sobota, 25 grudnia 2010

U celu - Szanghaj.

Perła Orientu i bambusy 
Nadszedł w końcu dzień, kiedy po ponad 7 tygodniach od wyjazdu z domu miałem dotrzeć do zamierzonego celu wyprawy. Przed nami Szanghaj. Jedna z największych metropolii świata, a bez wątpienia jedna z najszybciej rozwijających się. 
Pociąg z Suzhou do Szanghaj mknął jak strzała - 20 minut i jesteśmy na miejscu. Dworzec był niesamowicie zatłoczony i w porówaniu do Pekinu dość kiepsko oznaczony i trochę czasu zajęło nim znaleźliśmy odpowiednią linię metra. Co ciekawe inaczej niż w Pekinie, Paryżu czy Moskwie nie ma jednej stawki (tzw. flat fare), a płaci się za ilość przejechanych przystanków od 3 do 8 yuanów. System metro w Szanghaju w tym roku doczekał sie znacznej ekspansji. Otwarto bodajże 3 nowe linie a kolejne wydłużono. Mieszkańcy chyba do zmian jeszcze się nie przyzwyczaili, bo niektóre ze stacji na nowych odcinkach były niemal puste. Oczywiście powodem do zmian była organizacja EXPO. I nie, naszym celem wcale nie było jej odwiedzenie, nie po to jechaliśmy te 17 tysięcy kilometrów. To raczej EXPO było przy okazji.
Nanjing Road
Hotel (pierwszy i jedyny w historii tej wyprawy) był w tzw. Koncesji Francuskiej, niegdysiejszej bogatej dzielnicy kolonialnego Szanghaju. Rekonesans rozpoczęliśmy od "Rynku Głównego"... a raczej Times Square w Szanghaju czyli Placu Ludowego. Wrażenie po wyjściu z metra jest niesamowite. Co prawda widzieliśmy już miasto w drodze do hotelu (akurat część metro którym tam jechaliśmy jest nadziemna), ale drapacze chmur w centrum są naprawdę imponujące - a najwyższe były jeszcze przed nami. Lepsze pod tym względem są już tylko Nowy Jork, Tokio, Hongkong i Dubaj. Panował niesamowity upał (ale nowość), a klimatyzacja w metrze i budynkach wręcz mroziła. Weszliśmy na chwilę do Muzeum Szanghajskiego stojącego na środku placu. Dość ciekawie, w okrojony, ale z drugiej strony nieprzytłaczający (a la Zakazane Miasto) sposób prezentuje historię regionu i kraju. W muzeum sporą część zwiedzających stanowili biali, więc pomyślałem sobie, że wreszcie "jesteśmy w domu" i koniec z fotosesjami na ulicy... ale to było bardzo mylne wrażenie.
Następnie przespacerowaliśmy przez słynną ulicę Nankińską. Łączy ona Plac Ludowy z Bundem - promenadą nad rzeką Huangpo, z której roztaczają się piękne widoki na szanghajski Manhattan czyli Pudong. To kolejny moment, kiedy przeszedł mi po plecach dreszcz podniecenia na sam widok miejsca. W pejzażu dominują trzy budowle. Pierwsza z nich to najwyższy wieżowiec Chin (obecnie 3. na świecie) - Shanghai World Financial Centre o wysokości 492 metrów, zwany popularnie "otwieraczem". Wieża Jin Mao ma 420 metrów i wygląda nieco jak kuzynka słynnych Petronas Tower w Kuala Lumpur. Trzecia, najbardziej oryginalna budowla to Perła Orientu - wieża telewizyjna o bardzo futurystycznej strukturze. Tło wypełniają setki niższych wieżowców, których i tak większość bije na głowę Pałac Kultury.
Zaczął padać deszcz, więc skryliśmy się pod promenadą, gdzie wpadliśmy w szpony chińskiej reklamy, które wyssały z nas po 60 yuanów za przejazd idiotycznie dziecinną kolejką w tunelu pod rzeką i wstęp do akwarium, które miało posiadać same rzadkie okazy (owszem były, ale wypchane). Highlightem zwiedzania akwarium było karmienie drapieżnych ryb wpuszczonymi złotymi rybkami (klip poniżej ;)). Wieczór spędziliśmy na spacerze po Pudongu i Nanjing Road, która w nocy tętni życiem w blask tysięcy neonów.
Burza nad Bundem
Drugi dzień zaczął się od zwiedzania ogrodu Yuyuan, który sprawia wrażenie oazy zagubionej w centrum metropolii. Oaza jest jednak zadeptywana w niezwykłym tempie i mimo pięknych widoków, ciężko wytrzymać tam dłużej niż kilkadziesiąt minut. W okolicy zlokalizowane jest też największe centrum z souvenirami w Szanghaju, tak więc wydostanie się stamtąd jest wyjątkowo uciążliwe, aczkolwiek przyniosło dużą ulgę. Poszliśmy w kierunku Bundu docierając do jego południowego krańca i dalej poszliśmy na północ. Perspektywa jest zupełnie inna, a i turystów znacznie mniej (bo do metra daleko). Wpadliśmy jednak w ręce Chińczyków, którzy chyba znów nie widzieli wcześniej laowai. Eli mówił, że w Szanghaju to już tak na 100% nie będzie... bzdura, właśnie na Bundzie i potem na EXPO mieliśmy najwięcej fotosesji. Nawet nie zauważyliśmy jak nadeszła burza i to konkretna, w sekundę byliśmy jak oblani wiadrem wody na śmigus dyngus. Udało sie dotrzeć do szaletu w którym przez ponad godzinę kłębiła się chyba setka ludzi, a woda wlewała się do wewnątrz. 
Strzyże, goli...
Popołudniu wybraliśmy sie na północ zwiedzić światynię Jadeitowego Buddy, która okazała się kompletną porażką i nie ma nawet o czym pisać. Po raz kolejny rozczarowało mnie biznesowe podejście Chińczyków w świątyniach. Płacisz jeden bilet za wejście (na bilecie obrazek Buddy), a potem przed wejściem do głównego pomieszczenie mówią, że trzeba jeszcze 20 yuanów dopłacić. Takiego! Ciekawsza znacznie była dzielnica wokół, wyglądała jak Szanghaj sprzed 20-30 lat, mniejsze bloki, domki, ludzie wiodący życie na ulicach, a tuż za rogiem wyrastały nowe 40-piętrowe wieżowce, inne domy były wyburzane. Tempo zachodzących zmian właśnie w Szanghaju robi największe wrażenie. Ludzie żyją problemami dnia codziennego i godzą się ze zmianami. Bo muszą. No pain no gain.
Pospacerowaliśmy jeszcze po Koncesji Francuskiej. Antka dopadły dziewczyny z lokalnej telewizji, które potrzebowały laowai do powiedzenia kilku zdań po chińsku. Wyłgał się, że nie chce i że ja mówię po chińsku. I tak po rosyjskiej, zagościłem też w chińskiej tiwi. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz