piątek, 29 października 2010

Horror a nie miasto - Ułan Bator.

Na pewno Ci, którzy podróżowali więcej ode mnie z tą opinią się nie zgodzą, albo powiedzą, że za mało jeszcze widziałem i pewnie wypada mi się zgodzić - myślę, że sam ją w przyszłości skonfrontuję, po odwiedzeniu innych miast jeśli dane mi to będzie, ale póki co takie jest moje zdanie Ułan Bator to najmniej przyjemna stolica w jakiej byłem. Owszem znajdzie się parę miejsc godnych uwagi jak wszędzie, ale po przyjeździe niemal natychmiast chciałem stamtąd się wydostać. Ale po kolei.
Suche Bator by night
Mieszkaliśmy w hostelu ulokowanym między dworcem a centrum (placem Suche Batora) przy ulicy prowadzącej do głównego klasztoru stolicy - Gandan. Hostel był prowadzony przez nieco ekscentrycznego, ale mimo wszystko pomocnego i sympatycznego Idre. Cena niewygórowana, warunki w porządku, a atmosfera bardzo globtrotterska, pełno ludzi z różnych zakątków świata. 
Dworzec w Ułan Bator
Wieczorem wybraliśmy się na krótki rekonesans. Było zaraz po deszczu więc na ulicach było pełno błota, chodniki jeśli w ogóle istniały to w szczątkowym stanie. Przejście przez ulicę stanowi prawdziwe wyzwanie. Z jednej strony im się nie dziwie, w końcu poza UB i paroma większymi miastami jeździ się tam gdzie popadnie, a tu nagle ograniczają ich jakimiś światłami, pasami, drogami. Jak już się zdecyduje na przejście naprawdę trzeba biec, a zielone na przejściu wcale nie oznacza, że jest się w mniejszym stopniu targetem ataku. Najlepszy sposób to po prostu przechodzić za kimś miejscowym.
Ciekawym odkryciem były też sklepy, zaopatrzone po brzegi w polskie produkty. Były też znane z dzieciństwa czeskie Lentilky. :) Między bajki niestety można włożyć opowieści, że wszystko jest za grosze. Może tak i kiedyś było, ale teraz ceny chociażby żywności w Ułan Bator są na poziomie polskich. Poza stolicą z oczywistych powodów jest jeszcze drożej. 
Następnego dnia poszliśmy na spotkanie z Larysą na dworzec. Pomogła nam kupić bilety na pociag do Zamyyn Ud (do granicy chińskiej) na następny tydzień i chciała jeszcze doradzić hotel gdzie możemy się zatrzymać po powrocie z Gobi. Plany jednak się zmieniły i rano zdecydowaliśmy, że wybierzemy się na wycieczkę oferowaną przez hostel, tak więc hotel potem nie był już potrzebny. Odprowadziła nas na plac Suche Batora, gdzie się pożegnaliśmy. Na środku placu stoi pomnik mongolskiego rewolucjonisty, a dookoła jest sporo reprezentacyjnych budynków w tym parlament przed którym rozsiadł się wódz Czyngis Chan, opera i parę wieżowców, które próbują nadać miejscu wrażenie city. 
Pomnik przyjaźni mongolsko-radzieckiej
Stamtąd poszliśmy na południe w kierunku wzgórza Dzajsan. Po drodze zwiedziliśmy jeszcze Pałac Zimowy - jedną z rezydencji ostatniego mongolskiego chana Bogda. Było to moje pierwsze spotkanie z buddyjską architekturą. U podnóża wspomnianego wzgórza upamiętniającego radzieckich żołnierzy stoi pozłacany posąg Buddy - jeden z dziesiątek którego zobaczyłem w ciągu kolejnych tygodni, jednak ten najbardziej pozostał w pamięci. Na szczycie wzgórza wzniesiono socrealistyczny pomnik przyjaźni mongolsko-radzieckiej. Na mozaikach przedstawione są sceny braterstwa dwóch narodów. Ze szczytu roztacza się widok na czerwonego bohatera (tłumaczenie nazwy miasta). Samo miasto rozciąga się na linii wschód zachód w dolinie między pasmami wzgórz. Z tego miejsca dokładnie widać, jaką dużą część miasta stanowia dzielnice jurt, a jak małe jest centrum.
W drodze powrotnej postanowiliśmy wracać do centrum autobusem, jednak nie była to zbyt przemyślana decyzja, bo po przejechaniu kilkuset metrów ugrząźliśmy w korku. Bileterka w autobusie bezceremonialnie ucięła sobie drzemkę. Ulice miasta są kompletnie nieprzystosowane do ilości samochodów. Są wąskie i jest ich mało - szersze aleje (i to zaledwie kilka) przecinają miasto z zachodu na wschód, a na linii N-S z rzadko łączą je nieregularne ulice. O paraliż komunikacyjny nie trudno. 
Stupa w klasztorze Gandan
Modlitewne młynki
Następnego dnia odwiedziliśmy klasztor Gandan. To jeden z głównych ośrodków kultu religijnego w kraju. Komunistyczna kampania antyreligijna nie ominęła Mongolii. Początkowo wszystkie klasztory i świątynie były zamknięte, dopiero w 1940 otworzono Gandan i był on jedynym czynnym klasztorem aż do 1990 roku. Ludzie w Mongolii wydawali się być dość religijni i szczerzy w swojej wierze (co później mogłem porównać z Chinami). Buddyzm wyznawany w tym kraju to odmiana tybetańska. Do świątyni można wejść, ale należy pamiętać, że nie wolno nastąpić na próg, który celowo jest dość wysoki. Wewnątrz stoi gigantyczny posąg Buddy, wokół którego należy obejść zachowując ruch wskazówek zegara. Są też obracające się "młynki" z wygrawerowanymi mantrami - ich obrócenie równoznaczne jest ustnej modlitwie. Klasztor tętni życiem - zdecydowanie więcej w nim było mnichów i modlących się niż turystów.
Świątynia lamajska
Następnie przeszliśmy po raz kolejny po głównej arterii miasta - Alei Pokoju, której jednak daleko do reprezentacyjności. Stoi przy niej między innymi ambasada rosyjska, która ze swoimi zasiekami przypomina bardziej areszt pod specjalnym nadzorem. Zwiedziliśmy potem Muzeum Historii Naturalnej. W dzieciństwie jak każdego prawie chłopaka fascynowały mnie dinozaury, a na Gobi jak wiadomo odkryto tysiące ich szczątków. W muzeum istotnie jest parę szkieletów - w tym największa chluba, niemal kompletny szkielet tarbozaura (bliski krewny tyranozaura), ale poza tym pełno pożal się Boże wypchanych ptaków, ssaków, a nawet gadów. Poza tym obejrzeliśmy jeszcze świątynię lamajską i to już było na tyle jeśli chodzi o to miasto. Czekałem tylko następnego dnia, żeby w końcu z niego wyjechać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz