środa, 7 grudnia 2011

Taj Mahal.


Agra dzień 6.
Pierwszy weekend w Indiach rozpocząłem dość lekko. Gaurav poszedł na siłownię, a ja miałem okazję wreszcie się wyspać. Około południa wybraliśmy się do parku w centrum, gdzie ze znajomymi byliśmy umówieni na piknik. Ogrody Lodi to kolejna z nekropolii z okresu rządu Mogołów. Pozostałości grobowców są jeszcze w całkiem niezłym stanie a park jest jednym z ulubionych miejsc mieszkańców stolicy.
Oczywiście większość ludzi w języku codziennym posługuje się tutaj hindi, ale określona część nie schodzi do tego poziomu. Nawet w kontaktach z ludźmi, którzy teoretycznie pewnie po angielsku nie mówią, wyższa średnia klasa go używa. Podobnie moi znajomi, rozmawiali nonstop po angielsku w sposób w jaki zostali nauczeni. Jak dla mnie to duże ułatwienie w komunikacji, jednak nie można się spodziewać, że wszyscy znają angielsku. Owszem coraz lepiej z dostępem do edukacji, ale daleko Indiom do poziomu, gdzie każdy ją otrzymuje lub jest w stanie ją zapewnić.
Późne popołudnie i wieczór spędziliśmy w gronie znajomych zaczynając od wieczoru parodystycznego w kawiarni, kończąc na wystawnym obiedzie. Muszę powiedzieć, że przez te kilka dni w stolicy Indii zakosztowałem prawdziwej indyjskiej gościnności. Podobnie jak my mawiają – Gość w dom, Bóg w dom. Z chwilą przejścia przez próg jest się na specjalnych prawach. Na pewno nie byłem przygotowany na taką otwartość i życzliwość.
W sobotę trzeba było przemyśleć logistycznie kwestię wyjazdu do Agry, gdzie miałem się wybrać z moim kolegą Someshem. Po rozmowie telefonicznej Somesh poprosił, żebym przyjechał na jego stację metro o godzinie 6. Początkowo nie wzbudziło to moich wątpliwości co do czasu, jednak zaczęły one narastać i sprawdziłem, o której pracę rozpoczyna kolejka miejska. Okazuje się, że pierwszy pociąg w stronę centrum odjeżdża o 5.55. Biorąc pod uwagę fakt, że podróż do centrum nie mówiąc już o dojeździe na przeciwległe przedmieścia trwać powinna ponad godzinę, nietrudno dojść do wniosku, że i tutaj kwestie planowania w czasie przez tubylców co najmniej kuleją.
Po moich mało skutecznych próbach przekonania Somesha do zmiany planów i obracaniu kota do góry ogonem przyszedł czas na pomoc Gaurava. Autorytet starszego zwykle jest wystarczający do przekonania do swoich racji. Jednak stanęło na tym, że trzeba dostać się do centrum miasta, gdzie spotkamy się bezpośrednio na stacji najwcześniej jak tylko możliwe. Po powrocie z późnego obiadu nie było większego sensu kładzenie się do spania. Spędziliśmy resztę nocy na dyskusjach o życiu i innych nudach.
Jadąc na dworzec kolejowy mówiłem Gauravowi, jak to miało być wstrętnie w Delhi i źle, a było dokładnie odwrotnie. Jak najbardziej planuje kiedyś wrócić do tego miasta. Tymczasem czekała mnie kolejna przygoda: dworzec kolejowy w Indiach. Somesh jak było do przewidzenia spóźniał się, dlatego ustawiłem się w kolejce po bilety i pamiętając rady znajomych nie dawałem nikomu przede mnie się wepchać. Somesh przybiegł na 15 minut przed odjazdem dokładnie kiedy byłem przy kasach. Bilet na ekspres dość tani 60 rupii (3,70 zł).
Zdążyliśmy na pociąg, który był już gotowy do odjazdu, ale na próżno było liczyć na miejsca. Wagony pękały w szwach, ledwie zdołałem się z plecakiem wcisnąć do środka. Pociąg był jaki miał być, zapchany, dzieciarnia, mnóstwo różnego rodzaju bagaży. Ogólnie cyrk i małpy. Niemal dosłownie bo był chłopiec, który chodził po przedziałach i dawał akrobatyczne i muzyczne przedstawienia.
Mimo stojącej pozycji droga do Agry minęła bardzo szybko, bo po nieprzespanej nocy byłem praktycznie nieprzytomny.
Z dworca w Agrze odebrał nas brat Somesha, który pracuje jako przewodnik dla Niemców. Przyszła pora odkurzyć Deutsche Sprache. Miasto ogólnie wygląda wypisz wymaluj jak Indie z opowieści, którzy tam byli. Na ulicach syf i brud, święte krowy łażą gdzie popadnie, wszędzie tłum, dzieciaki biegające po ulicy, chłopaki w wieku od 5 do 70 lat trzymający się za rękę, albo sikający pod murem i nieokiełznany ruch na ulicach, który jakimś cudem wydaje się bardzo płynny.
Początkowo w Delhi Somesh mówił mi, że znajdzie mi nocleg w hostelu. Domyśliłem się, że wsadził mnie jednego wora z resztą białasów, która jest w stanie znieść indyjski syf na ulicach, ale musi spać w hotelu. Przyjechaliśmy jednak do jego domu. Rodzina mieszka w domu, który na indyjskie warunki można przyrównać do kamienicy. Z dachu widać w oddali Taj Mahal, bez którego podejrzewam to miasto byłoby niczym. Naturalnie zainteresowanie moją osobą w domu było dość spore, ale wszystko odbyło się dosyć taktownie. Po dość sporej uczcie i pogadance z mamą i bratem, pojechaliśmy pod mauzoleum.
Przed przyjazdem właściwie planowałem ominąć je ze względu na kosmiczną cenę 750 rupii za wstęp. W sumie nie miałbym nic przeciwko tej cenie (ok. 45 zł), ale przebicie między ceną dla obcokrajowców jest prawie 40-krotne! Żadne kombinacje z uzyskaniem ceny dla tubylców nie wychodzą. Cóż, odżałowałem i zapłaciłem. Naturalnie jest to miejsce, które odwiedza 95% turystów przyjeżdżający do Indii. I chyba jednak warto. Monument poraża swoim ogromem i harmonią. Gdyby tylko nie było w środku takich dzikich tłumów… Oczywiście, większość turystów to lokalsi, ale białych też jest bardzo dużo. To pierwsze miejsce, gdzie widziałem „naszych” w większej liczbie.
Taj Mahal to symbol miłości, potęgi i „głupio” wydanych pieniędzy. Mimo wszystko nie żałowałem specjalnie. Podobało mi się i to nawet bardzo. Mało jest budynków na świecie, które są w stanie przykuwać tak uwagę. Grobowiec który znajduje się w środku prezentuje się dość skromnie i ogólnie wnętrze nie powala na kolana. Po znalezieniu wygodnego miejsca na kontemplację można jednak tam siedzieć i siedzieć. 4 godziny spędzone na terenie Taj Mahal minęły jak z bicza strzelił.
Wieczorem okazało się, że zamiast obiadu czeka lepsza niespodzianka. Nie minął nawet tydzień, a już miałem okazję znaleźć się na weselu. Ogólnie to impreza pt. „Wieś tańczy i śpiewa” tyle, że na hinduską modłę. Nie mogło mi się jednak nie podobać. Ludzie pytali skąd się wziąłem i jak znam parę młodą. Jak się później okazało tego wieczoru nawet się z nimi nie spotkałem, bo do 11. nie pojawili się na imprezie. Jadąc na wesele mijaliśmy barwne i głośne weselne korowody, niestety nie wiem który był „nasz”. O 11. miałem już tak dość, że wróciliśmy do domu na nocleg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz