Bharatpur, dzień 8.
Noc spędziłem na walce z komarami. Nie należała ona do
najprzyjemniejszych, ale nad ranem nawet jeszcze zdążyłem się wyspać. Dzień był
ponoć postny więc rodzina nie jadła śniadania, ale przygotowali trochę
wegetariańskiej strawy dla mnie. Mama wypytała nie o jakże ukochany przeze mnie
temat ślubów, jak to tak u Was wygląda. Czy można się pobierać z miłości, czy
tylko rodzice wybierają i kiedy w ogóle można zobaczyć przyszłą żonę. Po
posiłku i rozmowie na inne babskie tematy jak biżuteria czy uroda indyjskich
niewiast czas w drogę dalej. Na dzisiaj zaplanowałem wizytę w Fatehpur Sikri i
Bharatpur.
Przed odjazdem Raj dał mi numer do swojego znajomego
przewodnika, który miał mnie spotkać u bram miasta. Po drodze był znów meksyk.
Dodatkowo doszły wozy na wielbłądach i osiołki. Na miejsce dotarłem trochę po
12. Pramod pozwolił mi zostawić swój bagaż w swoim kantorku dla przewodników i
zawiózł pod kasy. Fatehpur Sikri miało być stolicą Imperium Mogołów, jednak z
powodu problemów z dostawą wody miasto porzucono. Co zostało to doskonały
przykład mogolskiej architektury, połączenie nurtów islamskich (Mogołowie to
muzułmanie) z hinduskimi. Intensywna czerwona barwa budowli kontrastuje z
błękitem nieba nad stanem Uttar Pradesh. Znaleźć można mnóstwo misternie
rzeźbionych motywów architektonicznych na odrzwiach, sufitach, filarach.
Oprócz pałacu można zwiedzać meczet, który góruje nad
miasteczkiem. Do meczetu naturalnie wchodzimy na bosaka, jednak nie miałem
specjalnej ochoty odkupywać swoich butów na bazarze (znane przypadki), więc
wziąłem je w ręce (jak sporo samych Hindusów). Usłyszałem, że ‘you don’t
respect India’. Trzeba się też porządnie oganiać przed dzieciakami
sprzedającymi kartki i inne badziewie. Najlepiej nie wdawać się w rozmowę. Mimo
wszystko potrafią one zaleźć za skórę. Kiedy po zwiedzeniu meczetu usiadłem na
schodach dopadł mnie jeden wyjątkowo natarczywy i stanął przede mną żądając ode
mnie starego biletu wstępu z pałacu. Dla świętego spokoju powiedziałem, że nie
mam, ale ten zauważył, że miałem go w bocznej kieszeni plecaka i zwyzywał od
‘liars’. Chciał wymienić go na pocztówkę. Nie wiem po co dzieciakom te bilety,
bo nie był pierwszym, który o niego prosił. Być może wymieniają je potem w
kasach na jakieś drobne.
Pocztówki nawet bym może i kupił gdyby to były naprawdę
pocztówki, a nie dwustronne zdjęcia kiepskiej jakości. Wytłumaczyłem im, że to
nie pocztówki tylko zdjęcia, których nie mogę nawet wysłać. Przez chwilę kiwały
głową a potem znów zaczęły mnie namawiać do ich kupna. Naturalnie były też
pytania o kraj pochodzenia. Można powiedzieć cokolwiek odpowiedź będzie i tak
taka sama – Very nice country. Nieważne czy powie się prawdziwy kraj czy
Disneyland.
Po wizycie w Fatehpur Sikri przyszedł czas na Bharatpur,
gdzie planowałem zanocować. Bus, był już pełen więc przyszło mi jechać na
stojąco, na szczęście dystans nie był zbyt długi. Po 30 minutach byłem na
miejscu, we wszechogarniającym meksyku. Poszedłem przed siebie w dowolnym
kierunku i po 10 minutach się zorientowałem, że na pewno w dobrą stronę (gdzie
są jakieś hostele) nie idę. Gdy poszedłem w przeciwnym znalazły się hotele,
które nie miały zbyt wygórowanej ceny to jednak się w nich nie zdecydowałem
zatrzymać. Wróciłem do rikszarzy, których wcześniej bez słowa minąłem. Na oko
70-letni chłopak zapytał czego szukam. Gdy się zatrzymałem, zaraz znalazło się
20 zainteresowanych. Przewaga dziadka była, że mimo wieku dość dobrze mówił po
angielsku, a reszta powinna wrócić do szkoły. Na pytanie ile za noc odpowiadali
dając cenę za przejazd, albo gdy odpowiadałem, że nie znam nazwy hostelu
mówili, że to dobry hotel (o nazwie ‘I dont know’). Naturalnie w życiu nie
powiedzieliby mi gdzie jest hostel, chociaż byłby za rogiem. Mimo, że chciałem
iść na nogach musiał wsiąść do rikszy.
Nie lubię jeździć na rikszach rowerowych, wręcz nienawidzę.
Ale nie mogłem tego zrobić dziadkowi i pojechać z kim innym. Wpakowałem plecak
na ławkę i w drogę. Dziadek okazał się dość gadatliwy i uczciwy. Hostel okazał
się dość daleko, więc cena za przejazd 50 rupii wydała się fair. Powiedziałem
mu też wcześniej, że jak pokój będzie droższy niż obiecuje to będziemy szukać
dalej, a zapłacę mu i tak tyle ile ustaliliśmy na początku. Nie trzeba było
jednak nigdzie jeździć, bo cena była taka jak obiecywał. Poczekał na mnie i
jeszcze podziękował, że nie próbowałem dać mu mniej. Widać są też ludzie w
Indiach pozbawieni chciwości.
Hostel tak właściwie już był nieczynny, bo jego
właścicielowi odwidział się interes. Nocuje jedynie tych, których zna albo
którzy się tutaj przybłąkają. Warunki bardzo sparatańskie, lepiej nie opisywać.
Właściciel Rajeev okazał się ciekawym indywiduum. Prowadzi obecnie NGO, które
działa na rzecz Rezerwatu Ptaków Keoladeo, którego wizyta była właśnie celem
przyjazdu do Bharatpur.
Do parku wybrałem się nazajutrz. Rano niespodzianka brak
prądu i ciężko mi było rozkminić opcję mycia. Rajeev na szczęście zjawił się w
miarę szybko ze świeczką i lornetką dla mnie. Droga do parku okazała się dość
prosta i po 30 minutach marszu tam trafilłem. W kasach niespodzianka bilet już
nie 200 rupii jak w przewodnikach a 400. Wypożyczenie roweru dodatkowo 25
rupii. Przy okazji wyprowadził mnie z równowagi jeden z przewodników, który po
tym jak bileter kazał mi wybrać rower ten zastawił mi drogę ‘You have to pay!’
No, chyba żartujesz…
Poprzedniego dnia Rajeev opowiadał mi w jak złym stanie jest
teraz park, jak mało ptaków przylatuje w porównaniu z 10 laty wstecz i jak źle
dyrektor parku nim gospodaruje. Cóż, nie była to najlepsza reklama i
niewątpliwie nie wpłynęło to na mnie optymistycznie.
Park Narodowy Keoladeo to rozległe mokradła, miejsce
schronienia indyjskich ptaków wodnych i nie tylko, ale przede wszystkim
zimowisko dla ptactwa, które przylatuje tutaj z Syberii. W lecie park
pustoszeje, natomiast w okresie naszej zimy mnóstwo w nim ptaków. Rzeczywiście
było ich dużo, ale jestem sobie w stanie wyobrazić, że kilkanaście lat temu
było ich o wiele więcej. Mimo wszystko udało mi się wiele zobaczyć. Dla mnie,
który spędził połowę dzieciństwa z nosem w książkach ornitologicznych był to
raj. Zobaczyłem wiele ptaków, o których oglądaniu 15 lat temu mogłem pomarzyć.
Ptak szczyci się jako zimowisko żurawi syberyjskich, ale od wielu lat już się
ich tutaj nie ogląda. Widziałem natomiast wielkie żurawie indyjskie, wiele
różnych gatunków bocianów, ibisów, czapli, kormoranów, przeróżnych kaczek i
innych ptaków wodnych. W parku można również było oglądać ssaki. Oprócz
świętych krów, które i tutaj jakoś się znalazły widziałem antylopy nilgau. Są
dość zbliżone wyglądem do krów, ale bardziej zwinne i zgrabne. Jedna z nich
przeszła wprost przede mną drogę do wodopoju. Widziałem również dostojne
indyjskie jelenie sambary, szakale, mangusty i inne drobne ssaki.
6 godzin na rowerze w parku minęło bardzo szybko. Przed
wyjściem znów doprowadzono mnie do wybuchu przewodnicy zaczęli pytać czy się
podobało, zwróciłem im uwagę, że nie podoba mi się cena (zapłaciłem 20 razy
więcej niż każdy Hindus). Zaczęli się śmiać i mówić, że teraz to czas Indii,
żeby dyskryminować resztę świata. Jest to temat, którego chyba jednak lepiej
unikać, bo do zrozumienie liczyć nie można. Nawet moi znajomi w Delhi i Agrze z
radością w głosie podkreślali wyższe ceny wstępu dla obcokrajowców.
Potyczka słowna ogólnie źle nastroiła mnie na kolejnych parę
godzin. Nie miałem ochoty odpowiadać na Hello dzieci (które czasami brzmiało
wprost ‘Give me 5$) a rikszarzy zabijałem wzrokiem. Przeszło mi dopiero gdy się
najadłem jakimś niewiadomym jadłem zgodnie z zasadą jedz tam gdzie jest dużo
ludzi. Po drodze spotkałem tego samego rikszarza, który wiózł mnie wczoraj,
chciał odwieźć mnie nazajutrz, ale jego niestety nie był w stanie przyjechać na
8. rano pod hostel, bo pociąg z jego wioski przyjeżdża dopiero o 9. Znalazłem
też kilka świątyń i meczet, wokół którego znajdował się bazar.
Na ulicach trwał nieustanny meksyk. Dla jednych obraz nędzy
i rozpaczy, dla drugich hinduska harmonia. Dla mnie coś pośrodku. Po obiedzie
jednak humor wyraźnie mi się poprawił. Chyba powiedzenie „głodny Polak to zły
Polak” jest prawdziwe. Ludzie z chęcią pozują do zdjęć, wręcz sami o nie proszą
gdy ma się aparat. Tego dnia w mieście miał miejsce festiwal z okazji
muzułmańskiego święta. Ulicami miasta przechodziła procesja, w której udział
brali głownie mężczyźni. Kobiety czekały w meczecie. W procesji brali udział
zarówno młodzi chłopcy jak i starcy. Niektórzy poprzebierani, niektórzy z proporcami,
niektórzy zionęli ogniem albo grali w bębny. W pewnym momencie wypchnęli mnie
na środek ulicy zawiesili bęben na szyi i kazali bębnić. Niesiono też makiety
meczetów. Kosmos! Podobało mi się bardzo.
Znalazłem jeszcze na koniec wejście do fortu (chyba
każde miasto w Radżastanie ma fort) i wspiąłem się by zobaczyć panoramę
indyjskiego meksyku pt. Bharatpur, który z góry wygląda jeszcze bardziej
nieokiełznanie niż z perspektywy ulicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz