiedziałem się, że do Georgetown, starego centrum wyspy Penang jest dość daleko i kurs będzie drogi. Wolałem poczekać na autobus.
W Penang zatrzymałem się znów na CS. Przygarnął mnie Cheeleong, którego postawiłem na nogi dość wcześnie rano, ale albo naprawdę nie miał nic przeciwko albo po azjatycku nie pokazywał po sobie niezadowolenia. Mieszkałem w samym centrum starego Georgetown na ulicy Armeńskiej – ponoć dawno zamieszkałej, właśnie przez tą narodowość – w artystycznym mieszkaniu, które zdawało się być jak dla mnie wydarte gdzieś z krakowskiego Kazimierza. Cheeleong marzy o otwarciu kafejki i gromadzi antyki, które ktoś inny wyrzuca. Część jego mieszkania jest dość starannie zaaranżowana, a część to magazyn rupieci, na które jeszcze nie znalazł pomysłu. Było to pierwsze tego typu mieszkanie w Azji jakie spotkałem i byłem w nim zakochany.
Miałem cały jeden dzień na Penang, więc o 8. wybrałem się na miasto, w którym dużo bardziej niż Melace przeważają Chińczycy. Na śniadanie chciałem zjeść coś lokalnego więc poszedłem w rejon ulicznego żarcia, ale niestety z angielskim było ciężko, a mój chiński z tamtego roku gdzieś się rozmył. Tak czy inaczej Chińczycy w Malezji po mandaryńsku za wiele nie mówią, choć owszem go rozumieją – zwykle jednak mówią w lokalnym dialekcie Hokkien, który jest rozpowszechniony w Azji Południowo-Wschodniej. Menu było tylko w znaczkach bez obrazków więc wybrałem coś tam za rozsądną cenę i po 10 minutach dostałem miskę makaronu krewetkowego. Wybór nie najgorszy.
Cheeleong dał mi mapkę centrum z zaznaczonym najważniejszymi budynkami (w większości świątyniami chińskimi), które zdążyłem zaliczyć w 2 godziny, łącznie z przykładami pobrytyjskiej architektury kolonialnej i resztkami fortu. Na mapce wyspy znalazłem park narodowy i postanowiłem uciec od miasta w zielone. Wsiadam do autobusu, a tam kierowca nie chce wydać mi reszty. W Penang mają dziwny system, że za przejazd trzeba wrzucić odliczoną kwotę do pudełka, a kierowca wydaje bilet, którego nie można kupić nigdzie indziej. Miałem całe 10 ringgitów i kazał mi wysiąść, ale ja spróbowałem popytać o zmianę u współpasażerów. Niestety nikt nie chciał mieć drobnych. Przejechałem parę przystanków, po czym kierowca ostentacyjnie zatrzymał się na środku drogi i kazał mi wysiąść i rozmienić pieniądze. Co kraj to inny obyczaj… autobusowy.
Do parku dotarłem następnym autobusem. Przede mną kilka godzin przez nadbrzeżną dżunglę. Trekking był po Sumatrze średnio challenging, czasami jakaś lina czasami liana do podciągnięcia. Stoczyłem kilka walk na uśmiechy z małpami – gdy pokaże im się zęby zwykle uciekają, chociaż co odważniejsze trzymają pozycję i próbują atakować zwłaszcza jak czują, że mają przewagę liczebną. Plaże w Penang owszem bardzo ładne, ale woda dość brudna i pełno meduz, więc o pływaniu nie było mowy. Dotarłem do północno-wschodniego cypla wyspy na którym znajduje się latarnia. Po drodze wylałem z siebie hektolitry potu.
Na plażach było sporo rodzin arabskich. Standardowo wygląda to tak – tatuś w szortach ze sporą ilością wszelkiej biżuterii i w średnio gustownym ubraniu, ale ważne, że zachodniej marki; mamusia – ubrana na czarno od stóp do głów z zakrytą twarzą, a na nosie często okulary z Prady, D&G czy temu podobnych zakrywające resztę twarzy i zgraja dzieciaków płci obojga robiących dokładnie cokolwiek im się podoba.
Wieczorem wróciłem do centrum i nim Cheeleong wrócił z pracy miałem jeszcze do załatwienia kupno adaptera, który jest Malezji niezbędny do wtyczek. Obowiązuje tutaj brytyjski system kontaktów i nasze wtyczki wymagają specjalnego adaptera, który nie znajduje się w posiadaniu większości miejscowych, dlatego trzeba się w takowy zaopatrzyć. Potem wyszliśmy z Cheeleong na chińskie żarcie i tym razem już nie musiałem się martwić, że dostanę niechcianą niespodziankę, tym bardziej, że poszliśmy na tzw. gorący kociołek, który w Pekinie mi nie przypadł do gustu, ale tu jak najbardziej.
Z Penangu nie chciało mi się tak szybko wyjeżdżać, bo znaleźliśmy z Chee sporo wspólnych tematów do rozmów, a jeden wieczór to zdecydowanie za mało do omówienia wszystkiego. Ale wcześniej kupiłem już bilet na wzgórza Cameron, więc trzeba było ruszać w drogę. Autobus był podstawiony pod agencję w centrum, gdzie kupiłem bilety. Oprócz mnie pasażerami było kilka rodzin arabskich wyglądających właśnie tak jak opisałem wyżej. Jeden z nich był wyjątkowo drażniący, bo wypytywał się właścicielkę agencji o różne pierdoły jak np. rodzaj opon autobusu i temperaturę klimatyzacji. Gdy autobus spóźnił się o kilka minut (przyjechał ostatecznie może 10 minut później) zaczął panikować, a gdy dojechał zajął ze swoją świtą nie te miejsca, które powinien, ale naturalnie nie miał ochoty się z nich ruszyć, gdy dosiedli się klienci z właściwymi biletami. Generalnie rzecz biorąc nie są to ludzie, z którymi ma się ochotę spędzać wakacje… Niestety był to szczyt arabskiego sezonu.