Delhi,
dzień 2.
Phanta rei.
To chyba najlepsze określenie na to jak mija czas w Indiach. Tutaj nic nie stoi
w miejscu, czas wydaje się też lecieć jakoś tak szybciej. Wczorajszy trwał nie
krócej niż zwykle 24 godziny a wydaje się, że był zaledwie minutą… Nim się
obejrzałem zaczął się już kolejny.
Póki co nie
mogę narzekać na samotność i gościnność Hindusów. Wręcz przeciwnie, ale taka
opcja na pierwsze dni jest chyba bardzo dobra. Sharad spotkał mnie na mojej
stacji metra i pojechaliśmy do centrum. Wysiedliśmy na Chawri Bazar i
odleciałem. Jest to obrazek, który chyba nie może lepiej oddać klimatu starej
części Delhi. To serce Old Delhi.
Nie wiem
jak mogę opisać co tutaj się dzieje słowami, nie da się. Trzeba tutaj
koniecznie być i to zobaczyć, poczuć. Ludzie są wszędzie, załatwiają interesy,
pracują, przemieszczają się. Według naszych sterylnych europejskich standardów
jest syf, wszędzie śmieci, plątanina kabli elektrycznych, które wydają się po
prostu nie być w stanie nadążyć za tempem życia. Riksze, motory, samochody,
psy, krowy. Nie widziałem jeszcze tylko słonia na ulicy, ale to pewnie nie w
Delhi.
Sharad
okazał się wspaniałym przewodnikiem, bo zna okolica bardzo dobrze od dziecka.
Jego ojciec ma swój biznes w okolicy. Zabrał mnie bocznymi uliczkami przez
okolicę. Gdy tylko skręci się w jedną z nich krajobraz jest jeszcze bardziej
nieziemski. To właśnie tutaj najlepiej można zrozumieć co znaczy miejska
dżungla. Podobnie jak w lesie deszczowym prawie nie dociera tutaj światło
słonecznie, ulice to bardziej korytarze o szerokości zaledwie paru metrów. Ludzie
po prostu żyją swoim rytmem. Sprzedają co się da, rozmawiają, bawią się. Obraz
niesamowity.
Czułem się jak
w bajce, nawet nie wyobrażałem sobie, że indyjska atmosfera jest tak wyjątkowa.
To miejsce może wystraszyć, kogoś kto dociera do Azji po raz pierwszy i wysiada
w takim rejonie. Widziałem już jednak trochę i wiele rzeczy nie było dla mnie
obcych, jednak takie nagromadzenie wszystkiego w jednym miejscu zrobiło na mnie
kolosalne wrażenie.
Nie jestem
w stanie spamiętać wszystkich nazw miejsc, ulic i potraw które do tej pory
spróbowałem. Czuję się tak jak na początku w Indonezji. Wszystko jest tak
niesamowicie inne i fascynujące, że nie ma mowy o znalezieniu jakichś odniesień
do naszego świata. Język hindi na razie jest dla mnie czarną magią, a
kiedykolwiek próbuje coś przeczytać nie jestem w stanie wymówić czegokolwiek
poprawnie i wzbudzam tym śmiech rozmówców. Często trudno też odróżnić kiedy
mówią po angielsku. Muszę zacząć uczyć się hindi. Największy problem to alfabet
i strasznie trudna wymowa, ale mówią, że sam język nie należy do
najtrudniejszych do nauki.
Kolejnym
niesamowitym miejscem była gurudwara – światynia sikhijska. Przy wejściu należy
ściągnąć obuwie (jak w większości świątyń, któregokolwiek z wyznań), dostajemy
kolorową chustę do założenia na głowę i można wejść. Najłatwiej wskazać, że sikhowie
to Ci, z turbanami na głowach. To nie czas jeszcze, że bym wymądrzał się na ich
temat, bo za mało jeszcze wiem, ale dzięki wizycie w świątyni trochę się
dowiedziałem. Mój host powiedział mi, że sikhowie przez wiele wieków byli
niesłusznie trochę pogardzani przez resztę Hindusów, mimo to że tak naprawdę
byle tymi, którzy byli wstanie zbrojnie przeciwstawić się najeźdźcom (koncepcja
wojna w hinduizmie jest dość odległa). Sikhowie noszą się bardzo schludnie,
mają długie brody i włosy i dlatego zawsze chodzą w turbanie by nie wyglądać nigdy
‘indecent’. Podobno byli również znani z tego dawniej, że jako jedyni w Indiach
nosili bieliznę.
Na koniec
wizyty w świątyni dostaje się do ręki słodką papkę, którą należy przyjąć jako
formę błogosławieństwa. Mój kolega chociaż nie jest sikhem zachowywał się w
świątyni jakby był wyznawcą, podobnie zresztą w meczecie i podejrzewam, że
byłby do tego zdolny również w kościele. Jestem tutaj na świeżo, ale różnice w
zachowaniu i odnoszeniu się do siebie między ludzi są naprawdę kolosalne. Za
krótko jednak jestem, żeby wyciągać jeszcze jakiekolwiek wnioski.
Od meczetu
Fatehpur Sikri prowadzi ulica Chadni Chowk aż do samego Czerwonego Fortu,
którego zwiedzanie odpuściłem. Poszliśmy natomiast do Masjid Jama – meczetu piątkowego,
głównej świątyni islamskiej w Delhi. Wspaniała architektura dynastii Mogołów.
Dużo czerwonego kamienia kontrastującego z bielą. Ogromny dziedziniec, jednak
właściwa część meczetu z nihrabem była stosunkowo mała. Wstęp co rzadkość w
turystycznym miejscach jest free, ale trzeba zapłacić za aparat. Wchodząc
zostawiłem Sharadowi aparat i telefon, a bileter radośnie wytargał mi bilet za
200 rupii każąc zapłacić i sam musiał mnie obszukać bo był pewien, ze widział
mnie wcześniej z aparatem.
Przejechaliśmy
dalej do Purana Qila, kolejnej twierdzy z XVI wieku. W środku niewiele
turystów, jedynie pary szukające miejsca odosobnienia i strażnicy mało
skutecznie ich przeganiający. Sharad okazał się bardzo przezorny i wziął ze
sobą z domu jedzenie, więc zrobiliśmy sobie piknik na trawniku w środku
twierdzy.
Dalej
przejechaliśmy autobusem, żeby zdążyć przed zmierzchem zwiedzić Grobowiec
Humajuna, który był jednym z władców Indii z dynastii Mogołów. Architektura
mogolska łączy w sobie sztukę indyjską i islamsko-perską. Niezwykle ważna jest
symetria, lokalizacja, założenie przestrzenne. Architektura jest bardzo
wzniosła a jednocześnie dość misterna jeśli chodzi o detale. O godzinie 5. gdy
słońce chyliło się ku zachodowi czerwień koloru ścian była niesamowita.
Sharad zaprowadził mnie na koniec
do kolejnego magicznego miejsca. Dargah Hazrat Nizamuddin Aulia. Na początku nie bardzo zrozumiałem gdzie jestem.
Owszem dało się zrozumieć, że to miejsce kultu muzułmanów. Po drodze sklepiki z
islamskimi dewocjonaliami, dywanikami z Kaabą, nakryciami głowy, kobiety w
burkach. Jednocześnie wszystko zbyt bardzo odbiegało od islamu, który znam.
Dopiero po powrocie zrozumiałem, że to musiała być świątynia suficka,
mistycznej odmiany islamu, która nawiązuje też do innych religii. Zero
turystów, pełno ludzi, wszyscy zajęci sobą na swój sposób…
Przed
powrotem do domu zatrzymaliśmy się jeszcze przy ulicy Rajpath żeby zobaczyć nocą
z daleka Bramę Indii i Pałac Prezydencki. Dzień przeleciał mi nie wiem kiedy.
Indie to jest kosmos, wszystko jest tutaj tak niewiarygodne inne, że przekracza
to wyobrażenie. Staram się wszystko chłonąć ile mogę, ale zbyt mało jeszcze
rozumiem. Wskoczyłem jak do oceanu i chociaż z pływaniem u mnie w porządku, to
jednak czuję się całkowicie odizolowany od czegokolwiek co znam. Tego właśnie
chciałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz