Hajderabad, dzień 32.
Miesiąc w Indiach zleciał szybko. Z jednej strony czas biegnie, z drugiej
strony Delhi zdaje się być odległym wspomnieniem. Tak dużo się wydarzyło, tak
wiele spotkałem ludzi, tak wiele widziałem różnych miejsc.
Blog trochę przyhamował, bo sam też od momentu przyjazdu do Bombaju
zwolniłem i ostatnie półtora tygodnia spędziłem dość leniwie. Ale od paru dni
znowu jestem w drodze i planuje utrzymać status quo na co najmniej 2 tygodnie.
Indie to kraj, o którym niewiele można powiedzieć będąc tutaj zaledwie
miesiąc i absolutnie nie można NIC powiedzieć nigdy tutaj nie będąc. Utwierdzam
się w przekonaniu, że dobrze zrobiłem dla siebie przyjeżdżając tutaj, bo
doświadczenie życia w Indiach otwiera oczy na wiele spraw.
Nie ma chyba tak bardzo kontrastowego społeczeństwa jak Indie. Luksus, o
którym nie mamy nawet co marzyć w Polsce spotyka na ulicy niesamowitą nędzę.
Życie jest w tym kraju wielkim wyzwaniem. Z jednej strony jest ono tanie, ale
tylko na określonym, dość niskim poziomie i trzeba się liczyć z niewygodami.
Chcesz jeść tanio – zapomnij o warunkach sanitarnych, chcesz podróżować tanio –
będzie tłok, chcesz mieszkać tanio – zapomnij o wygodach.
Kontakt z ludźmi jest dość ograniczony i nie jest to jedynie bariera
językowa. Szczerze mówiąc dużo łatwiej było zawierać znajomości „na ulicy” w
Indonezji. W Indiach gdy ktoś zaczepia na ulicy na 90% chce coś od Ciebie… czy
będzie to żebrak, czy rikszarz czy handlarz szajsem. Rzadko można spotkać kogoś
kto rzeczywiście chce po prostu porozmawiać, zainteresować osobą, zwyczajnie
poznać się. Na początku było mi trudno rozróżnić, jednak szybko nauczyłem się
(od indyjskich znajomych), że najlepiej ludzi ignorować. Tak najlepiej
odstraszyć żebraków, hidżry po prośbie czy rikszarzy. Odpowiedź negatywna jest
dla nich połową sukcesu, bo osiągnęli coś na czym im zależało, zwróciło się na
nich uwagę. Tak więc z bólem serca zwykle ludzi ignoruje.
Poznałem masę świetnych ludzi i Hindusi potrafią być niesamowicie pomocni,
gościnni i uczynni. Ich zwyczaje i sposób myślenia jest jednak kompletnie różny
od nas, nawet gdy byli oni wychowani zagranicą bądź mają wiele zachodnich
znajomych. Wiele z nich uznaje angielski za swój główny język komunikacji i
niechętnie mówi w hindi, bądź innym lokalnym języku. Większość rodziców,
których na to stać posyła dzieci do szkół, gdzie lekcje są w języku angielskim,
a jedynie w domu i to nie zawsze rozmawia się w hindi, telugu, marathi czy
jednym z kilkunastu oficjalnych języków w Indiach. To zabawne widzieć Hindusów
mówiących między sobą po angielsku, ale wydaje mi się, że w tym ich siła i
potencjał na przyszłość. Według mnie w tym jest ich główna przewaga nad
Chińczykami.
Przyzwyczaić się też trzeba, że wszędzie jest masa ludzi. W Indiach nigdy
nie można być samemu, może w toalecie… jeśli nie załatwia się potrzeby pod
chmurką (wcale nie za krzaczkiem). Przekraczanie kilkunastopasmowych ulic mam
od dawna opanowane, jazdę zatłoczonymi pociągami miejskimi też, kłótnie z
rikszarzami również. Nie jestem jednak do tej pory przyzwyczajony do
hinduskiego kręcenia głową po moim pytaniu i mija kilkanaście sekund nim
uświadamiam sobie czy odpowiedź na moje pytanie była twierdząca czy też nie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz