środa, 11 kwietnia 2012

God's own country...


Z obiecanek, że wrócę do tego i opiszę to co się działo przez ostatnie 3 miesiące nici. Jest tego tak dużo, że nie wiem kiedy zdążę wszystko nadrobić. Tymczasem znów jestem w drodze i postaram się na bieżąco opisywać co się dzieje, żeby znów nie narobić zaległości.
Po 2 miesiącach pracy w Alibag przyszedł czas na ostatni tour de India. Wybrałem się na samo południe do stanu Kerala. W Indiach pełnia lata, wszędzie gorąco i takoż jest i tutaj. Podróż „ekspresem” Kanyakumari trwała ponad 35 godzin. Współtowarzysze podróży okazali się w miarę rozmowni i komunikatywni.
Pierwszym przystankiem był Kottayam. Wcześnie rano odbudziłem się i ciężko mi było rozpoznać krajobraz. Czerwona, sucha ziemia, zamieniła się w bujne zielona zarośla, pełno palm i wody. Oto Kerala – God’s own country.
Ze stacji odebrał mnie KC, który przechowywał mnie u siebie w mieszkaniu w Bombaju przez większość stycznia. Na Wielkanoc przyjechał do domu rodzinnego, w którym obecnie prowadzą hotel typu „homestay”. Jeszcze tego samego dnia przyjechała mieszkająca w Brukseli para włosko-angielska z dwójką dzieci.
Dom liczy ponad 200 lat i jego mury same za siebie świadczą o swojej historii. Położony nad jednym z kanałów, którego sieć przecina cały ten teren. Do niedawna łódź była jedyną drogą do domu. Wokół domu przeróżne uprawy – kawy, wanilii, gałki muszkatołowej, cytrusów i przeróżnych warzyw.
Co ciekawe, rejon ten zamieszkany jest głównie przez chrześcijan wyznania prawosławnego kościoła syryjskiego. Święty Tomasz dotarł tutaj ze swoimi naukami w I wieku i znalazł sporo wyznawców. Wyznawcy tego obrządku za główny autorytet uważają patriarchę Antiochii.
W rejonie właściwie brak zabytków, dla których ludzie ściągaliby jak do Agry czy jaskiń w Adżancie czy Hampi. Magnesem dla turystów jest przyroda i niesamowity dostatek tego rejonu. Ludzie wydają się też pogodniejsi, spokojniejsi i bardziej uśmiechnięci niż w innych częściach Indii. Porozumiewają się w języku malayalam, który jest kompletnie niepodobny do żadnego innego (może trochę do tamilskiego). Również skrypt jest nie do rozszyfrowania. Pamiętam jak w Delhi mój pierwszy host wprowadzając mnie do indyjskiej lingwistyki powiedział, w ten sposób opisał języki południa – „Wrzuć garść kamieni do szklanki i potrząś”. Miał rację.
Wybrałem się nieturystycznym kanałem na rejs do Allepey, które leży nad Morzem Arabskim w odległości około 30km od Kottayam. Dla wielu mieszkańców to jedyny środek lokomocji bo w tym rejonie asfaltowe drogi nie docierają wszędzie (nie mogą, bo nonstop byłyby zalewane).  Niekomercyjna łódź zatrzymuje się przy każdym nabrzeżu i podróż trwa prawie 3 godziny, ale widoki są wspaniałe. Po obu stronach rzeki kwitnie życie. Dzieciaki bawią się i kąpią w kanale, kobiety piorą i żwawo tłuką pranie o kamienie, mężczyźni podnoszą zwodzone mosty albo dostojnie siedzą na ławkach przed swoimi domami i patrzą co się dzieje dokoła. Wspaniała jest też przyroda, wszędzie pełno ptactwa, kaczki, czaple, kormorany, wężówki, zimorodki i inne. Dla mnie raj.
Ludzie w Kerali wydają się bardziej przyjaźni, wydaje mi się, że mniej tutaj naciągaczy. Więcej uśmiechają się, zaczepiają bez żadnego interesu, a jedynie by porozmawiać czy pozdrowić po drodze. Od razu to miejsce skojarzyło mi się z Indonezją. Mężczyźni obowiązkowo noszą wąsy i zwykle chodzą w podwiniętych sarongach, które tutaj nazywają się lungi. Ludzi generalnie są tutaj bardzo ciemnej karnacji. Kierowcy i rikszarze są jednakże jednakowo szaleni co w innych częściach Indii.

1 komentarz:

  1. odpoczywaj, skoro jesteś w raju! wszystkiego dobrego! i pozdrowienia z trochę mniejszego, krakowskiego raju ;-)
    Dominika

    OdpowiedzUsuń