Po postoju Kottayam pojechałem w kierunku wzgórz w rejonie
Munnar, żeby odpocząć od skwaru. W Kerali słońce praży tak samo jak w
Maharasztrze, ale 2 dni z rzędu padał wieczorny deszcz. To pierwszy prawdziwy
deszcz jakiego doświadczyłem w Indiach.
Do Munnar udałem się lokalnym autobusem. Już na stacji nie
lada przeprawa, wszystkie nazwy jedynie w malayalam, nie rozumiem lokalnego
akcentu angielskiego, a Ci co rozumieją wysyłają mnie z miejsca na miejsce. W
końcu trafiła się dobra dusza mówiąca cokolwiek po angielsku i kobieta obok,
która jechała w podobnym kierunku.
Autobusy indyjskie wyglądają podobnie. Drzwi albo nie ma,
albo się nie zamykają. W tym przypadku
nie ma również okien – w ten sposób nie trzeba martwić się o
klimatyzację. Autobusem rządzi konduktor, który sprzedaje bilety, usadza
pasażerów i decyduje o przystankach, pociągając za linkę, która ciągnie się
wzdłuż dachu przez cały pojazd i zakończona jest dzwonkiem tuż u ucha kierowcy.
Pełen folklor.
Droga do Munnar wiodła przez malownicze wzgórza i w końcowej
fazie trasa była naprawdę stroma, a kierowca wcale nie miał ochoty zwalniać. Na
drodze panuje zasada pierwszeństwo ma większy.
W samym Munnarze nie ma specjalnie co robić. Jednak okolica
słynna jest z plantacji wszelkiego rodzaju. Naturalnie najbardziej rzucające
się w oczy są plantacje herbaty. Porastają one całe połacie wzgórz. Widoki
podobne do tych z malezyjskich Cameron Highlands, które odwiedziłem rok temu.
Są również plantacje kardamonu, cynamonu i innych przypraw.
Zrezygnowałem z ofert lokalnych rikszarzy obwiezienia mnie
po wszelkich must-see w okolicy i wcześnie rano udałem się pieszo na spacer po
wzgórzach. Powietrze po 3 miesiącach w Bombaju smakuje tutaj zupełnie inaczej,
ranki są chłodne, a w około słychać śpiew ptaków sporadycznie jedynie zakłócany
odgłosami środków lokomocji. Droga wśród przeplatała się pomiędzy żywopłotami
herbaty a tropikalnym lasem. Od dziecka lubię las. Niektórzy boją się lasu, ja
w nim czuje się zawsze bezpiecznie i najlepiej tam mi się myśli.
Jak już pisałem ludzie w Kerali są chyba najprzyjaźniejsi
jakich spotkałem w Indiach. Przechodzący uśmiechają się i mówią ‘Good morning’,
pytają skąd jestem czasami i idą dalej. W reszcie kraju zwykle przechodnie
zaczepiają obcokrajowców, gdy mają do zrobienia z nami jakiś interes. Tutaj
nie. Dzieciaki również nie żebrzą o żadne rupie. W drodze powrotnej zostałem
podwieziony przez indyjską rodzinę w pobliże miasta.
Samo miasteczko to jeden wielki bazar przypraw i herbaty.
Oprócz tego na wzgórzach dokoła miasta są trzy główne świątynie – katolicki
kościół, meczet i hinduistyczna światynia zbudowana w tamilskim stylu.
Po ponad 20-kilometrowym spacerze w godzinach porannych
resztę dnia spędziłem w hostelu, nie mając na niewiele więcej siły. Podobny ale
krótszy spacer zafundowałem sobie dzisiaj w innym kierunku. Widoki podobne, ale
z innej perspektywy. Następny przystanek – Koczin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz