Pierwszy dzień w Indiach spędziłem w nieco random sposób,
ale okazał się być całkiem dobry. Zrobiłem tak jak chciałem, po prostu zanurzyłem się bez większego obmyślania w Indie. Kupiłem bilet na metro i pojechałem w średnio
znanym kierunku wiedząc, że w okolicy jest do zwiedzania trochę pomogolskich
ruin. Dowiedziałem się też, że w nocy wyjechał po mnie mój kolega, który
oczywiście wcześniej mi o tym nie powiedział, bo chciał mi zrobić niespodziankę.
Z niespodzianki nici, bo nie znał nawet numeru lotu, a mój samolot przyleciał
40 minut wcześniej niż planowo i nim pojawił się na lotnisku, ja już byłem w
taksówce.
Postanowiliśmy to nadrobić umawiając się o bliżej
nieokreślonej porze i w nieokreślonym miejscu. Po prostu gdzieś, bardzo azjatycko
na „zdzwonimy się”. Biorąc pod uwagę to, że nie mam jeszcze miejscowego numeru,
to opcja bardzo słaba.
Z Gurgaon do Delhi można się dostać żółtą nitką metra, które
wyrosło w mieście wyjątkowo szybko (nie to co w pewnej środkowoeuropejskiej
stolicy) i jest całkiem niezłej jakości. Dalej zresztą trwają prace nad jego
rozbudową. Wysiadłem na stacji Qutar Minab i poszedłem na azymut przed siebie.
Przejście przez ulicę w Indiach to większy hazard niż w Indonezji. Na drodze
królują tuktuki i motory, które są jednak w opłakanym stanie w porównaniu do
tych jawajskich. Samochodów też całkiem sporo. Na ulicach ludzie sprzedają
drut, miód, widło i powidło… wszędzie walają się bezpańskie psy. Sporo też
ulicznych bezdomnych w tym też dzieciaków, które zaraz wyciągają ręce.
Uliczny notariusz |
Ludzie niespecjalnie zwracali na mnie uwagę, a jak już, to
dość pozytywnie. Musiałem kilka razy prosić o pozwolenie zadzwonienia przez
telefon i nie miałem z tym problemów. Również policjanci byli pomocni i
tłumaczyli drogę. Panie na ulicach często prezentują się w pięknych sari, a faceci schludnie w koszulach i długich spodniach.
Somesh przejechał 2 godziny po umówionym czasie w zupełnie
inne miejsce. Zabrał mnie też zupełnie bez sensu do centrum handlowego, którego
zwiedzać nie miałem ochoty. Skończyliśmy na gadce siedząc na trawniku w
otoczeniu dzieciaków, które najpierw żebrały, a potem zaczęły koło nas się
najzwyczajniej bawić.
Zobaczyłem też Lotus Temple – światowe centrum religii bahaistycznej
o bardzo ciekawej architekturze w kształcie rozkwitającego lotosa. Bryła
budowli prezentowała się znakomicie przy zachodzącym słońcu. Udało się też pod
sam koniec dnia zobaczyć pierwszą święta krowę. :)
Na koniec Somesh zaprowadził mnie do knajpy, gdzie białasów
ani śladu, a hinduskie jedzenie pyszne. Zamówiliśmy samosy, ciasto z nadzieniem
z warzyw i dhosa masala, duży placek z mąki, który macza się w różnych sosach i do
tego słynne lassi, napój ze sfermentowanego mleka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz