poniedziałek, 20 grudnia 2010

Chińskie Wenecje.


Do miana "Wenecji Wschodu" czy też "chińskiej Wenecji" pretenduje kilka albo nawet kilkanaście miast w rejonie ujścia Jangcy i Wielkiego Kanału (który łączy Pekin z Hangzhou). Zwiedziliśmy dwa, zaczynajac od Wuzhen, gdzie pojechaliśmy z Eli. Wahaliśmy się między Wuzhen a Xitang, które zasłynęło jako miejsce, gdzie kręcono Mission Impossible III, ale poza tym nic je nie wyróżniało. Do Wuzhen dotarliśmy autobusem. Infrastruktura drogowa i kolejowa w tej części Chin stoi na poziomie o jakim możemy marzyć. Wszędzie autostrady w świetnym stanie, drogi szybkiego ruchu, szybka kolej budowana na podwyższeniu. Przejeżdżaliśmy obok świeżo budowanego odcinka Szanghaj-Hangzhou, który ma być wkrótce uruchomiony i skróci podróż między miastami do około 40 minut (dystans ok. 180 km). Tempo w jakich buduje się Chiny (a raczej w jakich rosną one w oczach) jest naprawdę imponujące. Nie tylko budynki, ale całe dzielnice pną się w niebo. Hangzhou jest akurat dobrym przykładem, bo buduje się właśnie nowe centrum miasta (tak, całe centrum), przenosząc ciężar znad Jeziora Zachodniego, które ma zostać oazą spokoju. Podobnie z budową metra. Po co budować stacja po stacji jak u nas w Warszawie, gdy można zbudować w kilka lat już cały system składający się z kilku linii. W ten sposób zbudowano metro w Nankinie, a w konstrukcji jest właśnie metro w Hangzhou i Xian (i kilku innych chińskich miastach) - powinny być otwarte w przyszłym roku. Pozazdrościć. Gospodarka centralnie planowana daje w Chinach rady.
Barwione tkaniny jedwabne
Wracając do wodnych miast - Wuzhen składa się z dwóch "starówek". O ile mniejsza jest dość ciekawa i wygląda w miarę oryginalnie, to druga wygląda jak na prędce zbudowany park tematyczny pt "Miasto na wodzie", chociaż pewnie parę starych budynków tam się znajdzie. Panował niesamowity upał i wylewały się z nas hektolitry potu, zwłaszcza, iż jak to w weekend tłumy były dzikie. Zwiedziliśmy kilka ekspozycji przedstawiajacych dawne rzemieślnicze zwyczaje mieszkańców. Najsłynniejsze w Wuzhen są warsztaty tkackie, gdzie barwi się jedwab na granatowo. Muzea aczkolwiek ciekawe, były dla nas przede wszystkim ostoją przed żarem z nieba. Nowsza część była jednak porażką na całej linii, co prawda widoczki były ładne, ale zero atmosfery, wszędzie jedynie sklepy. Przynajmniej turystów było mniej. Nawet pagoda wyglądała na nowo-zbudowaną. Aczkolwiek ładna. Po drodze Eli doznał małego dyshonoru, nazwany przez Chińczyka laowai i nieco się zasępił, że (przez nas) wygląda mało chińsko. ;)
Po powrocie do Hangzhou przyszedł czas na pakowanie. Było nam naprawdę jak w raju i szkoda było wyjeżdzać. Rano wyjechaliśmy autokarem do Suzhou. 2-godzinna droga minęła dość szybko w rytm jakiejś chińskiej telenoweli puszczanej na monitorach, którą trzeba było przespać. Na dworcu w Suzhou mieliśmy mały problem jak dotrzeć do centrum, bo znajdował się on poza mapką w podróżniczej biblii czyli LP (naprawdę czasami miałem ochotę spalić tą bezużyteczną cegłę). Postanowiliśmy... no dobra postanowiłem, nie iść na skróty biorąc taksówkę, tylko jechać miejskim autobusem. Niestety rozkład jazdy nie był nawet w pinyin i wtedy przydało się te parę miesięcy nauki chińskich krzaczków, żeby rozwikłać zagadkę jak dotrzeć do centrum. Na szczęście chińskie ulicę mają to do siebie, że bardzo często w nazwie mają kierunki (wschód, zachód, północ, południe), które bardzo upraszczają orientację. Hostel też dość szybko udało sie znaleźć i ostatnie miejsce w dormie (stojąca za nami w kolejce Japonka została odprawiona z kwitkiem... ale może było to jedynie spowodowane narodową antypatią do Japończyków). Zwiedzanie zaczęliśmy od Bliźniaczej Pagody - obiektu chyba mało godnego uwagi, ze względu na to, że oprócz nas nie było tam żywej duszy, a bileter w budce sobie przysnął i był dość zdziwiony, że się wybieramy do środka. Ale mi się podobało (dlatego, że było pusto też). Ogólnie poza główną atrakcją miasta, którą zostawiliśmy sobie na sam koniec to tłumów nigdzie nie było. Suzhou oprócz kanałów słynie przede wszystkim ze swoich ogrodów. Już o tym wspominałem, ale chińskie ogrody naprawdę nie mają sobie chyba równych. Nic nie jest w nich przez przypadek, każdy kamień, roślina, rzeźba mają swoje miejsce i rolę. Cały układ sprawia wrażenie dynamicznej harmonii. Zwiedziliśmy Ogród Mistrza Sieci, Pawilon Niebieskich Fal, Świątynię Konfucjusza i przejechaliśmy do Ogrodu Pokornego Zarządcy - największego i najpiękniejszego w Suzhou. Z opisów, które przeczytałem spodziewałem się czegoś powalającego na kolana. Owszem ogród piękny, ale bez fajerwerków. 
Pod koniec wybraliśmy się na dworzec kolejowy kupić bilety do Szanghaju. Miał być tuż za rogiem (wg genialnych schematycznych mapek LP) i zaproponowałem, żeby iść pieszo. Antek narzekał na zmęczenie i chciał podjechać taksówką, ale mój krakowski centusiowski rozum nie dopuszczał myśli o roztrwonieniu 10 yuanów (5 zł) na taryfę. No i dostało mi się... okazało się, że dworzec owszem, ale był, bo parę miesięcy temu postanowiono zbudować nowy i żeby do niego dotrzeć trzeba było zrobić pętlę jak mniej więcej z Matecznego Alejami Trzech Wieszczów i z powrotem pod Koronę. Doszliśmy, ale Antek pod koniec już naprawdę chciał mnie zabić (i słusznie!). Wracaliśmy już taksówką... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz