środa, 31 sierpnia 2011

Goodbye SAIMS...



Coś się musi skończyć, żeby móc zaczęło się coś… Długo walczyłem z myślami, ale w końcu zdecydowałem, że pora na zmiany. Nie wiem czy będą to zmiany na lepsze, ba!... nie wiem w ogóle póki co jakie będą to zmiany. Wiem, że rozdział SAIMS i Surabaja się skończyły.
8 miesięcy, które tu spędziłem ciężko porównać do jakiegokolwiek innego doświadczenia. Byłem tutaj nauczycielem, ale chyba sam więcej się nauczyłem o sobie, życiu, ludziach. Na pewno czuję się teraz silniejszy i pewniejszy swoich wyborów. Dzięki ludziom tutaj nauczyłem się cierpliwości (chociaż daleko mi do poziomu jaki oni reprezentują, że NIC nie wyprowadzi ich z równowagi), uśmiechu (ale mimo wszystko nie potrafię go jeszcze tak dobrze udawać jak oni) i czerpania pozytywów z każdego momentu w życiu. Dalej jednak brakuje mi (i chyba na szczęście) ich beztroskości w codziennym życiu, braku planowania i poczucia humoru graniczącego z infantylnością.
Decyzja chociaż przemyślana, to jednak ostateczna była podjęta pod wpływem impulsu i dlatego dociera do mnie do tej pory. Siedzę teraz ostatnie 3 dni w pustej szkole i wszędzie widzę dzieciaki, których nie ma, bo świętują Idul Fitri (zakończenie ramadanu) z rodzinami. Już ich pewnie nie zobaczę… Chociaż obiecywałem, że wrócę ich odwiedzić. Nie wiem czy będzie to możliwe, na pewno chciałbym… może nie szybko, ale na pewno chciałbym je jeszcze spotkać. Nauczyłem się od nich wielu rzeczy i dały mi niesłychanie dużo satysfakcji.
Ostatni tydzień w szkole był dla mnie bardzo trudny. Większość nie wiedziała, że to moje ostatnie dni, nie chciałem, żeby to stało się wielkim wydarzeniem. Uczniowie pewnie wcześniej coś wiedzieli, ale powiedziałem im o tym osobiście dopiero ostatniego dnia zajęć szkolnych przed wakacjami na koniec ramadanu. Głos mi się trochę łamał żegnając się z nimi. Kilka dni wcześniej na spotkaniu w szkole z koleżanką z konsulatu USA patrzyłem na salę wypełnioną uczniami i ciężko mi było sobie uzmysłowić, że to ostatnie chwile z nimi. Tak dużo czasu z nimi spędziłem, czasami było mi trudno ich ogarnąć, ale będę pamiętać te momenty kiedy śmialiśmy się i żartowaliśmy.
W poniedziałek żegnałem się już na dobre. Dzieciaki nie pytały czy tylko kiedy wracam. Zżyły się ze mną, tak jak z nimi. Dostałem rysunki, zrobiłem ostatnie zdjęcia na pamiątkę. Będę tęsknić. Bardzo.
Nie tylko za szkołą, ale za całym otoczeniem tutaj. Wczoraj po raz ostatni wyszedłem zjeść kolację na ulicę Raya Semampir, gdzie zwykle się stołowałem. Z powodu Idul Fitri większość warungów była zamknięta. Pożegnałem się ze sprzedawcami w Indomarecie i Alfamarcie (coś jak nasze Żabka i Kefirek, są wszędzie), chłopakami w serwisie motorowym i niektórymi po drodze, z którymi czasami zamieniałem parę słów. Będzie mi brakować ich uśmiechniętych twarzy, nawoływania za mną, które czasem mnie drażniło, a czasem było przyjemne.
Przyszedł czas się spakować i ruszyć dalej. Nie wiem jeszcze gdzie, ale jestem pełny nadziei, że któreś drzwi się otworzą. Póki co niedługo zamknę drzwi swojego pokoju w SAIMS, w którym spędziłem 8 miesięcy. Pożegnam się ze strażnikami i pojadę na dworzec autobusowy. Żegnaj Wschodnia Jawo…




Terima kasih untuk semuanya. Aku akan rinddu sekali… Mohon maaf lahir dan batin.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Herbaciane wzgórza


Przepraszam z góry za dłuższą przerwę w pisaniu. Trochę się ostatnio działo w każdym aspekcie, ale o tym później. Najpierw wrócę do przerwanej relacji z Malezji.
Po kilku godzinach w autobusie w arabskim towarzystwie dotarłem na wyżyny Cameron. Krajobraz zmienił dramatycznie z nadmorskich nizin dotarłem na porośnięte dżunglą wzgórza. Z opowiadań znajomych Cameron Highlands wydawały mi się spokojną sielankową wioską, a tymczasem dotarłem do przepełnionego turystami kurortu. Niespecjalnie ta sytuacja mnie cieszyła, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. 
Ulokowałem się w Father’s Guesthouse i jako że była już 3 po południu postanowiłem nie marnować czasu i wybrałem się w bliżej nieznanym kierunku przed siebie. Po kilkudziesięciu minutach marszu dotarłem do miejsca skąd rozpościerał się wspaniały widok na plantacje herbaty. Rejon ten słynie z upraw tej rośliny, a także owoców takich jak truskawki. Położenie na wysokości około 1000 m npm sprzyja ich wegetacji. Równo przycięte, niskie krzaki herbaty między którymi wiją się labirynty ścieżek są niesamowicie malownicze. Co prawda widziałem już plantacje w tamtym roku w Chinach, ale te wywarły na mnie zdecydowanie większe wrażenie.
W drodze powrotnej do Tanah Rata (jednej z wiosek w rejonie Cameron, gdzie się zatrzymałem) udało mi się złapać stopa, chińską, dość rozmowną parę. Zatrzymaliśmy się na filiżankę w jednej z herbaciarni położonej na wzgórzach z widokiem na plantacje. Chociaż jestem zdeklarowanym kawiarzem, a nie herbaciarzem, to herbata w takim otoczeniu smakuje wyśmienicie. 
Podwieźli mnie potem do samego centrum i jako że w portfelu zrobiło się jakoś tak pusto poszedłem wyciągnąć ringgity z bankomatu. Indonezyjska karta nie chciała współpracować z malezyjskim bankomatem, natomiast polska… hmm po 7 miesiącach niekorzystania z niej zapomniałem PIN, a przynajmniej ten, który myślałem, że jest poprawny nie działał. Nie byłoby większego problemu z jego zmianą, ale w Surabaji zostawiłem polską kartę SIM potrzebną do zmiany PINu. Całe szczęście, że wcześniej kupiłem bilet na autobus do Kuala Lumpur, bo musiałbym liczyć na powrót do stolicy stopem. 
Plan na drugi dzień to wejście na jeden z otaczających wzgórza szczytów. Po drodze od niechcenia spróbowałem bez większej nadziei wyciągnąć pieniądze z innego bankomatu  i tym razem indonezyjska karta zadziałała… Tyle, że niezdarnie przy wpisywaniu kwoty podałem o jedno zero za dużo i zamiast 100, dostałem 1000 ringgitów. Cóż, lepiej mieć więcej niż mniej…
Po uprzednim sprawdzeniu na mapie wybrałem szlak numer 15. W informacji turystycznej niestety nie mieli dostępnych map na sprzedaż (komu potrzebna mapa jak idzie na trekking?) więc na czuja poszedłem przed siebie. Zero jakichkolwiek drogowskazów w którą stronę i jak. Po godzinie marszu drogą asfaltową znalazłem ścieżkę wiodącą w górę i starając się zapamiętać drogę wszedłem w las. Nie była to może sumatrzańska dżungla, ale nie były to też Planty. Z każdym metrem robiło się gęściej i ciemniej i tylko co kilkaset metrów widać było prześwity umożliwiające widok w dół doliny. Przez chwilę rozważałem wariant zostawiania za sobą jakichś śladów, żeby nie zabłądzić, ale na szczęście nie trafiłem na żadne skrzyżowania szlaków. Drzewa porośnięte były niesamowitą ilością porostów co świadczy o czystości powietrza. Oprócz pełzających czarnych wijów i motyli nie napotkałem na praktycznie żadne zwierzęta. Dość przyjemna przechadzka... na pewno lepsze to niż siedzenie z milionem turystów w miasteczku na dole. 
Do hostelu wróciłem około południa, dopakowałem się i po obiedzie czekał na mnie już bus do Kuala Lumpur. Po drodze wpadłem na młodą parę z Polski… już dawno nie wpadłem na żadnych Polaków, więc miło było pogadać.
4 dni w Kuala Lumpur spędziłem dość leniwie. Wcześniej zdążyłem zobaczyć już większość ‘must-sees’. Jednym z niewielu, którego jeszcze nie zaliczyłem były jaskinie Batu znajdujące się na północnym skraju metropolii. Dostać się tam można bardzo wygodnym pociągiem. Co ciekawe pociągi w Malezji mają specjalne wagony przeznaczone wyłącznie dla kobiety, ba!... na peronie jest też wyznaczone miejsce, gdzie ten wagon się zatrzyma i oczekiwać mogą tam również jedynie kobiety. Co kraj to obyczaj…
Jaskinie Batu to kompleks hinduistycznych świątyń. Do ich wnętrza wiodą strome schody po których szaleją małpy. Zdecydowanie nie są to moje ulubione zwierzęta i one chyba też czują, że za sobą nie przepadamy i dają mi spokój. Znów nie obyło się bez straconych okularów, aparatów i butów… na szczęście nie ja byłem ofiarą. Świątyń w grotach Batu jest kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt, większe i mniejsze. Nie mam większego pojęcia na ich temat, więc nie mogę się więcej na ich temat rozpisać. Natomiast atmosfera wokół jest iście eteryczna i ciężka do porównania. Każda wizyta w hinduskim miejscu utwierdza mnie w przekonaniu, że muszę wcześniej czy później trafić do Indii. Nie straszny mi już jest azjatycki chaos, bród na ulicach i tłumy… Indonezja jest dobrym sprawdzianem.
W Kuala Lumpur czułem się bardzo dobrze i na pewno tam wrócę. Miasto jest w sam raz, ani nie za duże, a nie wioskowate, jest co robić i ciężko się nudzić. Z miastem pożegnałem się w niedzielę, spacerując przez większość dnia po centrum – Bukit Bintang, rejonie Chinatown i rejonie rządowym. Udało mi się też w końcu odwiedzić Meczet Narodowy. Z bardzo ciekawego drzewa genealogicznego 25-ciu proroków ukazanych w Koranie, dowiedziałem się, że wszyscy z nich byli muzułmanami. Problem tkwi w tym, że 24-ech spotykamy w Starym i Nowym Testamencie pod bardziej lub mniej zmienionymi imionami. Ich chronologia jest dokładnie taka sama, więc ciężko o pomyłkę… Cóż, każda religia nagina fakty na swoją korzyść. Ale jak byście nie wiedzieli to Adam i Ewa byli muzułmanami… w konsekwencji Noe, Salomon, wreszcie Jezus też… No więc nam chyba też wypada? Przynajmniej z takiej logiki można to wywnioskować…

wtorek, 2 sierpnia 2011

Melaka & Penang.



Wycieczka do Melaki rozpoczęła się falstartem, za który sam po części sobie jestem winny, bo wyszedłem z domu za późno. Wsiadłem w monorail, a potem musiałem się przesiąść do kolejki miejskiej. A tu zonk. Stacja zamknięta, policja nikogo do środka nie wpuszcza. Powodem – demonstracje w mieście, a raczej utrudnienie demonstrantom dotarcia do centrum. Zablokowano też większość ulic w centrum, nie kursowały autobusy. Pociągi niby chodziły, ale zamknięto stacje transferowe. Pytam się policjanta, jak w takim razie mam dotrzeć na terminal autobusowy. Gość mi odpowiada, że mogę np. wziąć taxi. Biorąc pod uwagę, że ulica na której staliśmy była zablokowana, zapytałem czy ma telefon na taxi helikopterowe, bo obawiam się, że zwykłe mnie stąd nie zabierze. Obruszył się, że to nie jego wina, na co mu odpowiedziałem, że moja tym bardziej, a on reprezentuje władze, które są odpowiedzialne za blokadę centrum i proszę o konkretną informację jak mam dojechać na terminal. Poza taksówką, która nie była żadną alternatywą nie znał innej opcji.
Z desperacji ruszyłem z 15-kg plecakiem w bliżej nieznanym kierunku, przed siebie byleby nie stać w miejscu. Dotarłem do kolejnego miejsca, gdzie byli policjanci i tym razem Ci okazali się bardziej pomocni tym bardziej, że zacząłem mówić w bahasa. Malezyjski i indonezyjski są bardzo podobne. Przez pierwsze dni pobytu w Kuala Lumpur łapałem się na tym, że nonstop pytałem o drogę w bahasa, na co ludzie się uśmiechali i odpowiadali po angielsku. To kolejna nowość w KL po Indonezji, angielski zdecydowanie wystarcza do komunikacji z każdym.  Policjant powiedział mi, że kolejna stacja jest czynna i jak pójdę w tą stronę to za jakieś 20 minut tam dojdę.
I doszedłem. Szybko dojechałem na terminal, duży, nowoczesny, świeżo otwarty, przypominający prawie lotnisko. Podobne terminale widziałem rok temu w Chinach. Autobus też bardzo komfortowy. Do Melaki zaledwie 2 godziny po autostradzie. Ulokowałem się w hostelu w Chinatown poleconym przez Gana. Dość przyjemny, rozmowni właściciele i sympatyczni goście. Nie marnowałem długo czasu, bo dotarłem znacznie później niż planowałem i poszedłem w miasto.
Melaka, od którego to portu wzięła się nazwa cieśniny między Półwyspem Malajskim a Sumatrą, była swego czasu głównym portem rejonu, o kontrolę nad którym walczyło kilka mocarstw. Przechodziła z rąk do rąk. Od miejscowych Malajów, do Portugalczyków, Holendrów, Anglików… Miasto od zawsze z racji swojego położenia na szlaku z Oceanu Indyjskiego na wschód w kierunku Wysp Korzennych i dalej Pacyfiku było mieszanką kultur. I tak zostało do dziś. 
Stare Miasto wygląda jak śmieszna hybryda -  połączenie miasteczka śródziemnomorskiego z holenderskim i chińskim. W centrum jest kilka charakterystycznym kościołów, które świadczą o silnych wypływach kolonialnych. Wiele budynków w centrum ma czerwony tynk. Nad miastem góruje kilka wzgórz – na jednym z nich forteca (a raczej pozostałości) św. Jana, na innym kościół św. Piotra (też ruina). W mieście pełno różnorakich muzeów – zauważyłem, że w Malezji na każdym kroku jest muzeum, często bez specjalnego powodu. Po mieście jeżdżą śmieszne riksze ozdobione kwiatami, a z megafonów płynie muzyka do wyboru, ale dość ograniczonego do wszelkiej maści kiczu. 
Wieczorem na centralnej ulicy Chinatown był targ, na którym można było kupić mydło i powidło. Ludzi masakrycznie dużo. Wydaje mi się, że całe Kuala Lumpur właśnie tutaj przyjechało, chcąc uciec od demonstracji w mieści, bo rano na ulicach rzeczywiście nikogo tam nie było. Jedzenie w Melace jest pyszne – oczywiście nie zdążyłem spróbować wszystkiego, ale spróbowałem słynnych klusek z krewetek. Kuchnia miejscowa to tzw. Baba-Nyonya – fuzja kuchni chińskiej, malajskiej, indyjskiej, portugalskiej i ogólnie rzecz ujmując europejskiej.
Drugiego dnia wybrałem się na spacer dość wcześnie rano. Było świeżo po deszczu, dlatego na ulicach pusto. Postanowiłem się wybrać na wyspę, która według planu była blisko centrum. Plan jednak okazał się mało adekwatny do rzeczywistości i wyspa była dobrą godzinę marszu, a okolica średnio ciekawa. Zabudowa wyspy była dopiero w czasie konstrukcji. Wybrałem się na nią, żeby zobaczyć zbudowany parę lat temu „Pływający Meczet”. Ale jak dureń ubrałem się w krótkie spodenki, więc nawet nie próbowałem wejść do środka. Z zewnątrz dość ciekawie się prezentuje, chociaż to też kwestia upodobań - dla niektórych nowoczesne meczety to szczyt kiczu. Posiedziałem trochę nad brzegiem cieśniny Melaka wypatrując na próżno Sumatry (to najwęższe miejsce cieśniny), ale zaczęły się zbierać chmury, więc w porę zebrałem się przed deszczem.
Po ulewie wybrałem się z powrotem na stare miasto, spacerując wokół kanałów, które trochę przypominają Amsterdam, tyle, że w Holandii raczej w wodzie nie spotkamy waranów. Dotarłem też na wzgórze na którym znajduje się chiński cmentarz. Chińskie grobowce są dość obszerne, bo muszą pomieścić sporą część majątku zmarłego. Po dniu spędzonym w Melace miałem wrażenie, że znam centrum na wylot. Mimo, że niewielkie to jednak bardzo przyjemne i chętnie bym tutaj wrócił.
Do kolejnego punktu – Penang, wybrałem się nocnym autobusem. Na miejsce dotarłem wcześnie rano – około 5. zanim zaczęły jeszcze kursować autobusy miejskie (tak, nie tylko w KL są autobusy miejskie, inne miasta też mają). Moja sąsiadka z autobusu była bardzo zaniepokojona o mój los, biednego chłopca z plecakiem samego w obcym mieście, co też on pocznie i chciała mi zamówić taksówkę, ale podziękowałem jak dowiedziałem się, że do Georgetown, starego centrum wyspy Penang jest dość daleko i kurs będzie drogi. Wolałem poczekać na autobus.
W Penang zatrzymałem się znów na CS. Przygarnął mnie Cheeleong, którego postawiłem na nogi dość wcześnie rano, ale albo naprawdę nie miał nic przeciwko albo po azjatycku nie pokazywał po sobie niezadowolenia. Mieszkałem w samym centrum starego Georgetown na ulicy Armeńskiej – ponoć dawno zamieszkałej, właśnie przez tą narodowość – w artystycznym mieszkaniu, które zdawało się być jak dla mnie wydarte gdzieś z krakowskiego Kazimierza. Cheeleong marzy o otwarciu kafejki i gromadzi antyki, które ktoś inny wyrzuca. Część jego mieszkania jest dość starannie zaaranżowana, a część to magazyn rupieci, na które jeszcze nie znalazł pomysłu. Było to pierwsze tego typu mieszkanie w Azji jakie spotkałem i byłem w nim zakochany. 
Miałem cały jeden dzień na Penang, więc o 8. wybrałem się na miasto, w którym dużo bardziej niż Melace przeważają Chińczycy. Na śniadanie chciałem zjeść coś lokalnego więc poszedłem w rejon ulicznego żarcia, ale niestety z angielskim było ciężko, a mój chiński z tamtego roku gdzieś się rozmył. Tak czy inaczej Chińczycy w Malezji po mandaryńsku za wiele nie mówią, choć owszem go rozumieją – zwykle jednak mówią w lokalnym dialekcie Hokkien, który jest rozpowszechniony w Azji Południowo-Wschodniej. Menu było tylko w znaczkach bez obrazków więc wybrałem coś tam za rozsądną cenę i po 10 minutach dostałem miskę makaronu krewetkowego. Wybór nie najgorszy.
Cheeleong dał mi mapkę centrum z zaznaczonym najważniejszymi budynkami (w większości świątyniami chińskimi), które zdążyłem zaliczyć w 2 godziny, łącznie z przykładami pobrytyjskiej architektury kolonialnej i resztkami fortu. Na mapce wyspy znalazłem park narodowy i postanowiłem uciec od miasta w zielone. Wsiadam do autobusu, a tam kierowca nie chce wydać mi reszty.  W Penang mają dziwny system, że za przejazd trzeba wrzucić odliczoną kwotę do pudełka, a kierowca wydaje bilet, którego nie można kupić nigdzie indziej. Miałem całe 10 ringgitów i kazał mi wysiąść, ale ja spróbowałem popytać o zmianę u współpasażerów. Niestety nikt nie chciał mieć drobnych. Przejechałem parę przystanków, po czym kierowca ostentacyjnie zatrzymał się na środku drogi i kazał mi wysiąść i rozmienić pieniądze. Co kraj to inny obyczaj… autobusowy.
Do parku dotarłem następnym autobusem. Przede mną kilka godzin przez nadbrzeżną dżunglę. Trekking był po Sumatrze średnio challenging, czasami jakaś lina czasami liana do podciągnięcia. Stoczyłem kilka walk na uśmiechy z małpami – gdy pokaże im się zęby zwykle uciekają, chociaż co odważniejsze trzymają pozycję i próbują atakować zwłaszcza jak czują, że mają przewagę liczebną. Plaże w Penang owszem bardzo ładne, ale woda dość brudna i pełno meduz, więc o pływaniu nie było mowy. Dotarłem do północno-wschodniego cypla wyspy na którym znajduje się latarnia. Po drodze wylałem z siebie hektolitry potu.
Na plażach było sporo rodzin arabskich. Standardowo wygląda to tak – tatuś w szortach ze sporą ilością wszelkiej biżuterii i w średnio gustownym ubraniu, ale ważne, że zachodniej marki; mamusia – ubrana na czarno od stóp do głów z zakrytą twarzą, a na nosie często okulary z Prady, D&G czy temu podobnych zakrywające resztę twarzy i zgraja dzieciaków płci obojga robiących dokładnie cokolwiek im się podoba.
Wieczorem wróciłem do centrum i nim Cheeleong wrócił z pracy miałem jeszcze do załatwienia kupno adaptera, który jest Malezji niezbędny do wtyczek. Obowiązuje tutaj brytyjski system kontaktów i nasze wtyczki wymagają specjalnego adaptera, który nie znajduje się w posiadaniu większości miejscowych, dlatego trzeba się w takowy zaopatrzyć. Potem wyszliśmy z Cheeleong na chińskie żarcie i tym razem już nie musiałem się martwić, że dostanę niechcianą niespodziankę, tym bardziej, że poszliśmy na tzw. gorący kociołek, który w Pekinie mi nie przypadł do gustu, ale tu jak najbardziej.
Z Penangu nie chciało mi się tak szybko wyjeżdżać, bo znaleźliśmy z Chee sporo wspólnych tematów do rozmów, a jeden wieczór to zdecydowanie za mało do omówienia wszystkiego. Ale wcześniej kupiłem już bilet na wzgórza Cameron, więc trzeba było ruszać w drogę. Autobus był podstawiony pod agencję w centrum, gdzie kupiłem bilety. Oprócz mnie pasażerami było kilka rodzin arabskich wyglądających właśnie tak jak opisałem wyżej. Jeden z nich był wyjątkowo drażniący, bo wypytywał się właścicielkę agencji o różne pierdoły jak np. rodzaj opon autobusu i temperaturę klimatyzacji. Gdy autobus spóźnił się o kilka minut (przyjechał ostatecznie może 10 minut później) zaczął panikować, a gdy dojechał zajął ze swoją świtą nie te miejsca, które powinien, ale naturalnie nie miał ochoty się z nich ruszyć, gdy dosiedli się klienci z właściwymi biletami. Generalnie rzecz biorąc nie są to ludzie, z którymi ma się ochotę spędzać wakacje… Niestety był to szczyt arabskiego sezonu.