środa, 4 stycznia 2012

Welcome to Karnataka


Mysore, dzień 35.
W sylwestra 2011 wieczorową porą kiedy w Polsce większość szykowała się na imprezy, a raczej dopiero myślała o tym, bo przecież jestem 4,5 godziny do przodu, czekałem grzecznie na stacji o wdzięcznej nazwie Kacheguda na pociąg do Bangalore. Pociąg został podstawiony dużo wcześniej i spokojnie znalazłem swoje miejsce w przedziale. Wypełniony był on w większości braminami – hinduską wersją naszych księży. Przyszło mi dzielić leżanki z kilkoma z nich, plus bratem jednego z nich – 5 letnim chłopcem, który też był odziany w purpurowo-szafranowe ubranie i pomazany kolorowo na twarzy. Obrazek iście uroczy, powinien reklamować Indie, a nie jakieś Bollywoodzkie pseudogwiazdy. 
Północ przespałem jak większość pasażerów. Rano obudziłem się wokół tych samych twarzy, nieporuszonych faktem zmiany z 31 grudnia na 1 stycznia. Bo czy tak naprawdę coś wiele się zmienia?
W Bangalore przesiadłem się na pociąg do Mysore, leżącego jeszcze 150 km na południe od stolicy stanu Karnataka. Do Bangalore jeszcze wrócę, ale akurat teraz nie miałem się u kogo zatrzymać, więc postanowiłem jechać prosto do starej stolicy. Do przepełnionych, powolnych i spóźniających się indyjskich pociągów już się przyzwyczaiłem. Do ludzi wlepiających we mnie swój wzrok też. Jedyni, którzy się nie gapią te kilka procent Hindusów, którzy widzieli trochę świata i mówią po angielsku między sobą. To tak zwany podział na Bharat i India…a proporcje są może 90 do 10%.
Pociąg dojechał o dziwo w miarę o czasie pokonując 147 km w rekordowym tempie 3 godzin. Po przedarciu się przez szpaler rikszarzy, którzy oferowali swoje bezcenne usługi ruszyłem w jak mi się wydawało słusznym kierunku w stronę centrum na poszukiwanie noclegu. Ciekawa sprawa większość miejsc z napisem hotel okazywało się być jadłodajniami, natomiast rozglądając się za noclegiem trzeba było szukać „lodge”. Jeden po drugim okazywały się być jednak full. W końcu znalazł się jeden dość obszerny ze znośnym pokojem z łazienką. Cena 400 rupii nie była może wygórowana, ale kiedy targowanie nie przyniosło żadnych rezultatów, postanowiłem sprawdzić jeszcze okolice. Nic z tego jednak wszystko albo full, albo też 400 rupii i gorsze warunki. Skapitulowałem i wróciłem do punktu wyjścia.
Mysore to stara stolica stanu Karnataka, który dawniej nosił właśnie nazwę miasta. Od wielu stuleci miastem władała dynastia Wodeyar, która nie specjalnie przeszkadzał Brytyjczykom i spokojnie sprawowała sobie rządy na tym terenie. Główną atrakcją jest zbudowany na początku ubiegłego stulecia pałac. Mówiąc szczerze jestem pod niesamowitym wrażeniem architektury w Indiach. Podobała mi się architektura w Chinach, jednak była ona bardzo powtarzalna. Każde miasto w Indiach jak do tej pory zaskakuje nowymi formami i nie da się po prostu znudzić.
Pałac w niedziele przypominał oblężoną twierdzę. Ciężko było odpocząć w takim tłumie, jednak Indie to nie miejsce gdzie można liczyć na chwilę wytchnienia. Tutaj tłoczno jest wszędzie. Dodatkowo większość wybiera właśnie niedzielę na wizytę w Mysore, bo właśnie w niedzielne wieczory pałac jest oświetlony. Zasady wizyty pałacu są jednak ciekawe. Nie można wnosić aparatu fotograficznego, natomiast można wnieść telefon, w którym jest aparat. Grzecznie zostawiłem swój aparat w szatni. W środku każdy robi zdjęcia komórką na umór. Strażnicy wyłapują tych, którzy robią to aparatami… a co za różnica? Za którymś razem nie wytrzymałem i gdy strażnik złapał kolejnego delikwenta, który w moim przekonaniu nie robił nic złego włączyłem się do kłótni i dzięki mnie odzyskał aparat. To już kolejny raz, kiedy w tym kraju obowiązuje jakaś zasada, która kompletnie nie trzyma się kupy.
Do pałacu wróciłem na wieczorny spektakl. Widok zapalających się tysięcy lampek, które zdobią pałac wraz z bramami i przylegającymi świątyniami jest jednym z piękniejszych jakie widziałem. Warto było przyjechać tutaj właśnie w niedzielę. 
Poniedziałek zacząłem od spaceru na wzgórze Chamundi. Mapka, którą dostałem w informacji turystycznej okazała się kompletnie nieadekwatna do rzeczywistości, więc ruszyłem na azymut, co nie było zbyt skomplikowane bo wzgórze góruje nad miastem. Po 40 minutach wędrówki dotarłem do miejsca, skąd na szczyt wiedzie 1000 schodów. Przed wejściem świątynie Hanumana, wokół których obowiązkowo kręcą się tabuny małp. Na szczęście tym razem musiały być świeżo po śniadaniu bo nie miały żadnych niecnych zamiarów.
Wejście na szczyt przy temperaturze 34C i wysokiej wilgotności nie należy do przyjemności. Po drodze minąłem wielki posąg świętej krowy, przy której na siłę wciskano mi oczywiście darmowe girlandy (darmowe tylko do momentu, kiedy weźmie się je do ręki). Na szczycie znajduje się stara świątynia zbudowana w stylu typowym dla południowych Indii, kompletnie różnym od tego znanego z północy.
Kolejną misją było znalezienie biura Airtel, operatora sieci komórkowej. Od kilku dni telefon przestał działać i cała sytuacja zaczęła mnie irytować. Po dłuższych poszukiwaniach i ustaleniu raz na zawsze, że Hindusom nie ma najmniejszego sensu pokazywać mapy, bo nie mają zielonego pojęcia do czego ona służy (dlatego pewnie ich mapy wyglądają jak wyglądają) biuro się znalazło. Korpulentna stażystka rozgryzła sytuację i okazało się, że najprawdopodobniej agent, u którego podpisałem umowę nie przesłał moich dokumentów na co miał 2 tygodnie i zgodnie z indyjskim prawem mój numer został zablokowany. Jedyna szansa w jego odzyskaniu to odnalezienie go w Bombaju i przyparcie do muru. Już się na to cieszę. Jak to skwitował mój znajomy… witamy w Indiach.
Irytację zagryzłem kilkoma bananami i spędziłem kilka godzin na łażeniu po mieście po mniej lub bardziej interesujących dzielnicach. Odkryłem kilka ładnych meczetów, sporo kolonialnej architektury i katolicką katedrę o ciekawym wezwaniu św. Filomeny. Pierwszy katolicka katedra w Indiach, przy której nie stoi pomnik Jana Pawła II… widocznie papież tutaj nie dotarł.
Ulice indyjskich miast mają tą dziwną przypadłość, że biznesy tego samego gatunku są zgromadzone na kupę w jednym miejscu. Tak więc jest ulica na której znajdziemy samych jubilerów, jest ulica gdzie wszyscy w rządku sprzedają banany, jest ulica gdzie wszyscy naprawiają rowery, jest też ulica gdzie umrzemy z głodu, ale przy okazji nawąchamy się wszelkich możliwych przypraw. Nie wiem, orłem z ekonomii nie jestem, ale wydaje mi się, że lepiej by było trochę porozrzucać biznesy tego samego rodzaju po mieście?
Kolację zjadłem w tej samej knajpie, do której przypadkowo wszedłem wczoraj na obiad i przychodzę od tego czasu kilka razy dziennie. Pyszne, proste i tanie wegetariańskie jedzenie zapełnia żołądek bardzo skutecznie, a jednocześnie leczy frustracje. Jutro z powrotem do Bangalore…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz