piątek, 3 grudnia 2010

Rowerem po murze.

Na terenie Wielkiego Meczetu
Trzeci dzień w Xian zszedł na dobrej zabawie i jeszcze lepszym jedzeniu. Przedpołudnie spędziliśmy w dzielnicy muzułmańskiej. Targ był dość opustoszały, a i sprzedawcy pamiątek mniej nahalni. Zwiedziliśmy meczet, którego architektura jest niezwykłą hybrydą kultur. Na pierwszy rzut oka w stylu przypomina do złudzenia chińską pagodę, jednak gdy się dobrze rozejrzeć to są i dziedzińce i sam meczet jest zorientowany w stronę Mekki. Nie wiem czy wysokie wieżyczki można nazwać minaretami, bo nie słyszałem ani razu nawoływań do modlitw. Sam meczet jest czynny i opiekuje się nim liczna grupa chińskich muzułman - tzw. grupa etniczna Hui. Ciekawostką jest fakt, że w architekturze Wielkiego Meczetu w Xian pełno przedstawień zwierząt, które przecież w islamie są zakazane.
Potem Aryll zabrał nas do KTV - miejsca, gdzie swój wolny czas spędza mnóstwo młodych Chińczyków (i nie tylko). Generalnie to klub karaoke, ale wystrój wnętrza i obsługa wzbudzały u mnie zgoła inne skojarzenia, ale mniejsza o to. Umówmy się, że to klub karaoke i kropka. Z tego co później się przekonałem Chińczycy naprawdę lubią karaoke i chyba są bardziej muzykalni niż Europejczycy. Pisałem już, że nawet w parkach są organizowane występy karaoke (głównie dla starszych ludzi). Nigdy w Polsce nie bawiłem się w te klocki, więc nie wiem czy wygląda to tak samo, ale w Chinach mikrofony mają na głos efekt jak Photoshop na kiepskie zdjęcie. Wydaje Ci się, że śpiewasz jak gwiazda. Arylla wciągnęło na dobre kilka kawałków, a potem pograliśmy w chińskie szachy. Oczywiście to właśnie w Chinach ta gra się narodziła, a nie w Indiach czy Persji. Zresztą będąc w Chinach trzeba się do tego przyzwyczaić, że wszystko ma swoje korzenia w Państwie Środka - nawet pizza. ;]


Późne popołudnie spędziliśmy wdrapując się na mury miejskie i objeżdżając miasto na rowerach. Załapaliśmy się jeszcze na spektakl z żołnierzami w rolach głównych w oryginalnych strojach z dynastii Tang. Mury miejskie mają w sumie prawie 14 km długości a u podstawy liczą około 15 metrów. Jazda na tandemie sprawiała sporo zabawy, zwlaszcza, że musieliśmy się pospieszyć, bo niebo się zasnuło i zaczął lać deszcz. Na całą wycieczkę zeszło nam około 1,5 godziny, a wysiłek fizyczny na pewno wyszedł nam na plus.
Na wieczór Aryll wziął nas na kolację do malutkiej rodzinnej knajpki na wspomnienie o której ślina kapie mi do pasa. Nie jestem w stanie powiedzieć co konkretnie jedliśmy, bo Aryll starał się nam za każdym razem podsuwać jakieś oryginalne, typowo chińskie potrawy, które były sporządzone ze skladników często nieznanych translatorowi w jego komórce. Chyba najbardziej przypadły mi do gustu słodkie ziemniaki w karmelowej panierce i pyszne marynowane grzyby. A no i piwo ananasowe. Pycha.
Po każdym posiłku przychodził zawstydzający moment płacenia, bo nie sposób było zapłacić za siebie. Już później doszedłem po obserwacjach do wniosku, że to nie była tylko natura Arylla. Chińczycy kochają stawiać komuś coś. Kilkakrotnie byłem świadkiem jak przy płaceniu rachunku w restauracji, budce z lodami, hotelu, gdziekolwiek - między Chińczykami dochodziło wręcz do rękoczynów kto za kogo płaci (oczywiście chodzi o to, żeby zapłacić za kogoś). Przyczyna leży chyba w fenomenie guanxi, o którym jeszcze później napiszę.
Wieczorem pożegnaliśmy się z Aryllem, który wracał do rodzinnego Kantonu na parę tygodni. My następnego dnia też mielismy wieczorem jechać dalej. Mieliśmy.
Wielka Pagoda Dzikiej Gęsi
Dzień spędziliśmy razem z Chrissy i Ludwigiem - chcieliśmy pojechać do polecanego nam parku tematycznego Tang Dynasty, ale cena biletu wstępu (drożej niż na Armię Terakotową) okazała się zaporowa. Zamiast tego zwiedziliśmy teren Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi, która po Armii i murach miejskich jest jednym z symboli Xian. Pagoda prezentuje się wyjątkowo majestatycznie w krajobrazie miasta. Została zbudowana w czasie dynastii Tang - w VII w. ne. Uwagę zwraca pomnik Xuanzanga - chińskiego mnicha, który udał się do Indii by zgłębić swoją wiedzę o buddyźmie i po powrocie przetłumaczył buddyjskie księgi na chiński, popularyzując w ten sposób religię. 
Odwiedzając każdą z pagód w Chinach, mniej lub bardziej turystyczną, ma się wrażenie, że w takich miejscach kompletnie już zapomniano po co one były budowane. Takie przynajmniej miałem wrażenie - w przeciwieństwie do Mongolii, gdzie życie religijne u ludzi wydawało się być dość żywe. W Chinach świątynia to jak urząd czy supermarket idziesz jak potrzebujesz załatwić jakąś sprawę. Zapalisz kadzidełko takiemu lub innemu posążkowi i będzie super. Chociaż czy w sumie u nas jest inaczej? Wydaje się, że rewolucja kulturalna w Chinach osiągnęła akurat w tym zakresie swój cel i społeczeństwo jest totalnie zateizowane.
Straszną radochę mieliśmy w muzeum, które tłumaczyło zasady buddyzmu. Wszystko napisane było w tak ortodoksyjnym chinglishu, że niemal leżeliśmy ze śmiechu czytając to dyrdymały. Przetłumaczone nawet były klasyfikatory i partykuły. Nie trzeba dodawać, że nic z tego nie zrozumieliśmy.
Około 16. zbieraliśmy się na dworzec - naszym kolejnym celem miał być Nankin. Miał być. Dworzec wydawał się podejrzanie zapchany, ale byliśmy odpowiednio przed czasem, a nasz pociąg nie wyświetlił się jeszcze na panelu. Z ciekawości zapytałem czy przypadkiem nie jest opóźniony - i rzeczywiście okazało się, że coś było na rzeczy, bo dworcowa chociaż nie mówiła po angielsku kazała mi iść za nią i zaprowadziła do informacji. Tam chłopak wytłumaczył mi, że pociąg jest odwołany z powodu powodzi na wschodzie prowincji i w Syczuanie (wylała Jangcy i jej dopływy). Powiedział, że dojechać do Nankinu jeszcze dziś szanse są kiepskie, ale napisał nam na kartce co i jak i powiedział, żebyśmy zdali bilety, żeby odzyskać pieniądze. Kolejka w kasach (mimo iż okienek na tamtejszym dworcu jest kilkadziesiąt) była niemiłosiernie długa i trochę z całym naszym dobytkiem odstaliśmy. Po zwrocie biletów i po tym, jak dowiedzieliśmy się, że rzeczywiście nie da się dojechać póki co do Nankinu szybko zdecydowaliśmy, że jedziemy prosto do Hangzhou. Co spodobało mi się na dworcu to to, że nawet jak ktoś nie zna angielskiego to nie kręci głową i udaje, że jesteś powietrzem tylko stara się pomóc, zawoła kogoś, zapyta. Pomoc białemu turyście to dla Chińczyka niemal punkt honoru - to chyba efekt kampanii przed Olimpiadą w Pekinie i w tym roku przed EXPO w Szanghaju. 
Na całym tym zamieszaniu mimo tego, że spędziliśmy na dworcu jakieś 3 godziny i wypociliśmy hektolitry, wyszliśmy nienajgorzej, bo dostaliśmy hardseaty na bezpośredni pociąg na jutro rano do Hangzhou - a do Nankinu mieliśmy tylko jeden bilet, drugi był stojący (jak na 17 godzin to hardkor, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma). Zastaliśmy Chrissy i Ludwiga w kafejce przy recepcji hostelu i wyglądali jakby zobaczyli duchy. Okazało się też, że miejsca w hostelu już nie było, ale na szczęście nas przewaletowali w swoim dormie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz